Ballady i romanse

Urszula Dudziak, wokalistka jazzowa: Koncert jest jak randka w ciemno, bo nie wiem, kto siedzi na widowni. Wyobrażam więc sobie, że jest to ten właśnie facet. Który ma mnie pokochać.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ MAZUREK / STUDIO69 / FORUM
/ PAWEŁ MAZUREK / STUDIO69 / FORUM

URSZULA DUDZIAK: Chciałabym najpierw powiedzieć o niedawno zmarłym Tomku Stańce, bo to strata jak w najbliższej rodzinie. Poznaliśmy się jeszcze w latach 60., gdy Tomek pracował z Komedą, graliśmy razem koncerty. Był niepokornym i nieprzewidywalnym muzykiem. Cały czas niespełnionym, dlatego nie ustawał w twórczych poszukiwaniach. Gdy z Michałem Urbaniakiem mieszkaliśmy już w Stanach, z Tomkiem pozostawaliśmy cały czas w kontakcie. Wspaniały kolega – w każdej chwili można było do niego zadzwonić. Był przeszczęśliwy, gdy kupił mieszkanie w Nowym Jorku, kochał to miasto, było dla niego matką i ojcem.

Mam list od Tomka sprzed 25 lat, w którym pisze, że Nowy Jork był zawsze jego marzeniem.

KATARZYNA KUBISIOWSKA: W środowisku jazzowym to norma? Muzycy trzymają się razem?

Szczególnie mocno odczułam to w USA. Kiedy we wrześniu 1973 r. wylądowaliśmy z Michałem na lotnisku ­Kennedy’ego, zaopiekował się nami Chick Corea. Oczywiście od razu chciał, byśmy przystąpili do Kościoła scjentologów, którego jest wyznawcą. Ale i doradził nam, która wytwórnia to złodzieje i mafia, a którzy są w porządku, choć trzeba z nimi twardo negocjować. Pokazał nam, jak się poruszać nie tylko w świecie muzycznym, ale w ogóle w Ameryce. To był nasz pierwszy nauczyciel. A potem dołączyli inni. Gdy Flora Purim usłyszała naszą pierwszą płytę nagraną w Stanach zapytała: „Who is this bitch?”. To było o mnie.

„Newborn Light” – nagrane z pianistą Adamem Makowiczem.

W rankingach jazzowych Flora zajmowała pierwsze miejsce, ja drugie. W 1985 r. brałyśmy udział w festiwalu jazzowym w Tel Awiwie. Wtedy się jej zapytałam, czy rzeczywiście w ten sposób o mnie powiedziała. A ona żartobliwie: „Wiesz, jak byłam zazdrosna?”.

A Pani o nią była zazdrosna?

Ja w ogóle nigdy o nikogo nie byłam zazdrosna. Raczej dziwiłam się, że mnie chwalą i wynoszą pod niebiosa. Gdy przyjechałam do Stanów, byłam zahukana – wszystkiego się bałam. I zawsze wypychałam przed siebie Michała. Gdy ktoś pytał: „Jak to się stało, że zaczęłaś śpiewać w ten sposób?”, to ja urywałam w połowie pierwsze zdanie i mówiłam: „Niech opowie o tym Michał…”.

Kiedy zaczęła Pani mówić już za siebie?

Trudno mi to umieścić w czasie. Kiedy w latach 80. Michał ode mnie odszedł, zostałam sama z dwójką małych dzieci. Kasia miała lat sześć, Mika – pięć. Wtedy świat mi się zawalił, nie przypuszczałam, że Michał może to zrobić. Był zaborczy i trzymał mnie krótko – wydawało mi się, że jestem jego tlenem, że gdyby mnie zabrakło, to on by umarł. Michał zawsze powtarzał, że małżeństwo to 24 godziny na dobę i wszystko trzeba robić wspólnie. Gdy byliśmy razem, Michał trzymał całe nasze życie w garści, ja nawet nie miałam własnego konta w banku. Kiedy zostałam sama, myślałam, że umrę z głodu. I z bólu.

W „Wyśpiewam wam więcej…”, Pani nowej książce, pisze Pani, że musiała wtedy iść do pracy w biurze. To była połowa lat 80.

