Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jej przywódcy nazywają ją czasami „aksamitną”, ale mają na myśli jedynie pokojowy sposób, w jaki się dokonała.
Serbska, która w 2000 r. położyła kres rządom Slobodana Miloševicia i pośrednio wywołała lawinę „kolorowych rewolucji” w b. Związku Sowieckim, została nazwana „buldożerową” (od ciągników, którymi zbuntowani robotnicy wjechali do Belgradu). Gruzińską z 2003 r. ochrzczono „rewolucją róż”. Po nich przyszła kolej na „pomarańczową” z Ukrainy z przełomu lat 2004–2005, „tulipanową” z Kirgistanu z 2005 r. Przepowiadano kolejne – miały poobalać starych, niechętnych postępowi, często skorumpowanych i zwykle prorosyjskich prezydentów i premierów, a na ich miejsce wynieść nowych, zapatrzonych w Zachód. Na Wschodzie, zwłaszcza w jego stolicy, Moskwie, uznano „kolorowe rewolucje” niemal za wypowiedzenie wojny.
Niepowodzenia Zachodu w Afganistanie i Iraku, Arabska Wiosna, wojna z dżihadystami i napływ uchodźców do Europy sprawiły, że zachodni przywódcy zapomnieli o „kolorowych rewolucjach”. Po kirgiskiej doszło jeszcze tylko do ukraińskiego Euromajdanu z 2013 r., krwawego, zakończonego wojną.
Podczas erywańskiej rewolucji poza ormiańskimi nie powiewają żadne inne sztandary, a z wiecowych trybun nikt nie mówi o światowej polityce, z kim trzymać ani przeciwko komu. Ormianie zbuntowali się przeciwko własnym rządzącym, którzy powierzoną władzę uznali za łup. Zawłaszczyli państwo, a wykoślawiając demokratyczne reguły i instytucje, przerobili je w mechanizm mający im zapewnić rządy po wsze czasy. Armenia, otoczona przez wrogie Azerbejdżan i Turcję, nieprzychylną Gruzję i życzliwy, lecz zajęty swoimi sprawami Iran, nie ma innego wyjścia jak szukać obrony i wsparcia w Rosji. Rosja o tym wie. I Zachód też. ©℗