Ania emancypantka

Dyskryminacja, przemoc i głębokie psychiczne rany okazują się tylko nową wersją wilka, który – choćby i zjadł Czerwonego Kapturka – na koniec i tak przegra, pokonany przez potężną logikę baśni.

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Amybeth McNulty jako Ania Shirley w serialu Netfliksa „Ania, nie Anna” / MATERIAŁY PRASOWE
Amybeth McNulty jako Ania Shirley w serialu Netfliksa „Ania, nie Anna” / MATERIAŁY PRASOWE

Ukochana książka mojej mamy to „Ania z Zielonego Wzgórza”. Bardzo się ucieszyła, kiedy dowiedziała się, że Netflix pracuje nad serialem na podstawie powieści. Gdy wreszcie nadszedł dzień premiery, mama zasiadła przed ekranem z entuzjazmem, ale i niepokojem.

– Byłam bardzo rozczarowana, serial był zupełnie niezgodny z książką, zbyt realistyczny – zdradza moja mama w ekskluzywnym wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” – Książka była powiastką dla nastolatek. Natomiast serial to jakaś makabra, zbyt dosłownie przedstawiająca warunki życia sto lat temu. Niezgodny z duchem, z ideą książki. Co mi się zdarza bardzo rzadko, obejrzałam dwa czy trzy odcinki i zrezygnowałam. Powieściowy świat był taki pogodny i dobry, ta bohaterka była taka optymistyczna. A to nie była „Ania z Zielonego Wzgórza”, tylko „Makabra z Zielonego Wzgórza”.

Spór o Anię

„Za dużo realizmu sprzecznego z idyllicznym duchem książkowego pierwowzoru!”, „Za dużo ideologii kompletnie niezgodnej z duchem epoki”, „Zbyt realna, odarta z idealizmu lub tak podporządkowana ideologii, że aż nierealistyczna”. Takie głosy towarzyszyły pierwszemu sezonowi wyprodukowanego przez Netflix serialu „Ania, nie Anna” – na podstawie uwielbianej przez miliony czytelników powieści kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery (1874–1942).

Premierę miał właśnie drugi sezon serialu. Wygląda na to, że jego twórcy uważnie przeczytali formułowaną pod swoim adresem krytykę i postanowili wziąć ją sobie do serca. A potem wykorzystać jako gotowy przepis na kolejne dziesięć odcinków. Bo w nowej odsłonie przygód Ani dostajemy jeszcze więcej tego wszystkiego, co najbardziej irytowało krytycznych widzów – brutalnego realizmu epoki i współczesnej emancypacyjnej ideologii.

W dyskusjach o nowej produkcji Netfliksa odbija się duch epoki rozdartej między pragnieniem realizmu a potrzebą symbolicznego oddania sprawiedliwości pokrzywdzonym. Chcemy, żeby dzieła kultury oddawały „prawdę historii”, lecz zarazem oczekujemy od nich współczesnego punktu widzenia – potępienia tego, co w przeszłości uważamy za skandaliczne. W przypadku ekranizacji klasyki dochodzi jeszcze obowiązek „wierności duchowi oryginału”.

Dlatego spór o Anię z zainteresowaniem śledzić mogą także ci, którzy nie oglądali serialu, a nawet nie darzą specjalnym sentymentem książkowego pierwowzoru. To spór o zobowiązania artysty i przepis na dzieło dobre, ważne czy – patrząc z innej nieco strony – szeroko dyskutowane i zyskowne. Oto kolejna bitwa w zwycięskiej kampanii seriali, umacniających we współczesnej kulturze dominującą pozycję.

Oglądasz na własną odpowiedzialność

Moja mama nie jest w swoim rozczarowaniu osamotniona. Wprawdzie serial chwalono za piękne ujęcia pejzaży odpowiadające powieściowym opisom przyrody, a także za grę aktorską, w tym za pełną energii kreację wcielającej się w Anię Amybeth McNulty; zarazem jednak tuż po premierze gazetowe szpalty i internetowe fora znów wypełniły się oskarżeniami o sprzeniewierzenie duchowi literackiego pierwowzoru.