Sprawdza się powiedzenie mojej mamy: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Wszystko złe, co się w moim życiu wydarzyło, pozwoliło mi odnaleźć własną siłę i znaleźć się w miejscu, w którym jestem teraz. Ile mi to zajęło? Trudno powiedzieć. Bardzo mi pomógł wtedy Jurek Kosiński, z którym byłam przez kilka lat. Początkowo myślałam, że to jest pranie mózgu, kiedy powtarzał mi, że ja jestem geniuszem, a on jest tylko pierwszorzędnym drugorzędnym pisarzem. Cały czas mnie chwalił – nigdy wcześniej nikt tak do mnie nie mówił. A może i mówił, ale ja tego nie umiałam usłyszeć, dopiero z ust Jurka. Widział we mnie pozytywne dziwadło – nie byłam oportunistką, nie spekulowałam, prosto z mostu mówiłam to, co czuję i myślę. Niedawno Kasia, moja córka, zapytała: „Mamo, jak by twoje życie wyglądało, gdybyś została z Jurkiem?”.

Jak?

Chyba by nie wyglądało. Z Jurkiem zaczęliśmy być, gdy on był już po pięćdziesiątce, a ludzie w tym wieku się nie zmieniają. Musiałby zerwać z całym swoim dotychczasowym życiem. Przede wszystkim – blichtrem. Czuł się jak książę, który gdzie wchodził, tam zaczynał rządzić. Będąc ze mną, musiałby się skupić na innych sprawach – na rodzinie i dzieciach, z których mógłby czerpać inspirację do pisania. Bo kiedy patrzył na Kasię i Mikę, zachwycał się: „Ale one są mądre, ale dużo widzą!”. Mówił: „Pojedziemy na Florydę, ja będę pilnował dzieci, a ty będziesz koncertowała”.

Miał też pomysł, że razem będziecie jeździć po Ameryce z występami – Pani by śpiewała, a on by czytał swoją prozę.

Jurek miał bardzo dużo pomysłów, co wieczór inny, i błyskawicznie o nich zapominał. Za dwa, trzy dni o którymś mu przypominałam, a on na to: „Taaak? To świetny pomysł!”. Jakby pierwszy raz o nim słyszał. Jurek był też ogromnie zazdrosny, to rodziło mnóstwo konfliktów. Ubóstwiał mnie, gdy widział, jak śpiewam na scenie, ale gdy z niej schodziłam, był już wściekły, że obcy faceci gapią się na mnie i nie jestem wyłącznie dla niego.

Pamiętam dobrze, kiedy 3 maja 1991 r. w radiu usłyszałam, że Jerzy Kosiński popełnił samobójstwo.

2 maja siedzieliśmy w hotelu Meridien i piliśmy herbatę. Nie było żadnego alkoholu. Odprowadziłam Jurka do domu – mieszkaliśmy 200 metrów od siebie, on na 58. ulicy, ja na 57. Potem jeszcze do mnie zadzwonił – zawsze tak robił – i umawialiśmy się na następny dzień, słyszałam, jak przerzuca kartki kalendarza, a potem mówił, że o trzynastej ma bardzo ważny lunch i żebyśmy się spotkali o dziesiątej w Central Parku. Praktycznie cały kwiecień w nim spędziliśmy, szliśmy tam, gdy tylko w ciągu dnia mieliśmy chwilę. Dużo mi wtedy Jurek o sobie opowiadał, potraktował mnie jak spowiednika. Co mówił? Nie mogę powtórzyć, byłam przecież jego spowiednikiem.

Przeczuwałam, że zmierza w stronę samo­bójstwa, choć to bardzo dalekie od mojego patrzenia na świat. Czasami przychodziło mi do głowy, że może on pisze książkę i że sprawdza moją wytrzymałość? A w tę noc, kiedy umierał, ja umierałam razem z nim. O trzeciej, czwartej nad ranem dostałam palpitacji serca i paraliżu lewej ręki. Bałam się, że to zawał. Obudziłam dzieci, powiedziałam, że gdybym się przewróciła, mają wołać sąsiadów. W każdym razie spać położyłam się koło ósmej – dopiero gdy dziewczynki poszły do szkoły. O dziewiątej słyszę telefon, na sekretarkę nagrywa się Kiki, żona Jurka: „Hi, Ula, zadzwoń do mnie natychmiast”. Oddzwoniłam. Kiki: „Czy ty się wczoraj pokłóciłaś z Jurkiem?”. Ja: „Nie”. Kiki: „Bo on nie żyje”. Po chwili dodaje: „Przyjdź, jeśli chcesz się z nim pożegnać”. Poszłam. Gdy wracałam do domu, widziałam już koronera i ludzi z noszami, a pod wejściem zrobiło się zbiegowisko.

