Bachus i bumaga

Przed kilkoma tygodniami wśród moich krakowskich znajomych zapanowała na moment panika: gruchnęła oto wieść, że na kanonizacyjny weekend władze wprowadzą prohibicję.

12.05.2014

Czyta się kilka minut

Bravio delle Botti – coroczne wyścigi z beczkami wina w Montepulciano. / Fot. Daniele La Monaca / EAST NEWS
Bravio delle Botti – coroczne wyścigi z beczkami wina w Montepulciano. / Fot. Daniele La Monaca / EAST NEWS

Od dociekania, skąd i jak powstała taka plotka, ważniejsza jest reakcja ludzi: większość komentarzy wyrażała rezygnację, złorzeczenie, a czasem pusty śmiech, jednak nikt nie podważał prawdopodobieństwa tej wieści. Tym bardziej że podczas ostatniej pielgrzymki papieskiej rajcy smoczego grodu taki zakaz istotnie uchwalili.

Sprzeczności, jakimi jest najeżone społeczne traktowanie alkoholu, to coś więcej niż zwykła, potrzebna w łagodzeniu międzyludzkich tarć, hipokryzja. Fakt, że przyjmujemy za oczywiste prawo władzy do narzucania nam „suchego zakonu” w dniach szczególnie podniosłych religijnie lub państwowo, choć przy tym nikt nie wierzy w skuteczność odcięcia spragnionych od alkoholu, oznacza, że nadal substancja ta pozostaje nacechowana grozą i nadprzyrodzoną mocą. Kontrola i reglamentacja odmiennych stanów świadomości pozostaje odwiecznym atrybutem wodza lub szamana.

W kwestii alkoholu wydaje się, że tylko o mały krok oddaliliśmy się od społeczności zwanych – z nieuzasadnioną wyższością w głosie – pierwotnymi i utknęliśmy we wczesnej epoce kamienia jaruzelskiego. Szkielet mentalny przepisów regulujących dostęp i obrót procentami zapewnia nam nadal ustawa przyjęta w apogeum czarnej nocy generała. Nadal nie mogę się nadziwić, że tyleśmy się nagadali – z robieniem było słabiej – w kwestii rozmaitych dekomunizacji, a tej jednej jakoś nikt nie ruszył. Partie wycierające sobie gębę postępem projektują coraz to nowe wymiary swobód tak, że aż trudno się zorientować, które wierszyki Brzechwy już podpadają pod mowę nienawiści, a nie uwiera ich ten zamordyzm i dyskryminacja.

Purytański rygoryzm ustawy przemnożony przez radosną twórczość urzędów tworzy dżunglę regulacji, która od dawna żyje własnym życiem, bez związku z jakąkolwiek racją wychowawczą. Duzi sobie poradzą – holdingi gorzelniane i globalne browary mają dość pieniędzy i prawników, by osiągnąć w każdych warunkach swoje cele sprzedaży. To nie o nie się martwię. Przeciwnie – obecna sytuacja sprzyja masówce dla osiedlowych pijaczków, nie zostawia zaś prawie wcale pola dla tego, co jest dla mnie jednym z sympatyczniejszych aspektów ostatniego ćwierćwiecza: dostępności dobrego wina, ściąganego przez wyspecjalizowanych małych importerów.

Od każdej zasady są wyjątki – ale w przypadku wina po prostu małe jest lepsze. Jasne: wina ze spółdzielni czy ponadregionalnych konglomeratów napełniających dziesiątki milionów butelek rocznie są często pijalne i uczciwe w swej przeciętności. Procedury i substancje, jakimi się je traktuje, by wytrzymały trudy masowego transportu i obrotu w globalnych sieciach dystrybucji, niekoniecznie muszą być groźne. Nie jest też prawdą, że skoro robieniem wina z sukcesem trudnili się starożytni, to od ich czasów nie wprowadzono sensownych innowacji niedostępnych winiarzom obrabiającym dwa hektary pagórka. A jednak nie ma ludzkich artefaktów uzyskanych w ścisłej symbiozie z przyrodą, gdzie różnorodność i niepowtarzalność byłaby jeszcze bardziej wpisana w sens całej, ryzykownej i pełnej znoju przygody. O czym pisuje pięknie i prawdziwie Marek Bieńczyk – nie będę więc próbował go naśladować. Nawet jeśli nasze podniebienie i węch nie umieją wychwycić terroir, to wyobraźnia łatwo umie odmalować konkretne ludzkie twarze za każdą butelką z małej winnicy.

Otóż w naszych warunkach musisz sobie jeszcze wyobrazić, drogi winopijco, twarz polskiego importera, który żeby swój lilipuci biznes przeprowadzić i ściągnąć te parędziesiąt skrzynek, ma na karku nadzór, jakby handlował uranem. Mało gdzie w życiu codziennym natykamy się na tak bezczelny objaw trwania ruskiego kultu bumagi, jak w przypadku banderol na szyjce butelki. Zresztą jedynym krajem, który oprócz nas stosuje tak uciążliwy dla producenta i handlowca sposób ściągania podatku, jest właśnie Rosja. Niby głupia rzecz, papierek, ale za jego nalepianiem i zarachowaniem stoją pogmatwane przepisy, których sens polega już chyba tylko na obrzydzaniu życia małym negocjantom. Nigdy nie zapominam, żeby wypić za ich zdrowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2014