W zeszłym roku na łamach „Tygodnika” o serialu pisała Justyna Bargielska. Pod internetową wersją jej artykułu przeczytać można głos rozczarowanej czytelniczki: „[T]o całkiem inny film, jadący na popularności Ani. Zabrakło odwagi, żeby zrobić coś własnego...? I nie, nie każdą książkę z dzieciństwa trzeba »udoroślić«, ludzie wiedzą doskonale, że życie nie jest czarno-białe, ale czasem chcą mieć miejsca, do których wrócą odetchnąć”.

Część widowni z kolei krytykowała serial za nadmierne eksponowanie „feministycznej ideologii”. „[T]o idealny wzór, jak czystą literaturę dziecięcą zamoczyć w brudnej zaprawie politycznej – czytamy na wyczulonym na tym punkcie blogu „Toster Pandory” – Z niewinnej przeuroczej dziewczynki, jaką była literacka Ania, uczyniono małą wojującą feministkę, nadpisując dziewczynce cechy, których Montgomery nigdy w swej powieści nie ujęła”.

Nie ujęła, bo takie były czasy – odpierają zarzut zwolennicy nowego serialu. „Książkowa Ania miała więc zadatki na feminizującą, silną kobietę. Ale Montgomery, jako żona pastora, obdarzyła swoją bohaterkę konserwatywnymi poglądami” – pisała na łamach „Gazety Wyborczej” Kalina Mróz. „»Serial zawiera sceny drastyczne feminizmu nieodpowiednie dla patriarchatu, w tym naturalistyczne obrazy emancypacji i walki kobiet o równe prawa. Oglądasz na własną odpowiedzialność« – komunikat tej treści zobaczą polscy widzowie serialu” – ironizował niezastąpiony ASZdziennik.

Fabryka homarów w puszkach

Określana bardzo często jako „ciepła”, powieść Lucy Maud Montgomery rozpoczyna się od rozmowy Maryli z jej przyjaciółką, panią Linde, w której przyszła przybrana matka Ani w ten sposób opisuje swoje plany: „Pomyśleliśmy, że weźmiemy chłopca. Mateuszowi przybywa lat, wiesz przecież, skończył sześćdziesiąt i nie jest już tak żwawy, jak kiedyś. Serce bardzo mu dokucza. A wiesz, jak straszliwie ciężko teraz o dobrego parobka. Nie ma nigdy nikogo, prócz tych głupich, niedojrzałych małych Francuzów. Jak tylko wychowasz któregoś i czegoś go nauczysz, już ucieka do fabryki homarów w puszkach lub do Stanów”.

Ta scena ujawnia przecież okrucieństwo opisywanych przez Montgomery czasów. Sto lat temu dziecko można było traktować jako tanią siłę roboczą, a trafienie do fabryki homarów było dla niego całkiem kuszącą możliwością, dowiadujemy się z tej „ciepłej” powieści. A jeżeli zamiast chłopca z sierocińca, który był wówczas szczególnie paskudnym miejscem, przysłano dziewczynkę – po prostu prostowało się pomyłkę, odsyłając towar niezgodny z umową.

„Pani też by płakała, gdyby była pani sierotą i myślała, że miejsce, na które pani przyjeżdża, będzie pani domem, a tymczasem okazałoby się, że nikt pani nie chce, bo nie jest pani chłopcem” – tłumaczy się ze swoich łez Ania, która właśnie dowiedziała się, że jej przygarnięcie na Zielone Wzgórze to tylko pomyłka. Oczywiście wszystko kończy się dobrze, a idylliczna konwencja sprawia, że czytelnik ma w tym miejscu raczej zaśmiać się z kwiecistego stylu Ani, niż zapłakać nad jej ­losem.

Tymczasem w serialu skłonność Ani do uciekania w fantazje i jej specyficzna zaradność okazują się rezultatem przebytych traum. Uzupełniając psychikę Ani o dręczące ją koszmarne wspomnienia, twórcy serialu jedynie pokazują to, co Montgomery w swojej powieści pominęła milczeniem, być może pozostawiając domyślności czytelników, dla których była to codzienność. Szok, z jakim to okrucieństwo odbierają współcześni widzowie, mówi nam nie tyle o niewierności scenarzystów, ile o zmianie, jaka w ciągu stulecia dokonała się w naszej wrażliwości i otaczającym nas świecie.

