Bakcyle postępu

14.05.2018

Czyta się kilka minut

Historia Odona Bujwida i Kazimiery Bujwidowej z domu Klimontowicz to nietuzinkowa historia miłosna: nowoczesna par excellence, wielkoformatowa i zasługująca na wiele więcej niż skromna, choć wspaniale położona i zabudowana, uliczka na krakowskich Grzegórzkach.

Chcielibyście historii miłosnej, prawdziwego romansu, co pąsem wam rozmasuje policzki, romansu krakowskiego, z wyższych sfer i o nobliwym zapleczu, z mieszczańskim tłem, z polityką u boku, z zazdrością i medycyną podążającymi w ślad za kolejnym sukcesem. Romansu w świetle latarń na Plantach, ale i pełnego niedopowiedzeń ukrywanych w dygestoriach. Romansu, który rozsadza gorsety konserwatywnych gustów i cylindry norm społecznych, choć w konserwatywnej ramie jest zamknięty. Który zamiast szalonych zwrotów akcji i namiętności kipiących z retort, wybiera rodzinne zacisze. A przecież zmienia bezpowrotnie sposoby postrzegania kobiet w życiu publicznym i toruje im drogę w ostępach patriarchatu, mimo że sam prywatnemu szczęściu nie pozwala o patriarchalnych złogach zapomnieć. No i to, co lubicie najbardziej: protagonistami są bowiem nie celebryci z bożej łaski, lecz pełnokrwiści bohaterowie o mocnych charakterach, wyprzedzający swoją epokę tężyzną intelektu i bakcylem postępu.

Historie miłosne to mają do siebie, że streścić w paru zdaniach ich nie streścicie. Nie mówiąc o takich, które owocują tyloma odkryciami, książkami, pracami, zasługami, że nie zmieścilibyście ich nawet w czeluściach dziury budżetowej. Historia Odona Bujwida i Kazimiery Bujwidowej z domu Klimontowicz to właśnie taka historia: nowoczesna par excellence, wielkoformatowa i zasługująca na wiele więcej niż skromna, choć wspaniale położona i zabudowana, uliczka na Grzegórzkach, której patronem jest on; ona zaś nie doczekała się choćby zaułka, skweru choćby bądź w parku alejki. Miasto, jeśli myślicie o parytecie w doborze autorytetów dla obywateli, nierychliwe. Wciąż nobliwi panowie w surdutach mają się o niebo lepiej niż rewolucyjnie nastawione panie i panny, nawet jeśli ich wkład w rozwój miasta równie ważki i dyskusjom niepodlegający. A może w tym szkopuł, że podlegający? Może raz na czas warto, wiecie sami dobrze, odsłonić historie obrośnięte kurzem, patyną czasu okryte, przyklepane niby-konsensusem i śpiące w dobrotliwych legendach jak niedźwiedzie w gawrach?

Kiedy przechadzacie się przez włości Wesołej, tej części Krakowa, którą zbyt często omiatacie wzrokiem jako nie dość ciekawą, nie bójmy się słów, po macoszemu traktujecie, bo jest dla was zapowiedzią jedynie, trailerem metropolitalnej wielkości objętej zielono-gawronim uściskiem Plant. Po kiego diabła zwalniać kroku przy ulicy Kopernika, rozglądać się po ululanych kamienicach przy Ariańskiej czy Topolowej, przy Rakowickiej, usianej krostkami sklepików i restauracyjek, przystawać w zadumie? Ech, miłe, ach, mili, srodze grzeszycie. Nie chcecie pograsować sobie z braćmi kurkowymi po Parku Strzeleckim, eks-muzeum Lenina w Pałacu Mańkowskich budzi w was awersję częściej niż słuszne zaciekawienie, baron Götz-Okocimski chlipie w zaświatach, bo twierdzicie, że Browar Kraków z pałacykiem, słodownią i innymi dobrociami sztuki i techniki nie wart waszej uwagi, o licznie gnieżdżących się w okolicy kościołach, Ogrodzie Botanicznym i klinikach Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego nie wspominając, bo tam mór, choć przecież i wiewiórki przynoszące pacjentom orzeszkowe antybiotyki, i dzięcioły zielone, starannie wydłubujące smakołyki z mrowisk, i paru mięsistych biegaczy w obcisłych porciętach, przemierzających zakamarki Wesołej, by dobrze zrobić rzeźbie swych spoconych ciał.

