Artystka uniwersytetu

W literaturze Janion widziała walkę duchów o najwyższą stawkę, starcie idei i indywidualności, żadną tam grę językowych struktur.

11.12.2016

Czyta się kilka minut

Maria Janion, Warszawa, 2003 r. / Fot. Igor Omulecki / FORUM
Maria Janion, Warszawa, 2003 r. / Fot. Igor Omulecki / FORUM

1.

Na seminarium profesor Marii Janion trafiłem właściwie przypadkiem. Magisterium chciałem robić u dr. Stanisława Dąbrowskiego, którego podziwiałem i szanowałem, ale któregoś dnia moja dziewczyna – a dzisiejsza żona – powiedziała do mnie: „Idziemy do Janion!”. Po czym po stromych schodach zaciągnęła mnie na najwyższe piętro gmachu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku, do sali z drewnianym belkowaniem pod sufitem, gdzie odbywały się zajęcia organizacyjne.

Młody, kompletnie odklejony od życia, o Marii Janion nie wiedziałem nic. Może tylko tyle, że pracuje u nas, w gdańskiej WSP, bo po marcu 1968 r. miała kłopoty na Uniwersytecie Warszawskim. Gdy zapytany, o czym chciałbym pisać pracę, odpowiedziałem: „O kryteriach oceny dzieła literackiego w krytyce literackiej”, Maria Janion, spojrzawszy na mnie uważniej, paroma słowami przekierowała zwrotnicę mojego życia duchowego na wyższe tory: „Niech pan napisze o Gombrowiczu. O »Trans-Atlantyku«. I o »Panu Tadeuszu«”. Zmianę tematu przyjąłem z ulgą, bo zadziałało coś jeszcze – nieodparte wrażenie, że oto mam przed sobą kogoś wybitnego, obdarzonego wewnętrzną siłą i talentem. Był październik roku 1970. O Gombrowiczu mało kto wtedy w Polsce myślał i pisał.

Widząc mnie właściwie przez chwilę, Maria Janion doskonale rozpoznała mój intelektualny temperament i typ uzdolnień. Miała świetne wyczucie naukowego castingu. Gombrowicz – od razu to spostrzegła – dużo bardziej mi leżał niż abstrakcyjna taksonomia kryteriów. Kluczowy rozdział pracy „»Trans-Atlantyk« wobec »Pana Tadeusza«”, którą napisałem pod jej kierunkiem, szybko opublikowany, wszedł do kanonu podstawowych tekstów gombrowiczologii.

2.

Po obronie Maria Janion zaproponowała mi pracę na uniwersytecie, co gruntownie zmieniło architekturę mojego życia intelektualnego i rodzinnego. Pracować u jej boku było zaszczytem, o którym marzyło wielu. Była nie tylko „pracownikiem naukowym”, sumiennym, mądrym i odpowiedzialnym, ale prawdziwą artystką uniwersytetu, łącząc niebywałą erudycję z błyskotliwym talentem słowa i gestu. Odbiegała od reszty naszych nauczycieli samym sposobem istnienia. Byli przy niej jak szare stadko. Jeśli na ich zajęciach panowały temperatury umiarkowane, na jej seminariach atmosfera zawsze była gorąca. Miała rzadki dar naukowej improwizacji, co tylko dodawało jej blasku. Gdy mówiła, widać było, jak myśl – bystra, mocno oparta na wiedzy gromadzonej latami, a przy tym nieprzewidywalna i odkrywcza – kształtuje się na naszych oczach, łącząc lotność skojarzeń z powagą wywodu, okraszanego co jakiś czas błyskami mądrej ironii i wybuchami karcącego z wysoka śmiechu. Maria Janion była obdarzona prawdziwym darem obecności. Już na pierwszym wykładzie zdałem sobie sprawę, jak poważnie podchodzi do literatury. Widziała w niej walkę duchów o najwyższą stawkę, starcie idei i indywidualności, żadną tam grę językowych struktur, fonemów i przyrostków, tylko walkę o cenne formy życia duchowego jednostek i społeczeństw, którą potrafiła rozumieć głęboko i trafnie opisać. To właśnie wtedy uwierzyłem w egzystencjalną doniosłość literatury, o której chętnie zapominali nasi nauczyciele.

