Arytmetyka i wartości

Wybory prezydenckie w USA będą referendum nad wotum zaufania dla Obamy, który kiedyś obudził wielkie nadzieje, a potem musiał walczyć z kryzysem najgłębszym od półwiecza. Ale 6 listopada Amerykanie wybiorą też jedną z dwóch dróg, którą pójdą Stany.

10.09.2012

Czyta się kilka minut

„Czy powodzi Wam się lepiej niż cztery lata temu?” – pytał Amerykanów uwodziciel z Hollywood, który w 1980 r. postanowił wykurzyć z Białego Domu urzędującego tam prezydenta Jimmy’ego Cartera. Rosły ceny benzyny, szalało bezrobocie, trudno było o kredyt.

Ronald Reagan – bo o nim mowa – dopiął wtedy swego, a od tamtej pory w Stanach wygrywa (lub przegrywa) się wybory właśnie tym, pozornie tak banalnym pytaniem. Zwłaszcza jeśli kampania toczy się w warunkach kryzysu.

BLAKNĄCY PLAKAT Z OBAMĄ

Przyjmując w minionym tygodniu nominację Partii Republikańskiej – podczas jej konwencji wyborczej w Tampie na Florydzie – kandydat na prezydenta Mitt Romney sam udzielił odpowiedzi na to pytanie. „Od czasów wielkiej depresji [w latach 30. XX wieku – red.] wszyscy prezydenci byli w stanie spojrzeć wstecz i powiedzieć, że jest lepiej niż cztery lata wcześniej. Były dwa wyjątki: Jimmy Carter i obecny prezydent” – mówił Romney. I dodawał: „Dziś Obama może prosić nas o cierpliwość. Może tłumaczyć, że ktoś inny ponosi winę. Że w ciągu kolejnych czterech lat wyprowadzi nas na prostą. Ale nie może nam powiedzieć, że jest lepiej niż cztery lata temu”.

Aby rozwiać ewentualne wątpliwości, Romney przypomniał, że benzyna jest dwa razy droższa, dług publiczny przekroczył właśnie 16 bilionów dolarów (i podczas urzędowania Obamy wzrósł aż o 6 bilionów), a co szósty Amerykanin żyje poniżej granicy ubóstwa.

W sierpniowym sondażu przeprowadzonym na zlecenie telewizji CBS i dziennika „New York Times” zaledwie 20 proc. respondentów uznało, że sytuacja w kraju jest dziś lepsza niż cztery lata temu. Przeciwnego zdania było 40 proc. Zarazem 43 proc. pytanych wyrażało nadzieję, że jeśli Obama wygra, w ciągu najbliższych dwóch lat Stany wyjdą na prostą. Ponad połowa – 56 proc. – nie podzielała takiego optymizmu.

Ale choć nie wszyscy pesymiści ufają Republikanom, to stanowią potencjalny elektorat Romneya. Sondaże wskazują, że jest wśród nich wielu ludzi młodych, którzy w 2008 r. głosowali na Obamę, a dziś czują się rozczarowani. O nich musiał myśleć Romney, wybierając na swego partnera – kandydata na wiceprezydenta – 42-letniego kongresmana Paula Ryana. „Absolwenci wyższych uczelni nie powinni do trzydziestki mieszkać w dziecięcym pokoju, wpatrując się w blaknący plakat z Obamą i zastanawiając się, kiedy wreszcie wyprowadzą się i zrobią coś ze swoim życiem” – mówił Ryan w Tampie.

REPUBLIKAŃSKIE OBIETNICE

Energiczny, przystojny i wysportowany – Ryan uchodzi za jednego z najzdolniejszych i zarazem najradykalniejszych przedstawicieli młodego pokolenia Republikanów. Choć jest katolikiem, nie kryje fascynacji filozofią Ayny Rand – ateistki, apologetki skrajnego indywidualizmu i egoizmu, która wierzyła, że wszelki etatyzm to zamach na wolność jednostki. Ryan jest autorem republikańskiego projektu reformy budżetowej, która przewiduje drastyczne cięcia państwowych wydatków (m.in. sprywatyzowanie ubezpieczeń medycznych dla emerytów) i znaczne obniżenie lub wręcz likwidację niektórych podatków.

