Bałtyk zaślubiony i zdradzony

Prof. Krzysztof Edward Skóra: Na polskim wybrzeżu coraz bardziej popularne są połowy nie ryb, ale... turystów. Część z nich bierze na przynętę ze świeżo rozmrożonego łososia, pangi, azjatyckiego węgorza czy słodkowodnego pstrąga tęczowego.

02.05.2013

Czyta się kilka minut

JERZY DZIEKOŃSKI: Jakie gatunki ryb Morza Bałtyckiego są zagrożone?

KRZYSZTOF SKÓRA:
Mówiąc o zagrożonych gatunkach w Bałtyku, trzeba odnieść się do pewnych uwarunkowań. Inaczej się patrzy na ryby przemysłowe, inaczej na gatunki rzadkie z natury, i jeszcze inaczej na ryby, które kiedyś były łowione, a dzisiaj już ich nie ma. Wyginął nam całkowicie jesiotr bałtycki, trzeba go odtwarzać, mamy plan ochrony dla węgorza, którego wszyscy jedliśmy, a dzisiaj bardzo trudno go kupić. Łosoś dziki jest rybą, którą coraz trudniej zdobyć – mówię o takim prawdziwie dzikim, który urodził się w rzece i przeszedł cały cykl wędrówki.

W naszej płytkiej Zatoce Puckiej, która była spichlerzem dla Trójmiasta, prawie nie ma szczupaków, siei prawie nie ma, certa przepadła, zanikło stado jesiennego śledzia, zaczyna być zagrożony skarp (turbot), nawet płoć niemal wyginęła.

Jest wiele zmian w zasobach bałtyckiej ichtiofauny. W innych morzach są podobne kłopoty. Połowy gatunków przemysłowych są kwotowane. Specjaliści muszą wyznaczać rybakom limity połowowe, aby stada miały zdolność samoodtwarzania się.

Czy te limity nie są fikcją?

Mam duże zastrzeżenia do tego, jak przemysł rybołówczy zarządza sam sobą. Dane, które zbiera i przedstawia, są niezbyt precyzyjne i nie do końca przeanalizowane. A niepełne dane trudno interpretować. Rybacy przede wszystkim zwracają uwagę na pieniądze uzyskane z połowów i z przetwórstwa. Znacznie mniej – na jakość prowadzonej eksploatacji, czyli sposoby połowów, jakość żyjących w morzu ryb, oddziaływanie połowów na ekosystem, a ten nie składa się przecież tylko z ryb przemysłowych, ale i wielu innych elementów gwarantujących, że zasoby gatunków, które jemy, mogą się rozradzać, żerować, migrować, rosnąć i się samoodtwarzać. Niestety łowiąc gatunki handlowe, łowi się też gatunki rzadkie i zagrożone, chronione. Większość z nich nie przeżywa wydobycia z sieci.

Sektor rybołówstwa unika ocen oddziaływania połowów na środowisko. Ale i rybołówstwo samo o sobie wie za mało, za mało siebie bada. Rybacy uważają, że jakoś to będzie, bo morze od zawsze żywiło i bogaciło. Jednak przyrodnicze podstawy dla istnienia rybołówstwa słabną. Ekonomiczne i kulturowe zresztą także. To przestaje się opłacać, następców brakuje, a zaplecze badawcze jest zbyt wąskie.

W ichtiofaunie zachodzą nie tylko zmiany ilościowe, ale też jakościowe. Czy to prawda, że ryby są coraz mniejsze, a nawet zmieniają swoje zwyczaje?

Nawet pojedynczy osobnik może, a często musi uprawiać indywidualną strategię życia, aby przetrwać i prokreować na rzecz przetrwania gatunku. Nigdy nie wiadomo, która z zastosowanych strategii okaże się skuteczna. Może się okazać, że ryby są w innym miejscu, niż były do tej pory, bo mają prawo być w innym miejscu, mogą lub muszą być skupione albo rozproszone. To naturalne mechanizmy. Często cyklicznie, ale i doraźnie ryby korzystają np. ze zdolności przemieszczania się – długotrwałej migracji lub błyskawicznej ucieczki.