Nie było w niej uniżoności wobec Wielkich, która czasem wkrada się do interpretacji. Czytając teksty wchodziła w starcie z pisarzem, aż leciały iskry. Szanując i podziwiając, gadała z Mickiewiczem, Słowackim czy Krasińskim jak równy z równym, tak mi się przynajmniej wtedy zdawało. Interpretacja w jej wykonaniu to nie było żmudne gmeranie w tekście, lecz osobiste zderzenie z dziełem. Słuchając jej wykładów i komentarzy, widziałem, co ona myśli w swoim imieniu, jakie zajmuje stanowisko własne, jak konfrontuje swojego ducha z duchami Wielkich. Prawdziwa lekcja duchowej samodzielności. Wszystko to odbiegało daleko od pedagogicznej rutyny, którą dobrze znałem. Była w analizie subtelna, potrafiła filologiczny włos dzielić na czworo, ale – żartobliwie rubaszna – umiała też być brutalnawa wobec pisarzy, których brała na warsztat. O, czasem przejeżdżała się po nich ostro, dając nam do zrozumienia, że życie duchowe to strefa ryzyka, bez którego nie osiąga się wiele. Nie tylko wykładała, ale też konwersowała, wplatając mocne prozaizmy w podniosły dyskurs, gdy zaszła taka potrzeba. Wszystko to było dla mnie nowe, jakby szarość codzienna się rozdarła i w rozchyleniu kurtyny zabłysła jutrzenka swobody. W pejzażu mazowieckich mgieł była jak rajski ptak, tokujący, puszący się, oczu nie można było oderwać.

3.

Buzowała w niej najprawdziwsza wolność myślenia, patrzeć na to było prawdziwą frajdą. Gdy zastanawiałem się nad doktoratem, doradzała: „Niech pan napisze o związkach literatury współczesnej z romantyzmem”. Miała rację. Pisząc doktorat, wędrowałem wśród analogii, podskórnych współbrzmień i odległych ech dawnej kultury, które – jak powiadała – układały się w „system romantyczny we współczesnej prozie polskiej”, w którego istnienie dzisiaj już jednak nie wierzę, podobnie jak przestałem wierzyć w rozpad „paradygmatu romantycznego polskiej kultury”, który ogłosiła po 1989 r.

Była jak magnes, który skupia wokół siebie ludzi wybitnych. Dzięki niej trafiłem do pięknej plejady nadmorskiego miasta, która miała zmienić pejzaż nie tylko gdańskiej humanistyki. W stalowej garsonce, z kołnierzykiem Słowackiego, białym, wywiniętym, spokojna, górująca, wyważonymi ruchami dłoni punktująca intonacyjne wzniesienia i spadki, Budda skrzyżowany z mistrzem Joda, siwa grzywka, ostro przycięta nad czołem, czarne brwi, oczy żarzące się, ironia, śmiech, skryta obietnica, niepokój, dreszcz Nieznanego...

Punktem granicznym jej obecności wśród nas stały się wieczorne seminaria, w piątek, raz w miesiącu, prawdziwe Intelektualne Orgie w salach Wydziału Humanistycznego, na które przychodziło także wielu ludzi spoza uniwersytetu, zwabionych jesienną porą jak nocne ćmy przez światło. Prowadziła seminaria o Wielkich w obecności Wielkich, niemały wyczyn, bo mówić o Wielkich w obecności Wielkich to wyższa szkoła jazdy. Zapraszała Grotowskiego, Juszczaka, Białoszewskiego, przyjeżdżali urzeczeni jej charyzmą, chętni do mocnej, partnerskiej rozmowy, w której umiała grać pierwsze skrzypce. Za oknami noc, a u nas przy listopadowej ulicy Wita Stwosza, w sali O.47 albo 166 obroty myśli, pomysłów, idei, które nas porywały w nową przestrzeń, której Polska jeszcze wtedy nie znała, więc mocno nie podobały się władzy.