Budżet ten wpisuje się w program przedstawiony na konwencji przez Romneya. Obiecuje on, że do 2020 r. (najwyraźniej myśli o dwóch kadencjach!) stworzy 12 mln miejsc pracy, zapewni Stanom energetyczną niezależność i doprowadzi do podpisania korzystnych umów handlowych. Chce też zreformować oświatę, obniżyć pnące się pod niebiosa koszty opieki medycznej (i unicestwić znienawidzoną przez Republikanów, a przeforsowaną przez Obamę reformę opieki zdrowotnej), zredukować dług publiczny oraz obniżyć i uprościć podatki.

Komentatorzy – zarówno z prawej, jak i z lewej strony – zauważają, że propozycje republikańskiego tandemu pozbawione są konkretów. Pisząc o konwencji w Tampie, sprzyjający zwykle Republikanom „Economist” ironizował, że plany Romneya przypominają popularną ostatnio w USA powieść pornograficzną „50 odcieni szarości”, z tą tylko różnicą, że bez soczystych szczegółów. Mniej przychylni dziennikarze wyciągali liczne nieścisłości i przekłamania, jakie znalazły się w konwencyjnym przemówieniu Ryana – np. oskarżył on Obamę o doprowadzenie do likwidacji fabryki General Motors, gdy decyzję o zamknięciu zakładu podjęto kilka miesięcy wcześniej, zanim został on prezydentem.

WARTOŚCI, GŁUPCZE!

W przypływie szczerości jeden z republikańskich delegatów zauważył, że tonu ich kampanii nie będą nadawać korektorzy sprawdzający statystyki i fakty. Ważniejsze są bowiem wartości.

Tu jednak podziały wymykają się łatwym kategoryzacjom.

Z jednej strony nie ma wątpliwości, że Partia Demokratyczna skręca w lewo: w tym roku w jej programie po raz pierwszy znalazły się gwarancje nieograniczonego prawa do aborcji i poparcie dla małżeństw homoseksualnych. Konserwatystów oburzył też zamiar usunięcia z programu odniesień do Boga (przywrócono je po interwencji Obamy).

Tymczasem zaproszona na konwencję siostra Simone Campbell – katolicka zakonnica z organizacji Network, zajmującej się promowaniem nauki społecznej Kościoła i pomocą charytatywną [o jej autobusowej pielgrzymce patrz „TP” nr 28 – red.] – zachęcała, by polityków i ich programy oceniać „po owocach”, a nie częstotliwości odwołań do Boga. Przekonywała, że na kwestię obrony życia warto patrzeć szerzej niż tylko przez pryzmat aborcji. W konwencyjnym przemówieniu siostra Campbell krytycznie oceniała budżet Ryana: choć jego zdaniem odzwierciedla on katolicką naukę społeczną (promuje indywidualizm i odpowiedzialność), zakonnica przekonywała, że jest sprzeczny z zasadą chrześcijańskiej miłości, która uczy, że „każdy jest stróżem brata swego”.

Na konwencji Demokratów pojawił się też arcybiskup Timothy Dolan, przewodniczący konferencji katolickich biskupów amerykańskich (wcześniej arcybiskup odwiedził też konwencję republikańską). W błogosławieństwie wygłoszonym na jej zakończenie, tuż po przemówieniu Obamy, abp Dolan modlił się, by społeczeństwo USA „okazało swą wielkość przez poszanowanie najsłabszych i najbardziej potrzebujących” i dziękował za dar życia, prosząc o odwagę potrzebną do jego obrony oraz błogosławieństwo dla tych, którzy czekają na to, by się narodzić.

CZEGO NIE CZUJE OBAMA

„Optymizm to nasza narodowa cecha, coś, co nas wyróżnia” – mówił Romney w Tampie. – „Jesteśmy narodem imigrantów, ludzi, którzy przybywali do Ameryki w poszukiwaniu wolności. Wolności religijnej, wolności, która pozwalała im polegać na sobie i własnymi rękoma zbudować własną firmę. To kwintesencja Ameryki i amerykańskiego marzenia. Obama tego nie czuje. Nie czuje Ameryki, nie hołduje jej prawdziwym wartościom”.