Kosińskiego na pewien sposób zniszczyła emigracja. W „The Village Voice” w 1982 r. postawiono Kosińskiemu zarzuty m.in., że nie jest autorem własnych książek, że „Malowany ptak” był napisany po polsku i przetłumaczony na angielski przez nieznanego tłumacza.

Mam napisane 40 stron książki o Jurku, ale coś mnie wstrzymuje przed tym tematem. Może sama się boję, że nie będę umiała się zmierzyć z jego geniuszem? Czy dam sobie radę z wrogami Jurka, bo on ich ma naprawdę sporo; to była szalenie kontrowersyjna postać. Ale z takiej strony, z jakiej ja go zobaczyłam, chyba nikomu innemu się nie udało. Kosiński potrafił być otwarty jak dziecko. Bardzo za tą niewinnością w sobie tęsknił, choć nie umiał już się przeformatować.

W „Wyśpiewam wam więcej…” obiecuje Pani, że w przyszłości napisze o Kosińskim o wiele więcej, a na razie poświęca mu Pani dwa akapity.

A te 40 stron, które mam gotowe i kiedyś opublikuję, kończę na rozmowie Jurka z Geoffreyem Stokesem, jednym z autorów artykułu w „The Village Voice”. Z Jurkiem siedzieliśmy w restauracji, do której Stokes wszedł z ręką na temblaku. Podszedł do nas. Kosiński zagaił: „Masz ochotę, to siadaj, pogadamy”. To był rok 1991, a cała afera miała miejsce dziesięć lat wcześniej. Od tego czasu Kosiński ze Stokesem nie rozmawiali.

Dosiadł się?

Dosiadł. Miał pretensje do Kosińskiego, że się nie bronił. Bo Jurek, gdy usłyszał te zarzuty, całkowicie się zablokował. Chyba nie przypuszczał, że ktoś w ten sposób go zaatakuje. Może coś w tym było? Jurek przecież umiał i lubił manipulować. A może sądził, że jak zacznie się bronić, wyjdzie coś jeszcze innego. Nie wiem, jak było.

Musiały minąć cztery lata od śmierci Kosińskiego, zanim nagrała Pani zadedykowanego mu „Malowanego ptaka”.

Tą płytą mierzyłam się z bólem po jego stracie. Niektórzy uważają, że „Malowany ptak” to moja najlepsza płyta, i dziwią się, że przepadła. Ale dla mnie Jurek, jego śmierć i ta płyta to zamknięcie pewnego etapu.

Czegoś nie rozumiem… Podkreśla Pani, jak mocno Kosiński umocnił Panią jako człowieka, kobietę i artystkę. A w „Wyśpiewam wam więcej…” opisuje Pani, jak niedawno uczestniczyła w Nowym Jorku w warsztatach dla kobiet organizowanych przez Regenę Thomashauer. Po co to Pani?

O jej sposobie pomagania kobietom opowiadała mi już kilka lat temu moja córka Kasia, która zrobiła cały kurs. Był jej potrzebny – widocznie coś jej nie wystarczająco przekazałam jako mama. Przez osiem weekendów uczestniczki warsztatów muszą wykonywać różne zadania, które mają im pomóc wyzbyć się zachowań blokujących potencjał, a narzuconych przez wychowanie. Jedno z ćwiczeń polega na tym, by wejść do restauracji, usiąść, poprosić o darmową szklankę wody, zwykłą kranówę, i siedzieć przez godzinę, nic więcej nie zamawiając. Dla wielu kobiet jest to bardzo trudne. Te niby niewinne próby uczą je asertywności.

Pani by potrafiła siedzieć przez godzinę w restauracji przy darmowej szklance wody?

Lata temu pewnie bym to zrobiła, ale skręcałabym się ze wstydu. Natomiast teraz miałabym świetną zabawę obserwując, co się stanie i jak kelnerzy reagują na takiego źle wychowanego roszczeniowca.