Bo co roku wisieliśmy na włosku, nie wiedząc, czy partyjny Komitet wyrazi zgodę na zatrudnienie Marii Janion. Nie znaliśmy dnia i godziny, bo i nas to dotyczyło. Po latach, pracując nad książką o Gdańsku i Miłoszu, znalazłem w przepaściach miejskiego archiwum urzędowe pismo z podpisami trzech komandorów marynarki wojennej z Patriotycznego Stowarzyszenia Grunwald, zachęcające partyjną władzę do wyrzucenia jej – i nas, jej współpracowników – z pracy na uniwersytecie. Przechowuję kopię tej miłej pamiątki do dziś. Pięknie się na niej rysuje orzeł biały i miecz. A kiedy weszła w związki z podziemnym Uniwersytetem Latającym, wszystko się jeszcze bardziej zaostrzyło. Robotniczy Sierpień ’80 poparła ze swoimi uczniami żywiołowo, wierząc – w co ja nie wierzyłem nigdy – w cud inteligencko-robotniczego sojuszu.

4.

Opiekuńcza, mądra, wspierająca, przychylna, potrafiła też zranić do krwi. Łatwa nie była. Stawiała swoim uczniom bardzo wysokie wymagania, którym nie wszyscy umieli sprostać. Zaraziła mnie surowym autokrytycyzmem, wiedziałem, że nie wolno mi zejść „poniżej poziomu”, ale nie wszyscy to wytrzymywali. Po prostu, jak się było „u Janion”, nie wypadało pisać byle czego.

I potem zaskoczenie. Otoczona paroma bliskimi współpracownicami, kobietami, które ceniła, nagle je porzuciła, tworząc zespół „Transgresji” z trzech... mężczyzn. Ona – feministka, broniąca sprawy kobiet słowem i piórem! Stanisław Rosiek, Zbigniew Majchrowski; zaproponowała i mnie, bym dołączył do zespołu. Ach, to było coś, tak pracować razem i uczyć się od – jak mówiliśmy – Mistrzyni filologiczno-humanistycznego fachu najwyższej klasy. „Galernicy wrażliwości”, „Maski”, „Odmieńcy”, „Dzieci”, które współredagowałem... „Transgresje” stały się serią kultową. Do dziś spotykam ludzi, którzy na nich uformowali swoją duchową wrażliwość. Pracując nad maszynopisami w jej mieszkaniu warszawskim na Niemcewicza, gdzie „transgresorzy” jeździli co jakiś czas z teczkami grubymi od zapisanych kartek, podziwiałem jej nadludzką pracowitość, wewnętrzną dyscyplinę, ale i lekki dar żartu, kpiny, inteligentnego szyderstwa. Szanowałem żmudę antologijnego badania krajowego romantyzmu (nazywała to „ciosaniem klocków”), wielojęzyczną erudycję, która stanowiła podstawę dla swobodnych, imponujących rzutów ducha, nagłych rozjaśnień intelektualnego horyzontu, fascynacji nowymi ideami światowej humanistyki, które potrafiła wprowadzać do krwiobiegu polskiej kultury z krytycznym namysłem i dystansem.

5.

Kiedyś twarda, młoda marksistka z lat 50., złośliwie opisana przez Jana Kotta w „Przyczynku do autobiografii”, nie kryła swej lewicowości, krytycznej wobec tępej władzy siermiężnego socjalizmu, z którym po roku 1968 była w ciągłym konflikcie. Kartoflani dygnitarze od nauki rzucali jej kłody pod nogi. Z gigantycznym dorobkiem, świetną monografią o Krasińskim, antologią romantyzmu krajowego, studiami o ideach i stylu – a oni blokowali przez lata jej belwederską profesurę, na którą już dawno zasłużyła.

