Artysta wykluty z jaja

Jubileuszowa wystawa w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury „Max Ernst. Sny ornitologa” opowiada o artyście, dla którego największe znaczenie miała wolność wyobraźni i swoboda lotu.

13.06.2016

Czyta się kilka minut

Ekspozycja w Międzynarodowym Centrum Kultury, Kraków, czerwiec 2016 r. Na pierwszym planie – zdjęcie Maksa Ernsta / Fot. Paweł Mazur / MCK
Ekspozycja w Międzynarodowym Centrum Kultury, Kraków, czerwiec 2016 r. Na pierwszym planie – zdjęcie Maksa Ernsta / Fot. Paweł Mazur / MCK

Tuż przed zakończeniem I wojny światowej Max Ernst ożenił się z doktor Louise Straus, zdolną i dynamiczną historyczką sztuki. Razem podróżowali, nawiązywali kontakty artystyczne, pracowali. Jednak nawet narodziny syna nie ustabilizowały rodziny. W 1924 r. inny surrealista, Paul Èluard, dotąd apologeta wolnej miłości, wyjechał aż do Indochin, by nie patrzeć na romans najbliższego przyjaciela z żoną. Kochankowie ruszyli za nim, by w Sajgonie uzdrowić relacje (o ile przyjaźń mężczyzn przetrwa długie lata, Gala porzuci wkrótce Èluarda dla Salvadora Dalego).

W 1937 r. przyszło z kolei uciekać samemu Ernstowi. Był już związany z poznaną w Londynie Leonorą Carrington, skrywając się we Francji, chciał uniknąć konfrontacji z drugą żoną, Marie-Berthe Aurenche. Z młodszą o niemal ćwierćwiecze malarką w maleńkiej prowansalskiej wiosce próbował stworzyć artystyczne „gospodarstwo”: pracownię i laboratorium nowych technik – a w wymyślaniu coraz to nowszych sposobów na przeistoczenie idei w konkretne dzieło był Max Ernst arcymistrzem. To był burzliwy związek prawdziwych surrealistów, bo też nowa partnerka jawiła się jako osoba przynajmniej niekonwencjonalna. Na balu nagle „gubiła” suknię, podczas uroczystej kolacji smarowała stopę musztardą, gotowała artystyczne posiłki (co oznaczało np. omlety z kosmykami włosów zaproszonych gości).

Czy związek z Leonorą przetrwałby, gdyby nie wybuch II wojny światowej? Artysta nosił już w sobie traumę poprzedniej katastrofy – jako żołnierz 23. Regimentu Nadreńskiej Artylerii Polnej walczył zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie. Teraz uznany został przez Francję za obywatela wrogiego państwa (co było tragicznym paradoksem, przecież w hitlerowskich Niemczech zaliczono Ernsta do „twórców zdegenerowanych”) i internowany niedaleko Aix-en Provance. Niezawodny Éluard interweniował u ministra spraw wewnętrznych i uzyskał zwolnienie przyjaciela, ale ten już w maju 1940 r. znów znalazł się w obozie.

Najpierw przez zieloną granicę do Hiszpanii przedostaje się ona – kompletnie załamana powtórnym aresztowaniem mężczyzny, którego kocha w sposób absolutny, zdradzająca objawy obłędu (po latach opisze je w książce „Na dnie”), który doprowadzi ją do szpitala psychiatrycznego. Wkrótce pewna szansa otwiera się przed nim: więźniowie przewiezieni zostają pod granicę francusko-hiszpańską. Po udanej ucieczce w marsylskiej willi Air-Bel malarz czeka – w bardzo dobrym towarzystwie, m.in. André Bretona i jego żony – na pozwolenie opuszczenia Francji. Wreszcie przez Madryt udaje mu się dotrzeć do Lizbony, gdzie jest już Leonora (zbiegła ze szpitala).

