Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z jej wspomnień najlepiej zapamiętałem to tyczące się rzeczy najbardziej prozaicznej: ich wspólnych poranków spędzanych w Krakowie: „Pociąg przyjeżdżał o szóstej, Jan był u mnie o szóstej trzydzieści. Potem brał prysznic i o siódmej siadaliśmy do śniadania. Rozmawialiśmy dokładnie do ósmej pięćdziesiąt pięć, bo na dziewiątą Jan szedł na Franciszkańską, gdzie studiował. Mógł mi powiedzieć wszystko, czego nie chciał albo nie miał czasu przekazać rodzicom. O hospicjum, o chorych, personelu, hierarchii kościelnej. Ale rozmów o samej religijności sobie nie przypominam. Być może dlatego, że była dla nas czymś naturalnym”.
Ks. Jan Kaczkowski – zmarły w 2016 r. duchowny, szef hospicjum, bioetyk, laureat Medalu Świętego Jerzego – w wywiadach uczynił z niej postać rozpoznawalną właśnie ze względu na jej („jedynej w rodzinie katoliczki z prawdziwego zdarzenia” – jak mawiał z niewątpliwą przesadą) religijność. Niespełna cztery dekady temu właśnie Wincentyna Niedziela, czyli mama Heleny Kaczkowskiej, matki księdza, pokazała mu nieznany świat. Przyjeżdżał jako dziecko do Krakowa, gdzie przechodził leczenie okulistyczne. Wiele lat później opowiadał o wspólnych z babcią pochodach przez łąki do kościółka w Przesławicach, „mszach”, jakie odprawiał jako kilkulatek przed jej domem w podkrakowskich Jaksicach (tu spędzali lato), przytaczał zapamiętane z Krakowa obrazy: „Na przykład jak na wielkich ołtarzach wystawiano Najświętszy Sakrament. Albo jak siostry zakrystianki długim kijem gasiły świece (...), widok księdza z welonem na ramionach, dźwięczenie dzwonków, zapach i dym kadzidła roznoszący się po kościele, dłonie kapłana chwytającego monstrancję, a do tego śpiew »Tantum ergo Sacramentum«. Chłonąłem to zmysłami, przeżywałem jako coś ponadnaturalnego – prawdziwe misterium. Dopiero odkrywałem rzeczywistość liturgii. Babcia cierpliwie tłumaczyła mi kolejne jej elementy”.
Ci, którzy mieli okazję poznać Wincentynę Niedzielę, zapamiętają ją po prostu jako ciepłą, serdeczną osobę. Uważną na rozmówcę, otwartą, unikającą mówienia o kimkolwiek źle. Gdyby istniał jakiś wzorzec babci z naszego kręgu kulturowego, mogłaby spełniać taką rolę. Babci słuchającej, rozumiejącej, ale nie dręczącej pytaniami, a już broń Boże nie pouczającej. Nawet wtedy, gdy jej wnuk, cierpiący od jakiegoś czasu na nowotwór mózgu, wracał pod jej dach o drugiej w nocy po imprezie w Krakowie.
Polecamy:
"Sklepany przez Kościół, kocham Kościół" - rozmowa Przemysława Wilczyńskiego z ks. Janem Kaczkowskim
Dobry ksiądz Jan - ks. Adam Boniecki o ks. Janie Kaczkowskim
Siła bezsilnego - Przemysław Wilczyński o ks. Janie Kaczkowskim
Podczas spotkań z nią na potrzeby biografii ks. Kaczkowskiego powracał do mnie wyrzut sumienia: że mija pierwsza, druga godzina rozmowy, i że wkrótce ją – będącą przecież w żałobie – najzwyczajniej zadręczę pytaniami. Spoglądała wtedy ze zdziwieniem znad filiżanki herbaty, mówiąc: „Przecież mówienie o Janie mi pomaga”. Była dumna: że jej wnuk poszedł do seminarium, że został księdzem, że – wbrew obawom przyjaciół, a także kościelnych przełożonych – poradził sobie z trudną młodzieżą w szkole, a potem z prowadzeniem hospicjum. Później przeżywała jego chorobę i to, jak łączył leczenie z tytaniczną aktywnością. „Raz Jan zadzwonił z hospicjum – wspominała. – Poprosił, bym porozmawiała z pacjentką, panią Krystyną, która okazała się być wykształconą, pięknie mówiącą po polsku kobietą. Miałam się jeszcze z nią połączyć po dwóch dniach. Dzwonię raz, drugi, nie odbiera. Zadzwoniłam do Jana, który powiedział, że ona umiera. Ale uderzyło mnie jeszcze coś innego: jego zmęczony, znękany głos w słuchawce. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego, ile go ta praca kosztuje”.
Ks. Kaczkowski mówił o niej: katoliczka spod znaku „Tygodnika Powszechnego”. Rzeczywiście: od lektury „TP” była – jak sama mówiła – uzależniona. Kiedy przeczytała na jesieni 2012 r. wywiad z wnukiem, znowu była dumna. Choć i lekko skonsternowana. Nie tym, że opowiedział o swojej chorobie, że obsobaczył jednego czy drugiego biskupa (sama bywała bezlitośnie krytyczna), ale że zna „słowo na k”.
„Babciu, żebyśmy tak razem do wiosny...” – powiedział, wychodząc z jej mieszkania już w końcowej fazie choroby. Na jej pytanie, skąd ta uwaga, powiedział: „Przecież każdy musi umrzeć”. Wincentyna Niedziela przeżyła swojego wnuka o niemal trzy lata. W ostatniej fazie życia zdążyła zrobić coś niewiarygodnego, zważywszy jej wiek (95 lat) oraz stan zdrowia. Przy pomocy laptopa spisała – z datami dziennymi, obrazami – życie wnuka-księdza na tle losów rodziny. Niedługo przed śmiercią poprosiła, by jeden z egzemplarzy tych wspomnień przekazać ks. Adamowi Bonieckiemu, na którego msze po drugiej stronie ulicy (w kościele św. Floriana) chodziła przez dekady.
Zmarła 5 stycznia w Krakowie, tu też została pochowana.
Cytowana wypowiedź ks. Kaczkowskiego pochodzi z książki „Życie na pełnej petardzie”, rozmowy, jaką z duchownym przeprowadził Piotr Żyłka; wspomnienia Wincentyny Niedzieli – z biografii mojego autorstwa pt. „Jan Kaczkowski. Życie pod prąd” (obie książki wydał WAM).