Bałagan bałtycki

Rybacy mówią, że jeszcze chwila, a zaczną sprzedawać na targach wszy morskie – małe, zagrzebane w mule skorupiaki. Nic innego nie zostanie.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

Wyładunek w kołobrzeskim porcie – w skrzynkach głównie ryby płaskie i odrobina dorsza, wrzesień 2012 r. / Fot. Michał Olszewski
Wyładunek w kołobrzeskim porcie – w skrzynkach głównie ryby płaskie i odrobina dorsza, wrzesień 2012 r. / Fot. Michał Olszewski

Tego sezonu Piotr Mazurek (na morzu od małego, jego ojciec zakładał wspólnotę rybacką już w 1945 r.) z położonego niedaleko Mielna portu w Unieściu nie zaliczy do udanych. Wyremontowany za blisko 100 tys. zł kuter błyszczy w słońcu świeżą farbą, nowe siatki leżą w kącie rybakówki. Limit na odłów ryby nawet przyzwoity, dałoby się wyżyć. Pośrednik dzwoni, wypytuje, co przywiózł z morza.

A dorsz w tym roku w strefę przybrzeżną nie przypłynął. Były i takie połowy, kiedy Mazurek wyjmował z siatek pojedyncze sztuki. Limitu pewnie nie wykorzysta, co oznacza, że w przyszłym roku dostanie mniejszy.

Mazurek, rybak przybrzeżny, chudy, wypracowany, ze szczecinowatym wąsem, naprawia sieci i tylko kręci głową. Na Bałtyku, powiada, wielki bałagan. Bo ryb coraz mniej, a chętnych do połowów nie ubywa. Rozporządzenie goni rozporządzenie, rybacy skłóceni. Może trzeba było zrobić, tak jak proponowała żona? Piotr, mówiła do niego, a rzuć to w diabły, pensjonat założymy, po co się tyle użerać?

I jeszcze ten dorsz. Co go napadło? Gdzie się schował?

PAŃSTWO WYSZŁO ZE MNĄ NA POŁÓW

Choć Mazurek narzeka, a przy brzegu rzeczywiście dorsza nie ma, to w całym Bałtyku tej ryby przybywa. Nawet najwięksi sceptycy przyznają po cichu, że nałożenie przez Komisję Europejską restrykcyjnych limitów na polskich rybaków miało sens: masa wschodniobałtyckiego stada dorsza, przetrzebionego brakiem liczebnych pokoleń oraz rabunkową gospodarką, w tym nielegalnymi połowami (szacowanymi nawet na dodatkowe 40 proc. tego, co złowione oficjalnie), spadła do poziomu ok. 80 tys. ton. Dla porównania: na początku lat 80., w złotym dla polskiego rybołówstwa morskiego okresie, ważyło ono prawie 10 razy więcej.

– Tak zwana biomasa, czyli wielkość całego stada, wzrosła. Limity połowowe sprawiły, że dorszy na Bałtyku znowu jest więcej – potwierdza prof. Jan Horbowy, kierownik Zakładu Zasobów Rybackich Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Według wyliczeń naukowców z Instytutu, biomasa stada wschodniobałtyckiego wynosi w tej chwili ok. 260 tys. ton.

Jest więc się z czego cieszyć. Rybacy i część środowiska naukowego od razu zaczęli postulować większe limity połowowe.

Dorsz – najważniejszy, bo najdroższy spośród popularnych bałtyckich gatunków – odżył, trałowce wracają z połowów z pełnymi ładowniami, ale nastroje rybaków wcale się nie poprawiły. Pamięć o zdarzeniach z roku 2007, kiedy to po trzykrotnym przekroczeniu limitów połowowych przez polskich rybaków, Komisja Europejska nałożyła na nich kary i zmniejszyła limity, jest na Wybrzeżu ciągle żywa. Również dlatego, że część armatorów odmawia płacenia grzywn za połowy. – Za co mam płacić? – pyta Andrzej Tyszkiewicz z Ustki, którego dług za ok. 12 ton dorsza wynosi w tej chwili 200 tys. zł. – Zapłaciłem za te ryby podatek, utrzymywałem miejsca pracy. Wtedy, w 2007 r., państwo polskie razem ze mną wyszło na połów, przekonując, że działam legalnie. A teraz każe mi płacić.

Rybacy skarżą się, że stado odżyło, ale nie poszły za tym znacząco większe limity połowowe. Co oznacza, że część z nich nadal ma pracę przez kilka tygodni w roku. Statek o ładowności 10 ton może odłowić limit 60 ton w ciągu kilku wyjść w morze.