I wtedy właśnie wydarzyło się coś niespodziewanego. W stolicy Portugalii Max Ernst pojawił się w towarzystwie Peggy Guggenheim – i to z nią kilka miesięcy później wyleciał do Nowego Jorku. Małżeństwo z bogatą kolekcjonerką i mecenaską trwało tylko rok, ale musiało dużo dla niej znaczyć. Nie tylko dlatego, że w swojej nowojorskiej galerii Art of This Century zawiesiła więcej prac Ernsta niż jakiegokolwiek innego artysty. W filmowym portrecie Peggy Guggenheim, nakręconym na krótko przed jej śmiercią, stara dama, półleżąc na królewskim łożu, z lubością głaszcze kolczyki ofiarowane jej przez „przelotnego” męża.

Pod koniec 1942 r. mistrz surrealizmu zakochał się w amerykańskiej malarce Dorothei Tanning, autorce onirycznych, fantastycznych kompozycji, których głównym tematem pozostaje kobieca erotyka. Siedem lat później pojechała z nim do Europy – na zawsze. Pozostali razem do końca życia Ernsta (zmarł w Paryżu w 1976 r.). Dorothea Tanning odeszła przed czterema laty – w wieku 102 lat. O rok przeżyła Leonorę Carrington (ta ostatnia odnalazła się w Meksyku, w latach 70. stając się ikoną tamtejszego feminizmu).

Wolne ptaki

Co fascynowało wszystkie te kobiety w mężczyźnie o ciepłym, inteligentnym spojrzeniu, a zarazem o głowie przypominającej nieco drozda wyciągniętego wprost z atlasu ptaków (to w kontekście krakowskiej wystawy znaczące, ale o tym za chwilę)? Pierwszych, jeszcze nie dość konkretnych odpowiedzi dostarczają fotografie, które w salach wystawowych MCK w Krakowie stanowią kontrapunkt dla zgromadzonych tu prac (pokazano sto obiektów – rzeźb, olejów, kolaży i grafik pochodzących głównie z Muzeum Maksa Ernsta w Brühl).

Na jednym ze zdjęć widzimy klasycznego zachodniego intelektualistę: w wymiętej nieco koszuli, z niedbale zawiązanym krawatem. Całkowicie skupiony jest na pracy; ptak siedzący mu na głowie i intensywnie wdziobujący się w starannie zaczesaną na bok siwiznę zdaje się stymulować działania człowieka. Na innej fotografii ptasia twarz artysty wyłania się spośród mięsistych liści kukurydzy, przypominając któregoś z azteckich bogów o trudnych do wymówienia imionach: pierzastego Quetzalcoatla albo kolibrowatego kształtem lecz wojowniczego duchem Huitzilopochtli. Na jeszcze innej widzimy Ernsta z żoną (ostatnią) i parą przyjaciół w ogrodzie. Za nimi znajduje się totemiczna, skrzydlata rzeźba „Geniusza Bastylii” (pięknie pokazano ją w galerii MCK – została tu sprzężona ze swoim wydłużonym cieniem padającym na ścianę). Artyści, jakby na wezwanie tej rzeźby, zdają się zrywać do lotu...

Patrzę na te zdjęcia z zazdrością i tęsknotą za czymś, co dziś wydaje się już niemożliwe. Za wspólnotą ludzi, których łączy przede wszystkim pożądliwość nienasyconej wyobraźni. Za niezbiurokratyzowaną erudycją, która chodzi tajnymi, splątanymi ścieżkami. Za pomysłowością, która nie potrzebuje łatwych wsporników. Za surrealizmem, który nie zdążył jeszcze zamienić się w kicz bądź manipulację. Za wszelkimi wolnymi ptakami, które Max Ernst doskonale uosabia – przy czym pamiętać trzeba, że wyrażenie to ma w języku niemieckim drugie dno, niewyczuwalne w polszczyźnie. Bo „Vogelfrei” kojarzy się nie tylko ze swobodnym lotem, ale także z wysoką ceną, którą trzeba za ten lot zapłacić – „wolny ptak” to ktoś wyjęty spod prawa, jakkolwiek by je rozumieć.