Romney – milioner, który w przeszłości kierował funduszem inwestycyjnym Bain – przeciwstawia swoje doświadczenia ograniczonym w jego pojęciu kwalifikacjom obecnego prezydenta, byłego profesora uniwersyteckiego i prawnika. „Tego, jak działa Ameryka, nauczyłem się w praniu” – mówił podczas konwencji. Wtórowali mu delegaci. „Obama jest przekonany, że państwo znajduje się w środku gospodarczego wszechświata. Wydaje mu się, że jeśli założyłeś własną firmę, to nie dokonałeś tego sam” – mówił Reince Priebus, przewodniczący Krajowego Komitetu Wyborczego Republikanów. – „Skąd niby Obama miałby to wiedzieć, skoro nigdy nie kierował żadną firmą? Czas na prezydenta, który naprawdę zna się na gospodarce”.

Zdanie o firmie, która nie została zbudowana samodzielnie, powtarzano w Tampie jak refren. Chodziło o niedawną wypowiedź Obamy, który podczas wiecu w Wirginii przekonywał, że ludzie odnoszący sukcesy mają dług do spłacenia wobec swoich wspólnot: „Jeśli odniosłeś sukces, to dlatego, że ktoś po drodze ci pomógł. Był w twoim życiu świetny nauczyciel... Ktoś wybudował drogi i mosty. Jeśli masz biznes, nie zbudowałeś go sam. Jesteśmy w tym wszystkim razem”.

Dla wielu Republikanów to wyjęte z kontekstu zdanie – „Jeśli masz biznes, nie zbudowałeś go sam” – stało się jednak koronnym dowodem, że Obama i jego partyjni koledzy gnębią przedsiębiorców, tworzą nieprzyjazny dla biznesu klimat. To jeden z najcięższych argumentów, jaki wysuwają przeciw Obamie.

CLINTON PRZYBYWA Z ODSIECZĄ

W pierwszej chwili można było więc odnieść wrażenie, że udzielenie prostej odpowiedzi na pytanie: „Czy powodzi wam się lepiej?”, nie leży w interesie Obamy.

W przededniu demokratycznej konwencji wiceprezydent Joe Biden próbował obejść sprawę: „Chcecie wiedzieć, czy jest lepiej? Mam dla Was hasło na samochodową nalepkę: »Osama bin Laden jest trupem, General Motors żyje«”. Potem, na konwencji, przyszła kolej na żonę Obamy, która zgodnie z obyczajem miała w osobistym tonie opowiedzieć o przymiotach męża. Nie było zaskoczeń. „Byliśmy tak zadłużeni i zakochani” – wspominała Michelle Obama studenckie lata, opowiadając o randkach w zardzewiałym aucie, walce ze stwardnieniem rozsianym rodziców i wychowywaniu dwóch córek, wchodzących dziś w okres nastoletni (tydzień wcześniej również ze stwardnieniem rozsianym zmagała się Ann Romney, żona Mitta i matka pięciorga dzieci, która z kolei wspominała romantyczne kolacje spożywane na desce do prasowania; takie to konwencyjne konwencje!).

Ale potem, po sentymentach, przyszła pora na konkrety. Tymi zaś zajął się były prezydent Bill Clinton: najpierw w imieniu Partii Demokratycznej oficjalnie nominował Obamę, a potem udzielił odpowiedzi na pytanie postawione przez Republikanów w Tampie.

Clinton, którego dwie kadencje w latach 90. przypadły na okres prosperity, cieszy się w Stanach ogromną popularnością. Choć podczas skandalu z Monicą Lewinsky Republikanie usiłowali usunąć go z urzędu, dziś wszyscy pamiętają, że za jego rządów udało się zlikwidować deficyt budżetowy, utrzymać w ryzach inflację i bezrobocie, a kredyty były tanie. Ale to nie jedyny powód, dla którego stratedzy Obamy zdecydowali, że to były prezydent wygłosi najważniejsze przemówienie. Clinton ma jeszcze jeden niezaprzeczalny atut: dar mówienia o sprawach skomplikowanych w sposób prosty i zrozumiały. Bezpośredni, przyjacielski, łatwo dociera do zwykłych ludzi.