Czułem różnice, jakie nas dzieliły. Nie byłem aż tak transgresyjny jak ona, ale podziwiałem format myśli, skalę zainteresowań, rozpiętość życia duchowego, które się przed nami odsłaniało w wykładowych salach i na kartach książek. Iluż to jej wrogów dawnych i całkiem nowych nie dorastało i nie dorasta jej nawet do pięt. Ambasada sowiecka kręciła nosem na „Romantyzm. Rewolucję. Marksizm”, ale i miejscowe towarzystwo komuno-nacjonalne też ją mocno sekowało. Znakomitą książkę „Romantyzm i historia” wydrukowano (na złość?) z okładką, na której prawie nic nie było widać oprócz artystycznych bazgrołów.

Polemiczny duch prowadził ją w stronę ambitnych planów odbudowania w polskiej kulturze tego, czego – jak uważała – brakowało. Pytała: dlaczego w Polsce nie było surrealizmu, i w odpowiedzi podsuwała nam dzieła „Słowackiego mistycznego”. Wydobywała na światło dzienne „niesamowitą słowiańszczyznę”, stłumioną przez zwycięskie chrześcijaństwo. W wykładach żydowskich upominała się o obecność naszych braci biblijnych w polskiej kulturze i historii, także w historii militarnej. Miała własną wizję edukacji Polaków, opartą na wieloletnich studiach nad „Latami nauki Wilhelma Meistra” Goethego, która nie smakowała nie tylko komunistycznym dygnitarzom, ale i „prawdziwym Polakom”. Była to wizja wzniosła, utopijna, nieuchronnie naiwna, łącząca dojrzewanie życiowe młodego człowieka z głębokim wtajemniczeniem w wielką sztukę, której pozostała wierna.

Pracując z nią, wiedziałem, że należymy do ekscentrycznej mniejszości intelektualnej, do której nie należy ileś tam tysięcy Polaków, ale wiedząc to, byłem dumny, że do tej mniejszości należę, choć dobrze wiedziałem, że rzeka ludu miast i wsi płynęła i płynie w zupełnie inną stronę i na nic jej wyrafinowane ciasteczka z naszej transgresyjno-romantyczno-feministycznej – że posłużę się malowniczą metaforą z obrazu Wojtkiewicza – „cukierni ciast trujących”.

Kiedy pytałem sam siebie: „Co zostanie w polskiej kulturze z tego, co do nas mówiła i pisała?”, odpowiadałem: „Niewiele”. Bo ślad tych słów i myśli, które nas rozgrzewały, ledwie się zaznaczył na leniwej powierzchni wlokącej się przez Polskę królowej polskich rzek, Wisły. Dla mnie jednak – i dla jakiejś części Polaków – ten ślad będzie równie cenny i ważny jak słowa Brzozowskiego, Żeromskiego, Gombrowicza, Dąbrowskiej, Kołakowskiego i kilku jeszcze innych wielkich duchów polskiej kultury, o których większość obywateli zamieszkujących równinę między Bałtykiem a Karpatami nawet nie słyszała i nigdy słyszeć nie będzie; mocne i trafne, rozgrzewające słowa wielkich duchów, którzy dla naszej garstki pozostaną niezastąpionymi światłami w ciemnościach świata. ©


STEFAN CHWIN (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, literaturoznawcą i krytykiem literackim. Pracuje na Uniwersytecie Gdańskim. Opublikował wiele powieści, m.in.: „Hanemann” (1995), „Esther” (1999), „Złoty pelikan” (2003), „Dolina radości” (2006), a ostatnio „Srebrzysko. Powieść dla dorosłych” (2016), jak również rozpraw krytycznych i książek eseistycznych: „Romantyczna przestrzeń wyobraźni” (1989) czy „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2010).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Stefan Chwin (ur. 1949) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim, historykiem literatury i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Ostatnio opublikował „Miłosz. Interpretacje i świadectwa” (2012) i tom esejów „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” (2013… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016