Bachanalia polskie

Sto dwanaście. Taką liczbę wykroczeń odnotowała policja w Zielonej Górze podczas pierwszej doby Winobrania.

10.09.2018

Czyta się kilka minut

 / GIORGIO GALLESIO (1772–1839) / CC BY 4.0
/ GIORGIO GALLESIO (1772–1839) / CC BY 4.0

Oto, czego można dowiedzieć się z największej polskiej gazety na temat największej polskiej imprezy, świętującej dokonania coraz mocniejszej polskiej branży winiarskiej. Ani słowa o tym, jacy byli wystawcy, ile wśród nich nowych, ciągle walczących o stabilną jakość pionierów, a ile winnic mających już naprawdę porządny dorobek.

A byłoby o czym opowiadać. Trochę z powodu globalnego ocieplenia, trochę dzięki istotnym postępom nauki, trochę dzięki trendom z Zachodu, gdzie winiarstwo staje się powoli jedyną jako tako rentowną gałęzią rolnictwa – Polska przeszła w ostatniej dekadzie solidną ewolucję. Robi się u nas bardzo różne, ciekawe, nieraz wybitnie pijalne wina, i to w miejscach, gdzie do niedawna jedynie bielała gryka i pałała rumieńcem dzięcielina. Już nie tylko Ziemia Lubuska, która się historycznie z winnicami kojarzy, i nie tylko małopolski przełom Wisły, gdzie w III RP jako pierwsze zaczęły się pojawiać próby sadzenia winnej latorośli od zera. Nie tylko Kraków, gdzie kameduli puścili w dzierżawę winiarzom kawałek swego wzgórza – oby ten melanż widokowy równych rzędów winorośli i dumnego baroku trwał jak najdłużej i nie poddał się presji deweloperów. Można przecież sporo znaleźć na Podkarpaciu, oczywiście na Dolnym Śląsku, gdzie ciepło i szalona geologia tworzą wiele enklaw, które aż się proszą o to, by objąć je słowami Wergiliusza o Bachusie miłującym rozległe pagórki. Ale nawet Pomorze Zachodnie ma parę świetnych miejsc, na czele z największym bodaj pod względem inwestycji przedsięwzięciem winiarskim w kraju, firmowanym nazwiskiem znanego pieśniarza. Robią tam wina echt po niemiecku, powściągliwe, dążące do ideału stalowej kwasowości i krystalicznie czystego, niewybujałego, lecz wyrafinowanego owocu. Ale obiegowa opinia, że jako kraj jesteśmy w ogóle zbyt zimni na porządne czerwone wina, już dawno przestała mieć sens w stosunku do siedlisk w południowych województwach.

Coraz bardziej udają się tu uprawy tradycyjnych szczepów winorośli szlachetnej, zamiast tzw. hybryd, czyli krzyżówek z azjatyckimi odmianami, znacznie bardziej odpornymi na mrozy i na choroby typowe dla zimnej, wilgotnej aury. Chociaż to nie jest tak, że hybryda jest z konieczności czymś gorszym – dobrze prowadzona może dawać zupełnie przyzwoite wyniki – różnica jest raczej w niskich rejestrach. O ile średnio udane wino ze szlachetnego szczepu jeszcze jako tako daje się wypić, o tyle źle zrobiona hybryda ma często nieznośne, „lisie”, jak to się mówi fachowo, posmaki (ponieważ każdy z nas ma okazję regularnie wąchać lisy i ich legowiska, to wie, o co chodzi).

Nie tylko przybyło w tych latach miejsc i pojętnych ogrodników, którzy nauczyli się swojej gleby, swojego klimatu i swoich roślin, przez co efekt w butelce nie jest już tak bardzo zależny od przypadku – panowanie nad procesem poprzez nagromadzoną wiedzę to było to, czego zawsze brakuje nowicjuszom w stosunku do ludzi parających się jakimś rzemiosłem od pokoleń. Przybyło też wina, które pojawia się na rynku w ilościach wykraczających poza skalę garażowej przygody; wina, które daje się zatem normalnie i legalnie kupić.

Dopóki potencjalny zysk ze sprzedaży był mizerny, mało komu się opłacało podejmować żmudnej procedury akcyzowej i zdobywać tysiąc koniecznych papierków, a trzeba przyznać, że nasze państwo umie, jak chce, nie być teoretyczne i skutecznie zatruwa życie maluchom, bo duzi w każdej dziedzinie sobie poradzą, choćby wynajmując prawników, niekiedy tych samych, którzy wcześniej pełniąc urzędy zagmatwali odnośne przepisy. Gdyby to od polskich urzędów i panującej w nich prohibicyjnej mentalności zależało, Grecy nie zbudowaliby swojej kultury sympozjonu – o której niebawem przeczytacie w „Tygodniku” pasjonujący wywód światowej klasy specjalisty – nie mieliby więc nam jak przekazać tego wszystkiego, co do dziś stanowi kościec namysłu nad dobrem i pięknem, a już zwłaszcza nad cnotą w życiu publicznym.

Zważywszy na stan tego ostatniego, można powiedzieć, że ich spuścizna całkiem na psy zeszła. Śmiałbym postawić tezę, że to dlatego, iż nasi politycy nie umieją zachować w niczym umiaru – a właśnie picie wina jest jednym z najpiękniejszych modeli umiaru, jakie zna nasza kultura. Im bliżej nas wino powstaje, im bardziej wchodzi w codzienność, tym większa szansa, że zaczniemy powszechnie rozumieć tę prawdę, iż jego picie na umór to nie tylko ryzyko dla zdrowia, ale obraza dla pracy ogrodnika i winiarza oraz szkoda dla cywilizacji. W Zielonej Górze odbywają się bachanalia na miarę naszych możliwości: może by tak więc zacząć dostrzegać w nich piękno, zamiast tylko liczyć śpiących pod płotem pijaków. ©℗

Owszem, Polska porasta winną latoroślą, ale jednak ciągle podstawą słodkiego września są sady, zwłaszcza śliwkowe. Co za węgierkowy rok! Przynajmniej na południu są słodkie i korzenne zarazem. Jeśli zdarzy nam się kupić ich za dużo i zaczynają się psuć, można je ocalić, piekąc swego rodzaju cobbler, który jest amerykańską odmianą zapiekanki znanej jako crumble. Zasada jest podobna, a różnica w cieście. Przekrawamy na pół węgierki, posypujemy je lekko cukrem trzcinowym, odrobiną cynamonu i kardamonu, odstawiamy na pół godziny. Smarujemy masłem formę 26 cm, wykładamy śliwki tak, żeby pokryły ją jedną warstwą. 120 g zimnego masła rozkruszamy w dużej misce z 200 g białej mąki, aż uzyskamy grube okruchy. Dosypujemy 100 g cukru, mieszamy szybko, dolewamy 100 ml śmietanki 30 proc., znów szybko mieszamy i dodajemy garść płatków migdałowych. Ciasto powinno mieć konsystencję bardzo gruboziarnistą, jak mokry piasek. Wykładamy je na śliwki, pieczemy w 180 stopniach ­ 45-50 minut, aż się wierzch zrumieni.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2018