SŁOWO (TAKŻE) O ARYTMETYCE

Tak było i teraz. Trwające 48 minut wystąpienie Clintona odbiegało od standardowych konwencyjnych przemówień. W kuluarach żartowano, że Clinton gawędzi z teleprompterem. On tymczasem punkt po punkcie odpowiadał na zarzuty oponentów Obamy – i na feralne pytanie o minione cztery lata. „Czy jesteśmy tam, gdzie byśmy sobie życzyli? Nie!” – mówił Clinton, dodając, że „żaden prezydent, ani ja, ani żaden z moich poprzedników nie byłby w stanie naprawić tego wszystkiego, co zastał, w ciągu czterech lat”. Clinton podkreślał, że w chwili, gdy Obama obejmował urząd, PKB Stanów stracił na wartości 9 proc., a co miesiąc pracę traciło 750 tys. osób – i przekonywał, że Obama uratował kraj przed upadkiem w przepaść.

Potem długo wyliczał, co w ciągu minionych czterech lat udało się osiągnąć. Mówił o przeforsowanej z trudem reformie zdrowia, o ryzykownej decyzji ratowania bankrutujących fabryk GM i Chryslera, o 4,5 milionach miejsc pracy stworzonych w sektorze prywatnym, o rządowych inwestycjach w infrastrukturze. Mówił też o podejmowanych przez Obamę, a sabotowanych przez Republikanów próbach redukowania deficytu budżetowego. „Ludzie często pytają mnie, jak mojej administracji udało się osiągnąć nadwyżki budżetowe przez cztery kolejne lata, jakie świeże idee przywieźliśmy do Waszyngtonu. Odpowiadam jednym słowem: arytmetyka”.

Clinton przekonywał, że to arytmetyka podpowiada mu, iż propozycje Republikanów nie sprawdzą się. Nie da się jednocześnie obniżyć podatków, zwiększyć wydatków na obronność i ograniczyć deficytu. Ale prosząc o kolejną szansę dla Obamy, Clinton przekonywał, że przemawia za tym nie tylko arytmetyka. „Jeśli podoba się wam społeczeństwo, w którym zwycięzca zgarnia wszystko i w którym każdy pozostawiony jest samemu sobie, to głosujcie na Republikanów – apelował. – Jeśli zaś chcecie żyć w kraju, w którym wszyscy mają szanse i w którym wszyscy ponoszą za siebie odpowiedzialność, w którym wszyscy jesteśmy razem, głosujcie na Baracka Obamę i Joe Bidena”.

CZY OBAMA JUŻ WYGRAŁ?

Słowa Clintona brzmiały tym bardziej przekonująco, że przecież relacje między nim a Obamą nie zawsze były łatwe. Cztery lata temu, w prawyborach Partii Demokratycznej, Obama walczył zawzięcie z Hillary Clinton i odcinał się od dziedzictwa, jakie pozostawił w Partii Demokratycznej jej mąż – prezydent, któremu wielu Demokratów zarzucało zdradę Rooseveltowskich ideałów i zgniłe kompromisy. To przecież podczas jego dwóch kadencji doszło do deregulacji banków, rozpanoszenia się „grubych kotów” z Wall Street, zawarcia międzynarodowych umów handlowych bijących w przemysł USA i w konsekwencji w klasę średnią. Obama, którego hasłem wyborczym były wtedy zmiana i nadzieja, kreślił wizje, jakie z Ameryką Clintona miały mieć jak najmniej wspólnego. „Przez długi czas nie byliśmy przyjaciółmi” – przyznał teraz Clinton, tuż przed swoim przemówieniem. – „Ale naprawdę dziś całym sercem go popieram”.