A to, że ryby są mniejsze... Skoro wyłowiliśmy wszystkie duże, to nie ma się czemu dziwić. Za duże rynek (czyli odbiorca, konsument) płaci i płacił więcej. Ponadto istnieje element połowowej selekcji. Wydawało się, że oczka w sieci są dobrym rozwiązaniem ochronnym, bo przepuszczają małe ryby, aby w sieci zostały większe, które już odbyły tarło. Ale oczka stały się przyczyną niekorzystnych zmian. Ta selekcja utrwaliła niskie tempo wzrostu ryb, bo przeżywa tylko potomstwo ryb wolniej rosnących, i to one uzyskiwały w większym stopniu szanse na rozród. Tak wpadamy we własne pułapki. Poza tym niektórym rybom chyba brakuje pokarmu lub co najmniej ma on mniejszą wartość odżywczą. Nie mogą zatem osiągać rozmiarów takich jak przed laty. Przyczyniać się może do tego m.in. uboczne przeławianie zasobów pokarmowych lub destrukcja siedlisk i warunków ich życia.

Jeżeli na spłachetku pola będziemy uprawiali wciąż te same rośliny, to w końcu ziemia przestanie rodzić i nie wyrośnie z niej nic prócz chwastów. Z morzem jest ten kłopot, że pod falami nie widać spustoszenia, że potrzeba większej wyobraźni, aby je dostrzec. Rybakom najwyraźniej jej brakuje.

Nakłada się na to pewien mechanizm psychologiczny – winnemu bardzo trudno przyznać się do błędów. Łatwiej jest poszukać przyczyn kłopotów gdzie indziej. O czarownicę dziś trudno, ale można obarczać winą „zielonych” lub ekologów. Wygląda na to, że to właśnie oni pozbawili łowiska przemysłowych gatunków ryb, i chyba je wyłowili...

Sadownicy jakoś nie zbierają owoców ścinając drzewa, które je rodzą. Tak zdobyty jednorazowy dochód nie gwarantuje go w przyszłości. Wielu rybaków i obsługujących ich usługodawców – podkreślam, że nie wszyscy – ma zbyt doraźne podejście do eksploatacji morza i trwałości jego zasobów. Dziś egzystencja wielu rybaków jest buforowana innymi rodzajami działalności gospodarczej, w które inwestowali wcześniej wyłowiony z morza dochód. Ich rodziny lub oni sami prowadzą pensjonaty, sklepy, punkty usługowe, nie muszą się troszczyć o rybostan tak jak kiedyś. Ponadto ubytki w dochodach z rybołówstwa w dużej części były, są i będą kompensowane. Tak było i jest w całym unijnym rybołówstwie. Rolnictwo i rybołówstwo w oczach wielu podatników są tymi dotacjami rozpieszczane. Mimo to nie są dla innych na tyle atrakcyjne, aby żyć „z rybałki”.

Słychać narzekania na pogorszenie się warunków życia i uprawiania zawodu. Wiadomo – upadek boli. Co jednak robić, gdy to ofiara sama, często w ukryciu, podcinała gałąź, na której wcześniejsze gospodarcze prosperity ją usadowiło? Poszanowanie praw natury chroni przed sińcami.

Muszę przy tym podkreślić, że jest w rybołówstwie sporo ludzi niezwykle racjonalnie podchodzących do przyszłości. Trudno jednak przewidzieć, kiedy mądrość i wola zrównoważonego wykorzystywania zasobów na rzecz trwałości bytu rybołówstwa zapanuje wśród większości rybaków.

Może wtedy, gdy na naszych stołach zabraknie ryb?

To jedna z opcji. Dużo zależy od konsumentów. Polak w sklepie rybnym niezwykle rzadko pyta, skąd ta ryba, i nie bardzo sprawdza, gdzie została złowiona, w kraju czy za granicą, i czym. A można np. wybrać puszkę tuńczyka, który został złowiony metodą przyjazną dla delfinów, co na etykiecie jest oznaczone, lub taką, która przyczynia się do ich śmierci – etykiety bez symbolu delfina. W wielu supermarketach ryby mają już stosowne certyfikaty, tyle że nie są to ryby z Bałtyku, nie są to ryby naszych rybaków.

Dlaczego?