Max Ernst był świetnie wykształconym intelektualistą. Uniwersytet w Bonn, na którym znalazł się w 1910 r., miał dobrą renomę, a on korzystał z wykładów z zakresu filozofii, filologii klasycznej, psychologii i historii sztuki. Fascynowały go teorie Freuda, zaczytywał się jego esejem „Leonarda da Vinci wspomnienia z dzieciństwa”. Doceniał rolę snu, halucynacji, hipnozy. Był przy tym ruchliwym i uważnym obserwatorem rzeczywistości – do kolażu doprowadziły go przecież coraz powszechniejsze w dwudziestoleciu międzywojennym druki reklamowe. Miał też w sobie coś z inżyniera, eksperymentował z technikami, tworząc własne. Pocierał grafitem kartkę papieru rozłożoną na liściu, kawałku tkaniny czy kamieniu. Pokrywał leżące na podłodze płótno farbą wyciekającą z podziurawionej puszki. Zdrapywał farbę z płótna. Tak rodziły się frotaże, drippingi, grataże...

Na to wszystko nakładało się wyrafinowane poczucie humoru, umiejętność znajdywania niespodziewanych skojarzeń, sensualność, dystans do samego siebie i – co rzadkie u artystów – zdolność celnego komentowania własnej działalności. Tego wszystkiego dowodzi jeden tylko cytat, zaczerpnięty z katalogu wystawy: „Kiedy, malując, zabrnę w ślepą uliczkę, a zdarza mi się to bardzo często, ratunek znajduję w rzeźbie, gdyż jest jeszcze większą igraszką niż malarstwo. W procesie rzeźbienia, podobnie jak w miłości, odgrywają rolę obie dłonie. To tak, jakbym wyjechał na urlop, aby później powrócić do malarstwa”.

Wysokie loty

Wartość krakowskiej wystawy bierze się stąd, że nie jest ona prostym przeglądem twórczości Ernsta. Autorzy wybrali jeden, za to niezwykle ważny dla niego motyw: ptaka. Nic dziwnego, artysta wracał do niego obsesyjnie. Ale czyż zwierzę to nie uosabia wszelkich surrealistycznych marzeń? Potrafi przecież latać. A więc, jak mogłoby się zdawać, nie podlega żadnym ograniczeniom... 
Ptasio-człowiek to np. główny bohater powieści-kolażu „Tydzień dobroci lub Siedem żywiołów głównych”.

Pojawia się w niej w kryminalno-erotycznych kontekstach, rodem ze starego pitawala. Kobieta w koszuli nocnej otwiera drzwi sypialni ptasiemu kochankowi, naszą uwagę zwraca jednak martwe, nagie ciało mężczyzny na pierwszym planie. Czyżby przed chwilą doszło tu do zbrodni? Patrząc na inny kolaż, mamy w pierwszej chwili wrażenie, że to skomplikowana figura z jakiejś ars amandi. Szybko zauważamy jednak, że kochanek o głowie drapieżnego ptaka wbił swojej kochance nóż w uniesioną do wysokości ramion stopę. Wielkoskrzydły ptak pochyla się nad katafalkiem, na którym leży martwa, „wiktoriańska” w typie kobieta. Nie wiemy, czy chce się z nią pożegnać, pomodlić przy jej ciele – czy też, co znacznie bardziej prawdopodobne, dokonać autopsji.

Ptak przyjmuje czasem u Maksa Ernsta formę maski, jak w przypadku przedziwnej rzeźby z brązu, której prostokątna forma przypomina... sztalugę. To jakby archaiczny „portret”, w którym mieszają się potrójne rysy: człowieka, ptaka i ryby. Można by się za nim ukryć, pozbywając się ograniczeń własnego gatunku. Można by połączyć ze sobą przeciwstawne żywioły: ziemię, powietrze i wodę. W innej rzeźbie tego typu poza ptakiem pojawiają się żółw i żaba – pełniące w kompozycji funkcję męskich genitaliów.