Można spekulować, ile jest w tych słowach serca, a ile pragmatyzmu i politycznych rachub (skoro w 2016 r. Hillary Clinton może znów stanąć do wyścigu o Biały Dom). Jednak chyba nikt ze słuchaczy byłego prezydenta – a choć w tym samym czasie miał miejsce ważny baseballowy mecz, Clinton pobił rekord oglądalności w telewizji! – nie wątpił w szczerość tych zapewnień. Właśnie brak chemii i przyjaźni z Obamą sprawiał, że słowa Clintona mogły trafić do przekonania niezdecydowanym wyborcom.

Nawet prawicowi komentatorzy przyznają, że jego przemówienie było majstersztykiem. „Dziś w nocy, gdy wszyscy już pójdą, zamknijcie drzwi na klucz” – podpowiadał Demokratom republikański strateg Alex Castellanos. – „Konwencję można zakończyć. Obama właśnie chyba ponownie został wybrany. Clinton raz już uratował Partię Demokratyczną, sprowadzając ją do centrum, gdy za bardzo skręcała na lewo. Teraz uczynił to po raz drugi”. Republikanie, którzy w Tampie o George’u W. Bushu wspominali równie często i chętnie, jak diabeł o święconej wodzie, mieli powody do zazdrości.

RZUCONY NA KOLANA PROSI O CIERPLIWOŚĆ

Demokraci nie zamknęli drzwi na klucz, ale ostatni dzień ich konwencji miał skromniejszą oprawę, niż planowano. Wystąpienie Obamy, który miał przemówić do 76 tys. zwolenników na otwartym stadionie, przeniesiono do hali, gdzie starczyło miejsca dla 20 tys. osób (rozczarowani posiadacze wejściówek musieli zadowolić się transmisją na telebimach). Oficjalną przyczyną były prognozowane burze (koniec końców nie zmaterializowały się), ale spekulowano, iż demokratycznym strategom zależało, by impreza miała bardziej powściągliwy charakter.

Powściągliwe było na pewno przemówienie Obamy, który zauważył, że obecna konwencja różni się od poprzedniej: „Jakkolwiek dumny jestem z tego, co udało nam się osiągnąć, zdaję sobie też sprawę z moich słabości. Dziś dobrze już rozumiem ów cytat z Lincolna: »Wiele razy rzucany byłem na kolana przez przytłaczającą świadomość, że nie ma dla mnie innego miejsca«”.

Przyzwyczajeni do porywających oracji Obamy, który jak rzadko kto umie grać na emocjach tłumu, komentatorzy oceniali to wystąpienie jako słabe. Zauważano, że nie przedstawił ambitnych wizji, mogących rozpalić zniechęconych. Rzeczywiście zaprezentowany program, choć zawierał konkrety – jak milion nowych miejsc pracy w przemyśle, podwojenie wartości eksportu, ograniczenie deficytu o 4 biliony – brzmiał skromnie. Ale może powściągliwość to właśnie element strategii?

„W wyborach cztery lata temu nie chodziło o mnie. Chodziło o Was. Wy, obywatele, doprowadziliście do zmian” – mówił Obama i apelował o cierpliwość: „Jeśli zrezygnujecie, jeśli poddacie się cynizmowi, jeśli uwierzycie, że zmiany nie są możliwe, że nie macie głosu, wtedy do głosu dojdą inni: lobbyści, grupy interesu, ludzie, którzy wypisują czeki na 10 milionów, próbując kupić wybory”. A odpowiadając na zarzuty Republikanów dotyczące wartości, mówił, że Amerykanie „wierzą w indywidualną odpowiedzialność i inicjatywę. Ale wierzymy też w coś, co nazywamy obywatelstwem. Uznajemy, że my, naród, posiadamy zarówno obowiązki, jak i prawa, i że nasze losy są splecione”. Przekonywał, że wolność nie może być egoistyczna, lecz musi jej towarzyszyć troska o słabszych, odpowiedzialność i patriotyzm. „To trudniejsza droga, ale wiedzie do lepszego miejsca. Podążamy nią razem. Nie rezygnujemy. Nie zostawiamy nikogo w tyle”.

Czy posiadacze blaknących plakatów uwierzą jeszcze raz?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2012