Nastroje są niedobre, ponieważ środowisko rybaków jest skłócone jak nigdy przedtem. Przybrzeżni, tacy jak Mazurek, mają wielkie pretensje do właścicieli dużych trałowców i tzw. paszowców – dużych statków poławiających szproty i śledzie po to, by zmielić je na mączkę. Duże jednostki odławiają wszystko, co żywe, zostawiając po sobie spustoszenie.

Im więcej szprotów odłowi duży statek, tym mniej pokarmu dla dorsza.

Im więcej dorszy, tym mniej szprotów i śledzi.

Duża jednostka nie ma prawa do odłowu dorszy, ale rybacy skarżą się, że jest to nieweryfikowalne – po połowie ciężkie ryby opadają na dno ładowni i marne szanse, by dokopał się do nich choćby najbardziej wścibski inspektor.

W Ustce od lat ciągnie się konflikt między rybakami a wojskiem – o morski poligon. Na dodatek rysuje się kolejny: środowisko rybackie z pewnością będzie protestować przeciwko projektowi budowy morskich farm wiatrowych, istotnych dla polskiej elektroenergetyki.

Rybacy mają też pretensje do rządu o to, że nie potrafi skutecznie lobbować za polskimi interesami w Brukseli.

Jak to jest, pytają, że flota niemiecka może bezkarnie poławiać dorsze ponad limit, zasłaniając się potrzebami turystów, a u nas takiej możliwości nie ma?

Jak to jest, że mimo tylu lat dyskusji na Bałtyku nadal pojawiają się potężne statki pod obcą banderą, które czyszczą morze do dna, nie zostawiając nic polskim rybakom?

Jak to jest, że polskie statki muszą spełniać najściślejsze normy, a jednocześnie na tym samym łowisku pojawiają się jednostki, które poławiają tzw. pończochą, czyli siatką, która łapie wszystkie gatunki, niezależnie od wielkości?

Andrzej Tyszkiewicz: – Jako rybak narzekałem zawsze, ale tak źle nie było jeszcze nigdy. Polska nie prowadzi spójnej polityki rybackiej. Najwidoczniej Warszawa uznała, że to mały fragment rynku i nie warto się nim przejmować.

SPRZEDAŻ Z KRZAKÓW

Jeśli zapytać szeregowego rybaka o los polskiego rybołówstwa, odpowie bez wahania: Unia Europejska chce nas zniszczyć. Nałożyli limity, duszą bez litości, likwidują flotę. Zakazali polskim rybakom odłowów dorsza, nałożyli kary za przełowienie.

A potem człowiek jedzie do portu w Kołobrzegu i ten klarowny obraz rozsypuje się w kawałki. Cały, literalnie cały port został odbudowany za pieniądze unijne. Lekką ręką licząc, Unia włożyła w ten zaniedbany niegdyś fragment wybrzeża 25 mln zł. Za unijne pieniądze powstały nowe nabrzeża, pomosty, oświetlenie, budynki i niewielkie turbiny wiatrowe. Lada chwila zakończy się budowa wielkiej chłodni, na 2 tys. ton.

To nie wszystko. Unia hojną ręką obdarowała rybaków, którzy zostawali w portach, nie mogąc wyruszyć na łowiska. Na jeden kuter przypadało ok. 150 tys. zł rocznie. Dziś rybacy nieoficjalnie mówią, że tak wielkie pieniądze popsuły i rozleniwiły część środowiska. W czasie, gdy rybacy dostawali pieniądze za złomowanie kutrów, w branży zaroiło się też od fryzjerów, krawców, taksówkarzy i zwykłych cwaniaków, którzy zarejestrowali działalność rybacką, kupili zdemolowaną jednostkę, a następnie dostali za nią pieniądze od Unii.

Piotr Mazurek: – Zgadza się, dostałem postojowe, ale dwie trzecie poszło w remont kutra. Proszę doliczyć pieniądze dla pracownika, bo przecież muszę utrzymać człowieka. Nie przejadłem tej forsy, choć teraz zastanawiam się, czy nie trzeba było szykować sobie miejsca poza zawodem.

Można też zerknąć na rządowe tabele, obrazujące połowy organizmów morskich. Rybacy skarżą się, że limity na dorsza są stanowczo zbyt małe. Ale w tabeli widać, że do połowy września wszyscy rybacy odłowili 36 proc. przysługujących im kwot.

GDZIE TU PRAWDA?

