Anatomia twórczego niepokoju

Prawda autobiograficznego zapisu nie jest lustrem wiernie odbijającym minioną rzeczywistość, ale fikcją, jedną zmożliwych fikcji, prawdziwą wtakim sensie, wjakim mówimy oprawdzie dzieła sztuki.

18.01.2008

Czyta się kilka minut

John Maxwell Coetzee/fot. EAST NEWS-SIPA PRESS /
John Maxwell Coetzee/fot. EAST NEWS-SIPA PRESS /

Oh, the glamour of youth!

Joseph Conrad, "Youth. A Narrative"

Na czym to skończyliśmy? No więc w jego życiu pojawia się śmierć. Umiera ciotka Annie, ta, która nieustająco upewniała go o jego talentach. I nastoletni John wraz z matką jadą na jej pogrzeb. Pada deszcz, pastor odmawia modlitwę, trumna z ciałem zostaje ułożona na żerdziach w poprzek dołu. Krewni rzucają grudki ziemi na wieko. Można już iść. I jeszcze ostatnie wspomnienie chłopca o zmarłej: "teraz ciotka Annie leży na deszczu i czeka, aż ktoś będzie miał czas ją pochować. Od myślenia jest już tylko on sam. Jakże utrzyma to wszystko we własnej głowie, wszystkie książki, wszystkich ludzi, wszystkie opowieści? A jeśli on ich nie spamięta, to kto?".

Tym znaczącym pytaniem kończą się "Chłopięce lata" Johna Maxwella Coetzego, pierwsze ogniwo jego osobliwej autobiografii. Osobliwej, bo ostentacyjnie przemieniające biograficzne mięso w literacki fakt. Osobliwej, bo solidnie wystawiającej na próbę standardowe oczekiwania czytelnicze wobec tego typu tekstów, wyraźnie nadkruszającej pakt autobiograficzny, właściwy odniesieniom do prozy wspomnieniowej.

Co się stanie dalej? Co zapamięta z kolejnych lat życia ten, który spisuje tę opowieść i którego imię i nazwisko widnieje na okładce? Ten, który - chcemy wierzyć - jest mniej lub bardziej tożsamy z chłopcem, o którym opowiedziano nam w trzecioosobowej narracji. Tożsamy w swojej nietożsamości. Może lepiej: płynnej tożsamości.

Powiedzieć trzeba od razu: nie jest dobrze, a lepiej też nie będzie. Dzieciństwo Johna w żaden sposób nie chciało ułożyć się w sielski obrazek. Ale dopiero teraz trzeba będzie stawić czoło poważnym wyznaniom.

W "Młodości", biograficznym "ciągu dalszym", sytuacja chłopca zmienia się drastycznie. I to pod każdym względem. Najpierw gdy idzie o scenografię.

Z samego dołu globusa jedziemy ostro na północ.

I Johna znajdujemy już na Wyspach Brytyjskich, w Londynie. Jest początek lat 60., chłopak ma niewiele ponad 20 lat. Opuszcza Republikę Południowej Afryki, a to oznacza nie tylko porzucenie ciepłych temperatur na rzecz zimna, deszczów i londyńskiej mgły. Dla Johna oznacza to najpierw opuszczenie przynoszącego wstyd, nienormalnego kraju z zasadą segregacji rasowej jako haniebnym znakiem szczególnym. Ale też, w równym stopniu, porzucenie rodzinnych powiązań, których presję i krępujące więzy odczuwał ze szczególną siłą: "Temu komuś, kim naprawdę jest - czytamy w "Chłopięcych latach" - bliżej nieokreślonemu »ja«, które powinno powstać z popiołów dzieciństwa, otoczenie nie pozwala się narodzić". Kiedyś jednak trzeba opuścić kokon. John przecina ostatecznie pępowinę łączącą go z krajem urodzenia. A także więź łączącą z kochającą go na swój sposób, nadopiekuńczą matką. Wyjeżdża. Wypada z gniazda. Mętne wciąż i nieokreślone "ja" zapragnęło gwałtownie wykluć się z uwierającej go skorupy.

Londyn ma być nowym matecznikiem, przybraną ojczyzną, ale i alchemiczną retortą, w której wykuje się prawdziwa sztuka. Bo John pragnie zostać artystą, to już postanowione. I to jest ta moc przeznaczenia, która wprawia jego nowe życie w ruch.