Na dwudniowych warsztatach mogłam obserwować kilkaset kobiet, które nagle otwierają oczy i zaczynają się zmieniać. Otyłe, nieśmiałe, bywa, że brzydule, udają, że są modelkami, a przecież nigdy wcześniej do głowy by im nie przyszło, że mogą przejść przez scenę, na której będzie je obserwować mnóstwo ludzi. Prowadząca eksponowała swoje pięćdziesięcioletnie ciało, nie chowała pod szeroką bluzką wałków na brzuchu, podkreślała: jestem, jaka jestem, taka się sobie podobam.

To takie ważne?

Gdy po raz pierwszy przyleciałam do Nowego Jorku i widziałam kobiety o pomarszczonych nogach w minispódniczkach, to oburzałam się: „Jak tak można? Pomarszczonych nóg trzeba się wstydzić”. A właśnie nie trzeba, co zrozumiałam dopiero po latach. Starzenie się to nie jest choroba, nie trzeba go ukrywać. W Stanach sporo obecnie mówi się o lookizmie. Jeśli robi ci się zmarszczka, trzeba ją zlikwidować, bo to tak, jakby w uzębieniu brakowało ci jedynki. Operacje plastyczne traktuje się tam niczym wizytę u dentysty. A w „New York Timesie” czytałam niedawno artykuł, w którym kobieta podkreśla, że każda nasza zmarszczka jest historią. Operacjami plastycznymi wymazuje się więc całą historię z ludzkiej twarzy, to jest wbrew naturze.

Nastąpiło ogromne pomieszanie – młodzi z pogardą patrzą na kurczących się i siwiejących starszych, a starsi z zazdrością na gładkich i szczupłych młodych. Między pokoleniami istnieje niezdrowa konkurencja. A tu chodzi o coś zupełnie innego: o to, by ludzie z różnych pokoleń potrafili wzajemnie z siebie czerpać, uczyć się, inspirować. W tym roku kończę 75 lat i nie miałam pojęcia, że tak długo będę żyła! Rozpiera mnie energia, mam mnóstwo pomysłów. I wzruszam się, kiedy czuję pod palcami swoją pomarszczoną szyję… Mam fenomenalny punkt odniesienia: przebyłam długą drogę, by siebie zaakceptować. Kiedyś siebie nie lubiłam, uznawałam się za mało atrakcyjną.

Ale zawsze miała Pani swoją muzykę. Nie bez przyczyny Flora Purim, która zapytała „Who is this bitch?”, zaprosiła Panią do śpiewania na jej płycie „Encounter”.

Na tym festiwalu w 1985 r. Tel Awiwie był też Joe Farrell, który pięknie grał na flecie i saksofonie altowym. Joe rzucił: „Słuchajcie, robimy zespół! Flora stoi po prawej stronie sceny, Ula po lewej i muzycznie się kochamy, muzycznie się kłócimy, muzycznie się godzimy, muzycznie się nienawidzimy. Wyśpiewacie to swoim głosem”.

No i nic z tego nie wyszło, bo Joe parę miesięcy później umarł.

Ale coś podobnego zaśpiewała Pani z Bobbym McFerrinem.

W Bobbym to ja się podkochiwałam przez to, że taki był tajemniczy, skupiony, z Biblią. I rewelacyjny wokalista. Gdy dawaliśmy z Bobbym koncerty, to między nami, na scenie, tworzyła się niezwykła erotyka. Uniesienie i ekstaza – pożeraliśmy się muzyką.

Gdy schodziliśmy ze sceny, mówiliśmy: „Fajnie było, to cześć”. I tyle. A chwilę wcześniej absolutne wyzwolenie. Choć wciąż mieliśmy zapalone światełko kontrolne, które koryguje, podpowiada: tu uważaj, tam nie przesadzaj.

W jakimś innym duecie zdarzyło się Pani takie porozumienie?

Na zasadzie siostrzanej, bez kontekstu seksualnego, z Grażynką Auguścik. To inny wymiar, choć też pełen wolności.

Ma Pani jeszcze tremę przed wyjściem na scenę?