I nawet gdy na szalę rzucić fakt niezbywalny, węgielny kamień waszej stołeczno-królewskiej tożsamości, a mianowicie to, żeście z Wesołej wszak rodem, albowiem matki i ojcowie witali was na świecie w gmachu przy ulicy Kopernika, to jakże chętnie to wypieracie i jadąc tramwajem arterią tutejszą, ulicą Lubicz, odwracacie wzrok od tego, co po lewej, od tego, co po prawej, dążąc w swoich myślach ku wypucowanej płycie Rynku. Lubicz to zresztą odpowiednie miejsce na początek wielu historii, także miłosnych, także tej z małżonkami Bujwidami w rolach głównych. Może i tak, choć zgrzebnie i szaro jakoś, myślicie, przez nieuwagę łypiąc na otoczone wysokim płotem suche połacie krzaczysk i badyli na działce dogorywającej przy Lubicz 36. Nie pamiętacie, a szkoda, że od ostatnich dekad XIX wieku przed waszymi antenatami roztaczały się tutaj, na prośbę hrabiego Piotra Moszyńskiego, zaaranżowane przez mistrza ogrodnictwa z Opolszczyzny, imć Karola Freegego, eleganckie ogrody ze szklarniami, inspektami i wielobarwną roślinnością. Ale to nie ten fakt powinien was zaintrygować najłacniej.

Na zapiecku

Chcielibyście żarliwej utopii, w której wszyscy żyją zgodnie niczym jedna wielka rodzina, razem pracują i odpoczywają, wyjadają pod kocem ciasteczka z blaszanych pudełek, wywijają na parkiecie, dokarmiają sarny i borsuki z lasu, uśmiechnięci machają z okien i „hodują oswojone godziny” (jako rzecze wieszcz Herbert). Cóż. Z tym hodowaniem to jest tak, że niestety „jedna z tych godzin będzie twą ostatnią”, o czym przypomina wam jak walnięcie obuchem sentencja umieszczona pod zegarem w centrum Płazy. A w lesie to częściej niż na futrzaki możecie się natknąć na jakąś Czarną Chatę czy Czerwony Pokój. Nie miejcie złudzeń: życie to nie feeria wieczystych przyjemności w tropikalnym raju. Pięćset lat od wydania „Utopii” Thomasa More’a i ćwierć wieku od premiery „Miasteczka Twin Peaks” wiemy o tym aż nadto. Choć, Bogiem a prawdą, kiedy spacerujecie po Wapienniku, oddalonym zaledwie o parę chwil od płaziańskiego chronometru firmy memento mori, sama wam się zatrzaskuje mapa nostalgii. Wystarczy, że zerkniecie na stary piec wapienniczy, wielgachny i grubaśny jak cielsko płetwala, ukryty pod drewnianą obudową jak pod pękającą w szwach derką, i już wam cieplej na sercu, w duszy goręcej.

Oczywiście, More by się obraził na twórców tej przemysłowo-rustykalnej arkadii. Gdzieżby mu do głowy przyszło stawianie pieca-płetwala w środku jurajskich lasów, ciągnięcie kolejowych torów rozczapierzonych jak linie życia, grzebanie w wapiennych skałach. Wszak męczarnie toto, znoje ponad ludzkie siły. Zachciało wam się pracować? To sobie najwyżej wydziergajcie wełniane pończochy, z kijkiem pogońcie po błotach. A tu, panie, inaczej myśleli: przy drodze z Chrzanowa – wiecie, tam, gdzie Kościelec i szpital – w stronę rozłożonej na pagórach Płazy i dalej, Wygiełzowa ze skansenem i Babic z zamkiem Lipowiec, nakreślono nowe osiedle. Miasto ogród to brzmi dumnie, może to miano nieco na wyrost, mając w pamięci Podkowę Leśną, tarnowskie Mościce czy Giszowiec w Katowicach, ale bez wątpienia coś jest na rzeczy.