W drugim sezonie serialu znajdziemy tej brutalności jeszcze więcej. A jednak pieczołowity realizm w odtworzeniu scenografii i stosunków społecznych nie objął fabuły, która składa się z wątków i łuków narracyjnych nie tyle nierealistycznych, co wręcz groteskowo nieprawdopodobnych. Od przekrętu niecnych łotrzyków dybiących na oszczędności mieszkańców Avonlea, przez Gilberta odbierającego poród pośladkowy na Trynidadzie, po uratowanie ukochanej nauczycielki dzięki żarówkom rozpalonym energią wyzwoloną z kartofli.

Spódnica to nie zaproszenie

Etyka i estetyka splotły się na ekranie. Właściwie nie da się dziś zrobić „dobrego” filmu ani serialu, który nie miałby też być „ważny”. Dotyczy to nawet gatunków tak, zdawałoby się, miałkich jak kino superbohaterskie. „Wonder Woman” czy „Jessica Jones” poruszają problem upodmiotowienia kobiet i przemocy wobec nich, „Czarna Pantera” i „Luke Cage” – eksploruje kwestie rasizmu, odnajdywania czarnej tożsamości i związanego z nią poczucia godności.

Twórcy serialu „Ania, nie Anna” także czują obowiązek zabierania głosu. Albo raczej nie zabierania go, tylko – właśnie – oddawania. W tej kwestii nowa fala filmów i seriali podąża ścieżką wydeptaną między innymi przez badaczy pamięci zbiorowej – ich dewizą jest „oddanie głosu tym, którzy byli go dotychczas pozbawieni” (give the voice to the voiceless) – kobietom, reprezentantom warstw społecznych innych niż arystokracja i inteligencja, mniejszościom rasowym, etnicznym czy seksualnym. Historia, jaką znamy – słusznie wskazują badacze – to tylko jedna z wielu opowieści, która przedstawia przeszłość widzianą oczyma zamożnych białych, heteroseksualnych mężczyzn.

Scenariusz nowych odcinków pisano chyba z tymi pracami w ręku. Nie tylko kontynuuje wątki feministyczne, wkładając w usta Ani wciąż aktualne deklaracje w rodzaju „spódnica to nie ­zaproszenie!”, lecz także eksploruje tematy rasizmu i mniejszości seksualnych. Sekwencja „wyemancypowana kobieta – walczący z dyskryminacją potomek niewolników – odnajdujący swoją tożsamość gej” jest jednak zbyt podręcznikowa, by była wiarygodna. Twórcom serialu podpowiadam od razu pomysł na trzecią serię. Musi się w niej pojawić przedstawiciel tubylczej ludności znanej dziś jako „first nations”, wygnanej i zepchniętej na margines przez francuskich, a potem angielskich osadników.

W tym obszarze realizm w odmalowywaniu cierpienia zderza się z idealizmem czy ideologią, każącą nam naprawić krzywdy i przywrócić sprawiedliwość przynajmniej w ramach małego fikcyjnego świata. W przekonujący sposób mówiła o tym niedawno pisarka Hilary Mantel, mierząca się z materią historyczną m.in. w powieści „W komnatach Wolf Hall”: „Wielu pisarzy tworzących powieści historyczne czuje potrzebę wyrażenia opowieści, która dotychczas została przemilczana. Pragną dać głos tym, których uciszano. Fikcja może to zrobić, ponieważ skupia się właśnie na tym, czego nie utrwaliła historia. Mówiąc w imieniu innych, musimy jednak zachować ostrożność. (...) Czy powinniśmy przerabiać historię tak, żeby ofiary stawały się zwycięzcami? To trudność, z którą stale mierzą się pisarki, pragnące pisać o kobietach z przeszłości i nie mogące oprzeć się pokusie emancypowania ich”.

Anachroniczna, zakończona sukcesami emancypacja – kobiet, czarnoskórych, gejów i lesbijek – którą oglądamy na ekranie w drugim sezonie, razi zwłaszcza w zderzeniu z realizmem psychologicznym, do którego serial aspiruje. Taka opowieść o przeszłości rodzi ryzyko, że widz dojdzie do wniosku, że choć świat sto lat temu był dość paskudny, to przecież ostatecznie swoje miejsce na własnych prawach znaleźli w nim i czarnoskóry, i homoseksualista, i ruda dziewczynka zbuntowana przeciw konwenansom.