Ptasie formy bywają też swoistymi piktogramami, składającymi się na tajemniczy szyfr. W Krakowie możemy zobaczyć ilustracje pochodzące z „Maximiliany lub nielegalnego uprawiania astronomii”, jednej z najwybitniejszych książek artystycznych XX wieku. To hołd złożony Leberechtowi Templowi, niemieckiemu astronomowi bez dyplomu, pogardzanemu przez profesjonalnych uczonych, który odkrył w kosmosie 150 obiektów (w tym 109 galaktyk, 3 mgławice i 34 gwiazdy). Ptaki zredukowane w tych ilustracjach do kilku kresek, powracające rytmicznie na kolejnych stronach, nasuwają na myśl japońską kaligrafię albo tablicę wypełnioną matematycznymi równaniami.

Wreszcie: jajo, stały element wyobraźni Ernsta. Polubiłam jedną z grafik z cyklu „Dziobata para”. Kobieta, nakreślona lekko, swobodnie, trzyma na ręku dziecko, które jest jednocześnie jajkiem. W jego wnętrzu kryje się kolejne dziecko. To intymna, optymistyczna scena – a zarazem klucz do zrozumienia, skąd u Ernsta wzięła się fascynacja ptakami. Jej źródeł trzeba szukać w dzieciństwie artysty. Kiedy miał 15 lat, w tej samej chwili dowiedział się o narodzinach siostry Loni i o śmierci ukochanej różowej papugi kakadu nazywanej Hornebom. Ta koincydencja – jak twierdził – miała zdeterminować całe jego życie.

Prywatny fantom

Najpierw stworzył prywatną mitologię: powtarzał, że pochodzi od ptaka i że wykluł się z jaja złożonego i wysiadywanego przez matkę. Podkreślał znaczenie swojej „ptasiej” fizjonomii. Pogwizdywał albo w charakterystyczny sposób przekrzywiał głowę. Aż w 1928 r. stworzył Ptaka Przełożonego (aluzja do hierarchii Kościoła nieprzypadkowa, artysta był zawziętym antyklerykałem), Loplopa. O etymologii tego imienia dyskutują historycy sztuki. Jedni wskazują na pokrewieństwa z językowymi eksperymentami dadaistów, inni przywołują wspomnienia syna Maksa Ernsta: zapamiętał, że jako kilkulatek, galopując na bujanym koniku, wykrzykiwał z lubością „loplop”...

Ów ptasi Loplop, swoiste alter ego, miał towarzyszyć artyście przez całe życie. Notował np.: „W 1930, kiedy zaciekle i metodycznie składałem moją powieść »La femme 100 têtes«, odwiedzał mnie prawie codziennie Loplop, Ptak Superior, prywatny fantom, bardzo do mnie przywiązany i oddany mi”.

Znaczenie tej figury doskonale wyjaśnia Achim Sommer, dyrektor Muzeum Maksa Ernsta w Brühl: „Tutaj dotykamy istoty samoświadomości artysty, kreującego dziwaczne i nierealne role, dzięki którym może wymyślać siebie wciąż na nowo i w ramach swojej sztuki działać ze zdumiewającą fantazją. Może tam być kimś innym, może się ukrywać, obnażać, przyjmować ptasią perspektywę, a nawet – jak przystało na nieoswojonego człowieka-ptaka – latać. Człowiek, który na pytanie o ulubione zajęcie zawsze odpowiada »widzieć«, może wówczas, wyposażony w ptasie oczy, dostrzegać więcej obrazów na sekundę i dysponować czterema receptorami kolorów albo większą powierzchnią siatkówki umożliwiającą najostrzejsze widzenie – tak przynajmniej twierdzi ornitologia”.

W każdym razie twórczość Maksa Ernsta pozwala odetchnąć pełną piersią. A wszyscy bardzo tego potrzebujemy. ©

„Max Ernst. Sny ornitologa”, Międzynarodowe Centrum Kultury w Krakowie, kuratorzy: Monika Rydiger i Jürgen Pech, wystawa potrwa do 28 sierpnia 2016 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2016