Pewne jest jedno: akcja toczy się pośrodku iglastego lasu Dębiechowa, pełnego dzików, grzybów i minerałów, w miejscu określanym jako „bezludne”, choć do końca bezludne to ono nie było, bo gdy się przyjrzeć XIX-wiecznym mapom, można wyczytać niemal zatarte kształty młyna wodnego, studni, a także owczarni. Ta ostatnia przetrwała nie tylko na obsypujących się kartach, lecz również w miejscowej legendzie. Mówi ona o wielkiej wodzie, która wcale nie miała zamiaru zapukać, za to raz-dwa zabrała wszystkie owce, wszystkich pasterzy i wszystkie zabudowania (ciekawe, czy zabrałaby i lamy, gdyby lamy stróżowały przy owcach, jak to się dzieje w Australii czy obu Amerykach; a lamy, proszę państwa, pilnują bardzo uważnie i są agresywne wobec kojotów, hien, zatem niewykluczone, że również byłyby i wobec wielkiej wody, czym zmieniłyby losy tych okolic). W każdym razie prehistoria tego miejsca nie obfituje w nadmiar danych; poruszacie się po omacku, odcyfrowując symbole tajemnicze niczym wskazówki, którymi kierował się doppelgänger agenta Coopera. Jasne, że to nie Twin Peaks, Laury Palmer tu chyba nie widziano, ani gadającego imbryka nadnaturalnej wielkości, Pieńkowej Damy raczej też nie. Tylko wilki (mówiło się tu o Wilczym Dole) i kopce graniczne między wsiami, które, z małym wyjątkiem pod Regulicami, do dzisiaj jednak nie przetrwały.

Tyle prehistoria z austriackich map i pism, tyle wspomnienia najstarszych obywateli. Właściwa przygoda zaczyna się, gdy zawieją z lekka zefiry wolności. Zefiry, dobre sobie, uśmiechacie się pod wąsem, wąsacze, tudzież tajemniczo, Giocondy, toż to rewolucja pełną gębą, pełną parą, buch-buch! Oto w latach 90. XIX wieku powstaje pomysł założenia w lesie Dębiechowa kamieniołomu wapienia oraz postawienia pieca, w którym można by go ładnie powypalać. Skąd zainteresowanie akurat tym miejscem? Musicie wiedzieć, że Płaza i okolice Chrzanowa słynęły z odsłonięć kamienia wapiennego. Zachowało się tu sporo reliktowych łomów i lochów, rękodzielniczych wyrobisk surowca, w których koedukacyjnie spędzano upojne popołudnia, a gdzie teraz, niczym w sztucznych grotach, moszczą się salamandry i pohukujące duchy. Zachowały się nawet okoliczne ślady prymitywnych pieców wapiennych, oznaczonych na mapach jako K.O., co się tłumaczy wcale nie jako nokaut, wcale nie jako kaowiec, lecz jako Kalkofen, co akuratną niemczyzną rozwiewa wszelkie wątpliwości. Piec wapienny, proszę czytelników. Wprawdzie pierwsze piece i łomy powstawały parę kilometrów dalej, nie zmienia to jednak decyzji tuzów fin-de-sièclowego krakowskiego kapitalizmu: kamieniołom wapienia i piec kręgowy ma stanąć tu, w akompaniamencie beczących z zaświatów owiec. ©

Fragmenty książki „Wolność krzepi” Jakuba Kornhausera, Małopolski Instytut Kultury w Krakowie, Kraków 2018

Więcej na: www.dnidziedzictwa.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2018