Ale nic za darmo. Artysta musi cierpieć. Życie w Londynie to właściwie nieustające pasmo nieszczęść i porażek. Szkoła przetrwania i twarda walka o byt. Nudna i depersonalizująca praca programisty w korporacjach informatycznych, powierzchowne kontakty z kolegami z pracy, wieczorne wizyty w bibliotekach (bo doktorat trzeba jednak napisać), frustrujące spotkanie w Stowarzyszeniu Poetów, niezbyt udane próby literackie, jakieś pogięte romanse. Tylko kino bywa wytchnieniem. Kino i nieodwzajemniona miłość do Moniki Vitti. Przy pewnych swoich urokach - samodzielność, finansowa niezależność, oddalenie od domu - życie w Londynie przecina wciąż ta sama skaza: samotność. Schorzenie, na które nie ma tabletki. Koniec tygodnia jest nie do wytrzymania: "Najgorsze są sobotnie i niedzielne wieczory. Ogarnia go wtedy poczucie osamotnienia, nad którym w pozostałe dni udaje mu się panować, stapiające się z niskim, szarym, mokrym niebem nad Londynem i z twardym jak żelazo chłodem chodników".

Ale nie jest to tylko książka o kłopotach emigranta z aklimatyzacją w nowym kraju, o niewygodach życia w Londynie. Coetzee z precyzją analityka zagląda przede wszystkim w wyposażenie umysłowe młodego kandydata na pisarza. Odsłania kulisy jego literackich fascynacji, ale też bezlitośnie zagłębia się w jego niewyszukanych wyobrażeniach na temat życia i prostodusznych przekonaniach politycznych. Cały czas nicuje naiwne poglądy bohatera. Paryż to dla niego "miasto miłości i sztuki", a Francuzi to "najbardziej cywilizowany naród na świecie". Wyobraźnia młodego artysty wypchana jest po sufit tego typu odkryciami.

Coetzee raz po raz obśmiewa jego sny o potędze: "Szlifując swój talent poetycki, będzie zarabiał na życie, wykonując jakąś nieefektowną i szacowną pracę. Ponieważ taki już los wielkich artystów, że przez pewien czas pozostają nierozpoznani, lata próby odsłuży zapewne jako urzędnik, pokornie sumujący kolumny cyfr w jakimś pokoiku na zapleczu. Z całą pewnością nie dołączy do cyganerii - innymi słowy nie stanie się pijakiem, wydrwigroszem i obibokiem". Wyzwania są potężne, a początki trudne. Najpierw ból nierozpoznania, ale później już będzie dobrze: laur zwycięzcy, oklaski.

I choć życie kandydata na artystę nie jest usłane różami, a Londyn zimny i nieprzyjazny, to opowieść o nim jest niebywale śmieszna. Tak, zabrzmi to może dziwnie, ale "Młodość" to fragmentami książka bardzo zabawna. Wywołuje może nie rechot, ale półuśmiech, na końcu którego jest smutek. A zrobione jest to przy pomocy delikatnych pociągnięć pióra. Pocieszne jest już motto, solenne dictum Goethego o tym, że kto chce zrozumieć poetę, winien udać się do kraju jego urodzenia. A dalej bywa równie śmiesznie.

Człowiek godny miana artysty musi zajrzeć w ciemne głębie życia, musi zakosztować wszelkiego rodzaju doświadczeń: od tych najszlachetniejszych po najbardziej plugawe. "Właśnie w imię doświadczenia przeżył Londyn - martwe dni w IBM, lodowatą zimę 1962 roku, kolejne upokarzające romanse: etapy życia poety, sprawdziany dla duszy". To w końcu kiedyś zaprocentuje, a cierpienia artysty to są jego koszty własne, na które on bez wahania się zgadza.

W życiu prawdziwego artysty ważną rolę spełnia, rzecz jasna, kobieta. Artysta bez kobiety jest jak wół bez karety. Między nimi panuje jednak dojmująca asymetria: "Ponieważ artyści są twórcami, posiedli sekret miłości. Kobiety dzięki pewnemu instynktownemu darowi dostrzegają płonący w artyście ogień. One same nie mają w sobie świętego ognia (...). Właśnie w pogoni za ogniem, którego im samym brak, ogniem miłości, kobiety ścigają artystów i im się oddają. Uprawiając miłość, artyści i ich kochanki czują w kuszących przebłyskach, co to znaczy żyć jak bogowie. Po takich przeżyciach artysta - wzbogacony i wzmocniony - wraca do pracy, a kobieta do swojego życia, także przeistoczona".