Ryszard Klimczak to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w Kołobrzegu. Na morzu od połowy lat 70., przez ostatnie lata prowadził jedną z lokalnych grup producenckich, których założenia domagała się Unia. M.in. dzięki niemu w kołobrzeskim porcie powstał nowoczesny punkt tzw. pierwszej sprzedaży. Całość zorganizowana jest imponująco: kuter cumuje, jest błyskawicznie rozładowywany, ryby trafiają do chłodni. Jeśli właściciel nie wskaże konkretnego kupca, szukają go pracownicy punktu, negocjując jak najlepszą cenę. W zamian rybacy płacą od każdego kilograma niewielką kwotę, np. w przypadku dorsza ok. 20 groszy.

Z Klimczakiem warto spotkać się w jego biurze. Wisi tam piękna, stara mapa łowisk południowego Bałtyku. Na niej bandera z zezłomowanego kutra. Jest w niej coś, co chwyta za gardło – czarna od dieslowskich spalin, postrzępiona na brzegach, w kilku miejscach dziurawa, wygląda jak wspomnienie wielkiej przeszłości.

Ale Klimczak nie poprzestał na wzruszeniu. Za kuter, który poszedł na złom, wyremontował drugi. Przebranżowił się, żeby przetrwać. W tej chwili łowi przede wszystkim ryby płaskie – stornie, gładzice. Dorszy niewiele, pochowały się w bałtyckich głębinach.

– Prawda jest taka – opowiada – że Bałtyk to akwen, na którym doszło do splotu różnych, wzajemnie wykluczających się interesów. Unia nie potrafi pogodzić żądań małych armatorów i właścicieli dużych jednostek, które tną wszystko, co żywe. A nadmierna eksploatacja sprawia, że konflikty są coraz ostrzejsze. Weźmy ryby pelagiczne [szproty i śledzie – red.]. Po tym, jak wybuchła choroba wściekłych krów, wzrosło zapotrzebowanie na mączkę rybną. Jak zapotrzebowanie wzrosło, rzuciły się na nie duże statki. I okazało się, że ryb ubywa w błyskawicznym tempie.

Klimczak martwi się nie tylko znikającymi rybami, ale też sporami wewnątrz środowiska. – Zbudowaliśmy to centrum pierwszej sprzedaży, żeby ułatwić rybakom życie. Zamiast sprzedawać rybę z krzaków, jak kiedyś, można zrobić to w cywilizowanych warunkach. Zamiast otrzymywać niskie stawki od znajomego pośrednika, można poszukać kogoś, kto da więcej. Ale wielu kolegów uznało, że to kolejna pułapka. Sprzedają ryby za bezcen, a potem jęczą.

Przypomina sobie, jak chciał zawieźć towar na dużą giełdę rybną. Trzeba było zebrać 20 ton, ryzyko niewielkie, szanse duże. Jedyny kłopot w tym, że pieniądze nie przychodzą natychmiast.

Nie udało się znaleźć chętnych.

NA TRZECIE KAMIENIE

Na morzu jest jeszcze jeden gracz, może i drobny, ale dla kieszeni rybaków z pewnością istotny. To licząca ok. 200 kutrów flota turystyczna. Małe, często bardzo przyzwoicie wyposażone kutry, które każdego ranka wypływają na morze ze spragnionymi wrażeń i pięknych dorszy wędkarzami, w każdym co najmniej trzyosobowa obsada. Niektórzy pływają nawet zimą.

Popłyńmy więc, „Pelican” odbija od nabrzeża kołobrzeskiego portu o piątej rano. 180 zł za 12-godzinne spotkanie z Neptunem. Buja mocno, bo przez kilka dni na Bałtyku hulał sztorm. Płyniemy daleko, aż na tzw. Trzecie Kamienie, niedaleko od Bornholmu. Ciężarki stukają o dno, potem podrywamy, pierwszy raz, drugi, pięćdziesiąty, ktoś złapał kura morskiego. Limit wynosi 7 wymiarowych ryb na osobę, ale przez pół doby nie wszyscy tyle złowią. Liczy się przygoda: zapach diesla, wiatr, wędka, która wygina się pod ciężarem ryby.

Cała ta flotylla, która zapewnia zarobek sporej garści rybaków, złowi w ciągu dnia tyle, co trałowiec w ciągu kwadransa.

Ale Piotr Mazurek się nie przebranżowi, choćby i chciał – w Unieściu nie ma odpowiedniego molo do przyjmowania turystów. Znaczy się, molo jest, ale grunt grząski i po każdym sztormie coraz słabiej trzymają pale, bo grunt grząski... Więc nic z tego.