Jak do tej pory nie bardzo im na tym zależało, nawet lokalni konsumenci w większości nie wiedzą, że są techniki połowowe bardziej i mniej przyjazne dla przyrody. Giną zatem niepotrzebnie ptaki, ssaki, ryby chronione i niewymiarowe. Polscy konsumenci ryb nie zwracają na to uwagi. Co prawda Polska leży nad morzem, nawet się z nim zaślubiła, ale jeszcze bardzo jej daleko do harmonijnego pożycia. Nie jesteśmy i nie wiadomo, czy będziemy morskim narodem. W każdym razie Bałtyk jest w tym związku wielokrotnie zdradzany. Pewną rolę odgrywa w tym chyba odległość od morza stolicy kraju. Dodatkowo zepchnięte na mieliznę działy morskie różnych rządowych resortów, w tym sprawy środowiska naturalnego, konserwują agrarno-leśną świadomość rodaków. Nie bardzo pasujemy do proprzyrodniczego wzorca UE, która ma więcej mórz niż lądów i stara się obecnie zrobić wiele dla morskiej przyrody i morskiej gospodarki.

Na lokalne rybołówstwo bardzo silnie oddziałują też globalne mechanizmy rynkowe – tańsza ryba pochodzi z innych części świata. Jest często lepiej dystrybuowana i przetworzona dla przygotowujących posiłki. Ryba z ośćmi, łuską, wnętrznościami i głową ma coraz mniej amatorów. A takie ryby to rarytas – morska dziczyzna.

Warto też wspomnieć o tym, że na stoły trafia wiele ryb hodowlanych, które równie mocno szkodzą morzu. Paszowce odławiające ryby na paszę nie przepuszczą żadnego żywego stworzenia...

Mało konsumentów wie, że na stoły trafia coraz więcej ryb hodowlanych. Ich pokarmem jest pasza robiona z innych ryb, które nie mają zbytu konsumpcyjnego. Stały się paszą niestety także nasze szproty – kiedyś chętnie jedzone przez ludzi – i zawsze jedzone przez żyjące na wolności trocie, łososie, dorsze, morświny i nurkujące ptaki. Tę „paszę” też trzeba złowić. Choć technika jej połowu – wielkimi pelagicznymi włokami – jest bezpieczniejsza niż wiele innych, to wielu rybaków przybrzeżnych właśnie te duże, paszowe kutry obwinia za brak ryby w ich siatkach skrzelowych, pułapkowych czy na haczykach. Narzeka się też na brak wiarygodnych danych o strukturze połowów paszowych. Warto byłoby zapytać ministrów rybołówstwa, dlaczego są trudności z transparentnością wyników tego rodzaju połowów. Uśmierzyłoby to konflikt wśród rybaków. Naukowcy też chcieliby wiedzieć więcej o strukturze gatunkowej tego rodzaju wyładunków.

Wielu hodowców łososi w Norwegii, Szkocji czy Chile szuka bałtyckiego szprota, aby móc wykarmić swoje ryby i dobrze je sprzedać – często przetwórcom, a potem i konsumentom z tych krajów, gdzie szprota się łowi, a dziki łosoś czy dorsz musi się tam za nim nadmiernie uganiać. Czy to nie absurd?

Paszowce będą mniej groźne, szczególnie w wymiarze społecznym, kiedy będzie wiadomo, co łowią. W lepszej kontroli rybołówstwa wielu upatruje też antidotum na przeławianie. Powinniśmy jednak zwracać uwagę nie tylko na kontrole wyładunków, ale też na oddziaływanie rybołówstwa na zasoby, siedliska czy gatunki chronione. Nie wiemy, ile w sieciach ginie ptaków, fok, morświnów czy jesiotrów. Trudno czasami też ustalić, ile niewymiarowych lub niechcianych ryb wyrzuca się za burtę. Najprostsza i najtańsza z zaradczych metod to rzetelne sprawozdania rybaków, jest ona jednak najtrudniejsza do zastosowania. W dziennikach połowowych brakuje wielu informacji. Dla wielu komfort życia z tego typu niewiedzą wydaje się tradycją, a niedługo stan ten będzie chyba chroniony jako kulturowe dziedzictwo. Tego typu sytuacja przez wiele lat była politycznie tolerowana także na poziomie unijnej administracji. Obecna reforma Wspólnotowej Polityki Rybackiej ma to zmienić. Podatnicy, konsumenci i Parlament Europejski są za, niestety sama branża i jej polityczne otoczenie już tak jednoznacznie do zmian nie podchodzą.