Tego rodzaju opisów, pisanych z morderczą ironią, jest znacznie więcej. Ich efektem jest za każdym razem deziluzja cudacznych wyobrażeń adepta sztuki pisarskiej.

Nietrudno było się domyślić, że eros stanie się istotnym elementem tych wyznań dziecięcia (w kwiecie) wieku. John sprawia wrażenie chłopaka w trakcie nieustającej próby. Zmienia kobiety, chce, nie chce, chciałby, a boi się. W zasadzie tak, ale raczej nie. I tak w kółko. Niwa erotyczna to kraina nieustającego niespełnienia. Nie jest tak, żeby w tej materii panowało trwałe non consummatum. O, nie. Niby wciąż się tu coś dzieje, hormony buzują, owszem, jakieś ruchy frykcyjne tu zachodzą, ale gołym okiem widać, że chleba z tego nie będzie.

John obwinia się o emocjonalny chłód, analizuje bez końca mierną sprawność seksualną. Sprawa jest poważna, bo John ustanawia równość między erotycznym spełnieniem i powodzeniem artystycznym. Jedno przegląda się w drugim jak w lustrze: "Doskonale zdaje sobie sprawę, że jego niepowodzenia w rolach pisarza i kochanka ściśle się ze sobą wiążą, właściwie można je sprowadzić do jednego. (...) Gdyby miał w sobie więcej ciepła, z pewnością byłoby mu łatwiej: w życiu, w miłości, w poezji. Lecz ciepło nie leży w jego naturze".

Pociesza się co prawda, że wielka sztuka nie powstaje dzięki ciepłu, że i Rimbaud, i Baudelaire też nie byli skończonymi emanacjami ciepła. Sądzi, że stać go na to, by kiedyś wykrzesać w sobie wewnętrzny ogień, ale wie też coś znacznie gorszego, że teraz, w tym zimnym Londynie, jego serce jest z lodu. A z tego sztuka się nie urodzi, na razie nie.

Gorzej: widać wyraźnie, że w sensie życiowym John uciekł z deszczu pod rynnę. W kraju urodzenia odczuwał boleśnie swoją ekscentryczną osobność, permanentne niedopasowanie. Ale na Wyspach nic się w tej kwestii nie zmieniło. John wciąż jest elementem niepasującym do żadnej układanki, odmieńcem, okapi. Tak jakby tkwiący w nim outsider był trwałą (przeklętą?) częścią jego duchowego genotypu. Dalej to samo poczucie ontologicznej obcości, wydziedziczenia.

"Młodość" Coetzeego, przewrotna wariacja na temat powieści o artyście, ma jako najłatwiej uchwytne intertekstualne tło przede wszystkim "A Portrait of the Artist as a young Man" ("Portret artysty w wieku młodzieńczym" - jak stoi w nowym tłumaczeniu Jerzego Jarniewicza). Tak jak Joyce portretuje proces oswobadzania się Stefana Daedalusa, a więc też i siebie samego, z ograniczeń prowincjonalnego irlandzkiego świata i jego próby wybicia się na artystyczną niepodległość, tak Coetzee pokazuje proces oddzielania się młodego Johna od południowoafrykańskiej prowincji i walkę o przeobrażenie wrażliwego kandydata na pisarza w pełnoprawnego artystę. Analogie są uderzające. Skądinąd, Coetzee zdaje się bardziej surowy niż Joyce w odkrywaniu ciemnych stron biografii swojego bohatera.

Ale kto wie, czy paralelą bardziej poznawczo wzbogacającą nie byłoby krótkie opowiadanie Józefa Conrada z roku 1898 (o pisarzu mowa wprost w tekście w związku ze spotkaną w bibliotece pewną Polką) pod tytułem... "Młodość". Oto doświadczony marynarz zdaje relację podobnym jak on, starym wyjadaczom, ze swojej młodości, opowiada po latach o pierwszym terminowaniu na statku. Tak jak u Coetzeego, mamy w tej nowelce wyraźny dystans czasowy pomiędzy tym, kto opowiada, a osobą, o której się opowiada. I na tym podobieństwa się kończą. Przewrotny związek "Youth" Conrada i "Youth" Coetzeego polega bowiem na czym innym: na jawnym odwróceniu znaków.