CORAZ WIĘCEJ, CORAZ CHUDSZY

W porcie w Kołobrzegu każdego ranka rozgrywa się ten sam spektakl. Wczesnym rankiem sprzedawcy rozstawiają swoje stoiska. Dominują dorsz, śledź i ryby płaskie, czasem trochę łososia. Sprzedawcy pochylają się wspólnie nad rybami, oceniając krytycznie ich rozmiar. Kiedyś to były ryby, płyną tradycyjne westchnienia.

I nie są to westchnienia ludzi, którym wyobraźnia podpowiada lepszą przyszłość. Na Bałtyku zdarzył się bowiem fakt następujący: dorsza jednocześnie przybywa i ubywa.

Przybywa, bo populacja się odradza.

Ubywa, ponieważ dzisiejszy dorsz w porównaniu ze swoimi przodkami jest rybą chudą, mizerną, słabowitą, a można nawet powiedzieć, że wygłodzoną. Okazy dwuletnie i starsze ważą średnio dwa razy mniej niż sztuki łowione 30 lat temu. Przeciętny ośmiolatek niegdyś ważył 5 kg, co brzmi w tej chwili jak bajka. Widać to na stoiskach w kołobrzeskim porcie, gdzie dorosłe sztuki wyglądają jak rybia młodzież.

Piotr Mazurek: – Czasem nie mogę w to uwierzyć. Czy ja łowiłem pełne siatki pięknych, wielkich okazów? Czy mi się śniło?

Podobnie ze śledziami. W latach 80. bałtyckie śledzie zaczęły maleć. Masa osobnicza ryb zmniejszyła się nawet o 60 proc. W okolicy 2000 r. trochę podrosły, ale nie osiągnęły dawnych rozmiarów. Nie dosyć, że jest ich coraz mniej, to są coraz mniejsze. Podobnie ze szprotami.

Rybacy z sarkazmem mówią, że jeszcze chwila, a zaczną sprzedawać na targach wszy morskie – małe, zagrzebane w mule skorupiaki.

Dorsz bałtycki, wiele na to wskazuje, oszalał w bałtyckim bałaganie, albo też stało się coś, o czym nauka i rybacy jeszcze nie wiedzą. Może wpływ ma temperatura wody, może potężne i ożywcze wlewy z Morza Północnego, których brak wpływa na żywotność fauny bałtyckiej? Może uciekł na głębiny – rybacy w Kołobrzegu opowiadają, że najpiękniejsze sztuki kryją się w zatopionych wrakach i wśród zalegających dno kamieni, polując zupełnie inaczej niż przodkowie – wyskakują z ukrycia, chwytają ofiarę, po czym znowu zapadają w swoje kryjówki. Być może w grę wchodzą zanieczyszczenia, może wysoka śmiertelność połowowa (w gwarze naukowej tak nazywa się procent ryb, które giną na skutek odłowów) sprawiła, że zmienił strategię życiową i przestał pojawiać się tam, gdzie czekają na niego rybacy?

Wiadomo na pewno, że dorsz zaniechał wędrówki za pokarmem, co wygląda na strategię samobójczą: jeszcze niedawno rybacy mieli pewność, że tam, gdzie pojawia się ławica szprotów, tam będą polować również drapieżniki. Szproty, owszem, zachowują się normalnie: po majowym tarle w okolicach Bornholmu płyną wysoko na północ.

Ale dorsze, zamiast ruszać za nimi, zostają na miejscu i zaczynają głodować, żywiąc się mało kaloryczną babką byczą, złożonym głównie z ości kurem morskim czy wszą morską.

Ryszard Klimczak: – W tym roku nad Kołobrzegiem przez dwa miesiące żerowała piękna ławica szprotów. Zawsze jest tak, że dookoła niej krążą dorsze. A tu nic, zniknęły. Łowię od połowy lat 70., ale taki cud widziałem po raz pierwszy.

Piotr Mazurek: – Nie wiem, jak zmieniły się zwyczaje dorsza, bo dorsza tu po prostu nie ma. Odszedł, a ja zostałem z niczym.

***

Klimczak, jak już wspomniano, przebranżowił się i żyje teraz z gładzicy – ryby płaskiej, dennej, mało ruchliwej, żyjącej na stałych łowiskach. Przyznaje, że w ostatnich latach rybacka presja na ten gatunek rośnie.

Niewykluczone więc, że już wkrótce trzeba będzie zastanowić się nad ostrzejszymi limitami.

Piotr Mazurek za dorszem daleko w morze nie popłynie. Jako rybak przybrzeżny nie ma prawa zapuszczać się zbyt głęboko w morze.

Jedyne, co mu pozostaje, to stać na brzegu w oczekiwaniu, aż ryba wróci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012