Monitoring stanu lokalnych zasobów ryb każdy łatwo będzie mógł przeprowadzić w nadmorskich smażalniach...

...konsumując w Kołobrzegu nasze nowe potrawy narodowe: tilapię albo pangę.

Struktura gatunków ryb w menu oraz ceny to bardzo dobre wskaźniki kondycji miejscowego rybołówstwa i zasobów ryb. Potrzebny jest drobiazg – konsument musi wiedzieć, co żyje w naszym morzu, a sprzedawca uczciwie informować, czy np. węgorz na ladzie jest nasz, czy pochodzi z azjatyckich hodowli.

Jak zatem ocalić zasoby Morza Bałtyckiego?

Obawiam się, że przy obecnych, coraz większych możliwościach eksploatacji morza nie zdążymy ze zmianą świadomości. Chyba będziemy musieli doświadczyć wielu kłopotów. W naszych szerokościach geograficznych mądrości nabiera się dopiero po szkodzie. Niektórzy już spadli z gałęzi, inni jeszcze swoje piłują... choć nie zauważyli, że to drzewo niemal uschło.

Gigantyczną rolę powinny tutaj odgrywać edukacja i informacja. I tu mamy kolejny paradoks. W rybołówstwie panuje przeświadczenie, że wszystko wiadomo. Od setek lat monopol na informację o morzu mieli rybacy i marynarze. Mniej więcej od stu lat dostarczycielami wiedzy zaczęli być naukowcy – oceanografowie, oceanolodzy, biolodzy i ekolodzy morza oraz im podobni eksperci. I mimo że nie było im daleko do marynarskiej i rybackiej profesji, to o morzu zaczęli opowiadać inaczej. Społeczeństwo coraz częściej to ich prosiło o wiadomości. Media przetwarzały informacje z morza na obraz, dźwięk i pisane słowo popularnonaukowych relacji. Zazdrość o słuchaczy dla wielu starych narratorów stała się dodatkowym paliwem w konflikcie „o prawdę”.

Coraz więcej zależeć będzie od odbiorców mediów i klientów na rynku, gdyż normą jest, że politycy wsłuchują się w głos liczniejszej części potencjalnego elektoratu. Pozostaje problem percepcji coraz trudniejszych informacji o ekosystemowych zależnościach i oddziaływaniu ludzkiej działalności na morze. Jak na razie, słabo interesują się tym obywatele, zatem i politycy sprawy przyrodnicze pozornie mogą ignorować.

Obecny deficyt nakładów na naukę i dydaktykę umniejsza zdolność aktualizowania wiedzy i odnowy specjalistycznych kadr. Tymczasem Bałtyk wymaga okresowych, powtarzalnych badań, tak jak nasze ciało. Wielu kolegów, którzy mają postawić diagnozę stanu, są w sytuacji lekarza, któremu narzekający na dolegliwości klatki piersiowej pacjent przynosi zdjęcie rentgenowskie sprzed dziesięciu lat, gdyż wówczas miał dość pieniędzy na wykonanie okresowych badań.

Na razie poprawę stanu zasobów, a szczególnie rentowności w rybołówstwie trudno dostrzec. Może zamiast wyjaśniania trudnych relacji ekologicznych, ekonomicznych i społecznych warto wszystkim uzmysłowić, że ryby w morzu będą tylko wówczas, gdy nie zniszczymy ich siedlisk, a ich relacje z drapieżnikami i bazą pokarmową będą harmonijne? Natomiast rybacy muszą pamiętać tylko o jednym – bez ryb nie ma rybołówstwa. Dlatego chyba na polskim wybrzeżu coraz bardziej popularne są połowy turystów. Tyle że część z nich bierze na kawałek świeżo rozmrożonego łososia, pangę, azjatyckiego węgorza i słodkowodne pstrągi tęczowe. Sektor rybołówstwa chyba zatem przetrwa, choć do niedawna nikt sobie nie wyobrażał, że może w nim zabraknąć naszych rybaków. 


Prof. KRZYSZTOF SKÓRA (ur. 1950) jest jednym z najwybitniejszych polskich ichtiologów, wykładowcą Uniwersytetu Gdańskiego, dyrektorem Stacji Morskiej Instytutu Oceanografii UG na Helu. Specjalizuje się w ichtiofaunie Bałtyku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2013

Artykuł pochodzi z dodatku „Na bezrybiu