Kilkadziesiąt lat temu trzęsłam się jak galareta. A teraz mam zniecierpliwienie: chciałabym jak najszybciej wyjść i ludzi uwieść. Koncert jest jak randka w ciemno – nie wiem, kto siedzi na widowni. Wyobrażam więc sobie, że jest to facet, który bardzo chcę, by mnie pokochał. I tu następuje sprzężenie zwrotne, wymieniamy się energią, wzajemnie uwodzimy.

Jak w romansie.

Chcę wierzyć, że ten wykreowany przeze mnie świat oczyszcza ludzi, daje im ukojenie.

Śpiewa Pani w samotności?

Śpiewam. A kiedyś ZAiKS wyszedł z propozycją, że artysta zadaje pytanie innemu artyście. Grzesiek Turnau zapytał: „A dlaczego ty nie chcesz śpiewać z tekstem? Dlaczego to jest tylko i wyłącznie wokaliza?”. Odpowiedziałam mu bardzo szczerze, że pokochałam swój styl śpiewania i w nim się prawdziwie spełniam. To jest tak, jakbym fikała koziołki na linie, która wisi 50 metrów nad ziemią, a potykam się, gdy idę gładkim chodnikiem. Nie chcę śpiewać jak milion trzystu wokalistów.

A może się boję tego, że gdy zacznę śpiewać „normalnie”, to stracę coś, za co jestem teraz podziwiana?

A czy śpiewa Pani, gdy jest Pani smutno?

Gdy umarł Tomek Stańko, zrobiło mi się okropnie smutno. Ale umiałam sobie to wytłumaczyć, że taka jest kolej rzeczy.

W ogóle jak jest ciężko, to dziś już nie pytam: dlaczego mnie to spotkało? Zmądrzałam. Nie użalam się nad sobą, w niekorzystnych sytuacjach staram się szukać rozwiązania.

Zawsze masz wybór – albo się załamujesz, albo działasz. Najważniejsza jest głowa, to ona decyduje. Choć córki mi po latach wypomniały to, jak się zachowywałam, gdy Michał ode mnie odszedł. Byłam tak sterroryzowana bólem, że nie dało się ze mną złapać kontaktu. Siedziałyśmy we trójkę przy stole i Mika z Kasią mnie testowały. Jedna mówiła do drugiej: „Brałaś dziś heroinę?”. A druga: „Nie, dziś akurat tylko trochę kokainy wciągnęłam”. Kompletnie na to nie reagowałam, bo byłam głucha i nieobecna. Z Jurkiem Kosińskim związałam się, gdy córki były jeszcze małe. I bardzo mnie potrzebowały. A ja potrzebowałam Jurka. Nie mogłam się doczekać, kiedy pójdą spać i będę mogła spokojnie wyjść z domu. Latami dręczyły mnie przez to wyrzuty sumienia.

Kilka lat temu Kasia powiedziała: „Wiesz co, mamo, było nam ciężko z Miką, ale nie byłabyś dziś tą kobietą, gdybyś się nam wtedy totalnie poświęciła”. ©

URSZULA DUDZIAK jest wokalistką jazzową. W dzieciństwie uczyła się grać na fortepianie, śpiewać zaczęła w liceum, zauroczona głosem Elli Fitzgerald. Karierę rozpoczęła w latach 60. w zespole Krzysztofa Komedy, śpiewała też i nagrywała z orkiestrą Edwarda Czernego. Początkowo wykonywała głównie standardy jazzowe. Po nawiązaniu współpracy z Michałem Urbaniakiem (późniejszym mężem) zmieniła swój styl śpiewania. Podstawę jej wokalistyki stanowi instrumentalne traktowanie głosu, wywodzące się z klasycznej i powszechnej w muzyce jazzowej techniki zwanej „scat”. W 1973 r. wraz z Michałem Urbaniakiem wyjechała do Nowego Jorku. Obecnie mieszka w Warszawie. Występowała lub nagrywała wspólnie z takimi sławami, jak m.in. Bobby McFerrin, Herbie Hancock, Jaco Pastorius, Flora Purim, Nina Simone, Sting czy Lionel Hampton. Jest dyrektorem artystycznym festiwalu Ladies’ Jazz Festival. We wrześniu w wydawnictwie Agora ukaże się jej książka „Wyśpiewam wam więcej…”.

Czytaj także: Pan z trąbką: Kajetan Prochyra o Tomaszu Stańce

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018