Pragnienie realizmu i wola symbolicznego oddania sprawiedliwości zderzają się we współczesnych serialach z hukiem. Z ich syntezy otrzymujemy znowu baśń, za którą tęskniło wiele zniechęconych czytelniczek „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ostatecznie przecież wszystko znów dobrze się skończy. Dyskryminacja, przemoc czy głębokie psychiczne rany okazują się tylko nową wersją przeszkód czekających w drodze na Szklaną Górę; wilkiem, który – choćby i zjadł Czerwonego Kapturka – na koniec i tak przegra, pokonany przez potężną logikę baśni.

Opętani przez literaturę

Sekretem literatury jest rozgrywająca się między autorem i czytelnikiem gra w dopowiadanie i uzupełnianie. Nawet w pełnej rozbudowanych opisów prozie realistycznej tak wiele pozostaje przecież niedopowiedziane. Dokładny wygląd bohaterów, ton ich głosu, sposób poruszania się, smaki, zapachy, dźwięki... Przy lekturze powieści, zwłaszcza tych, które są nam nieobojętne, w każdym z nas budzi się coś z Ani z Zielonego Wzgórza, która kolejne czytane akapity uzupełnia fantazją, w wyobraźni tworząc swoją własną, niepowtarzalną ekranizację.

Działo się tak na długo przed wynalazkiem braci Lumière. Kamera tylko zmaterializowała i uczyniła bardziej uchwytnym proces, który przez wieki rozgrywał się w naszych indywidualnych wyobraźniach. Każdą próbę ekranizacji można więc odczytywać w kategorii walki o panowanie nad naszymi wyobrażeniami. Po jednej stronie imaginacja scenarzystów czy reżysera, po drugiej – tysiące indywidualnych odczytań, w których bohaterowie byli wyżsi lub niżsi, bardziej żwawi lub powolni, wypowiadali swe kwestie ironicznie lub śmiertelnie poważnie.

Stawka tej walki staje się jeszcze wyższa w przypadku tych wyjątkowych, najważniejszych książek – ukochanych opowieści, które na pewnym etapie naszego życia stały się cegiełkami tworzącymi naszą tożsamość.

Kiedy jako dorosły człowiek wróciłem do lektury „Ani z Zielonego Wzgórza”, byłem przede wszystkim zaskoczony tym, jak bardzo przypomina... moją mamę. Bez cienia wątpliwości Anię można nazwać jej pokrewną duszą. Może to potwierdzenie tezy, że zdolni jesteśmy pokochać tylko te powieści, które odzwierciedlają jakieś nasze własne cechy, choćby nawet nieuświadamiane? A może skrywa się za tym mroczniejsza tajemnica, godna niewyczerpanego pióra Stephena Kinga? Może każda kolejna lektura sprawia, że jakaś cząstka książkowej postaci niepostrzeżenie wstępuje w czytelniczkę, na zawsze splatając się z jej jaźnią? Wielokrotna, uporczywie powtarzana lektura ukochanej książki przenosiłaby wówczas do naszego świata jej bohaterów, zdolnych opętać nieświadomych niebezpieczeństwa czytelników.

Oczekiwania wobec ekranizacji wyniesione są najwyżej w przypadku powieści należących do kanonu czy kultowych, jak to się dziś chętniej określa. Nic dziwnego. To w końcu powieści, które stały się częścią życia całych pokoleń. Opętanych nimi czytelników są miliony.

Czy twórcy ekranizacji sprostają oczekiwaniom? Czy odtworzony przez nich świat będzie choć trochę przypominał ten, który wykreowała nasza czytelnicza wyobraźnia? Jak daleko posunąć się może swoboda interpretatora? Czy, skoro powieść ma w jakimś sensie moc opętywania czytelników, można mówić o czymś takim jak duch oryginału, który wyznacza dozwolone granice odczytania?

Serial Netfliksa nie spodobał się mojej mamie, więc mogę sądzić, że raczej nie znalazłby także uznania Ani Shirley, rozmiłowanej w baśniowej, idyllicznej poetyce. Ale z drugiej strony: czy Emma Bovary czytywałaby Flauberta? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018