Młodość u Conrada to siła upostaciowana w hojnie eksploatowanej metaforze płomienia, blask, niewinność, nieograniczone możliwości, twórczy entuzjazm. U Coetzeego to już tylko udręka, męki fizyczne i duchowe, zbrukanie, dzieje głupoty, naiwności, złudzeń i niespełnienia. Płomień chce wybuchnąć raz za razem, ale częściej przypomina dymiący knot. Narratorowi, choćby i dostrzegał pewne pozytywy wieku młodzieńczego, okrzyk: "O, blasku młodości" nie przeszedłby przez gardło. Są jednak granice żartów.

Podobnie jak w "Chłopięcych latach", w "wyznaniach" (cudzysłów jest konieczny) Coetzeego z czasów młodości obecna jest nuta autotematyczna. Narrator pyta więc o granice autobiograficznej szczerości, o to, jakie uczucia przedostają się do tekstu i czy da się wyznaczyć sztywną linię między prawdą i zmyśleniem. Jeden instruktywny fragment: "Pytanie, co wolno umieścić w dzienniku, a co powinno na zawsze pozostać zatajone, dotyczy sedna całego jego pisania. Jeśli będzie musiał odmówić sobie wyrażania nieszlachetnych emocji - pretensji o to, że ktoś wdarł się do jego mieszkania, lub wstydu z powodu własnych porażek w roli kochanka - to jakże te emocje przeistoczą się w poezję?

A jeśli poezja nie stanie się katalizatorem jego przemiany z człowieka nieszlachetnego w szlachetnego, czemu w ogóle miałby zawracać nią sobie głowę? Skąd zresztą pewność, że uczucia zapisywane w dzienniku są prawdziwe? Skąd pewność, że gdy pióro sunie po kartce, on w każdej chwili naprawdę jest sobą? Chwilami może i tak, a znów kiedy indziej nie wiadomo, czy po prostu nie zmyśla. Jak tu być pewnym? I czemu miałoby mu w ogóle zależeć na tej pewności?".

To, co prawda, uwaga dotycząca pewnego zapisu z dziennika Johna, który odkrywa przypadkiem jego dziewczyna i który stanie się za chwilę powodem jej odejścia. Ale dobrze ilustruje też dylematy memuarysty. W zbiorze esejów i wywiadów z końca lat 80., zatytułowanym "Doubling the Point", Coetzee określił ten rodzaj autobiograficznego pisarstwa jako autre-biography.

A więc nie auto-biografia zachowująca wiarę w możliwość niekonfliktowego zanotowania własnego życia, ale inno-biografia, w którym to określeniu akcent pada na zewnętrzność, nietożsamość (niepełną tożsamość?) postaci spisującej wspomnienia z tą, o której mowa w tekście. Prawda autobiograficznego zapisu nie jest lustrem wiernie odbijającym minioną rzeczywistość, ale jedną z możliwych fikcji, prawdziwą w takim sensie, w jakim mówimy o prawdzie dzieła sztuki, a więc tworze w jakimś stopniu niezależnym od rzeczywistości i podległym swoim immanentnym celom.

Coetzee, wybierając dla swoich wspomnień model powieściowy, wprowadzając trzecioosobowy punkt widzenia, dystansuje się nie tylko od siebie sprzed lat, ale też daje wyraźnie do zrozumienia, że nie wierzy w prostoduszną szczerość w pisaniu o sobie. Wyznania diarysty zawsze przejść muszą przez mediatyzujący instrument, jakim jest język, a to nigdy nie jest okoliczność poznawczo niewinna. Tym bardziej że, jak się okazuje, "ja" to nie jest obiekt zrobiony z jednego metalu, przeciwnie: to raczej stop różnych pierwiastków, w dodatku zmiennych w czasie. A takie rozpoznanie wymusza czujność wobec autobiograficznej prawdy.

Opowieść kończy się ciemno, tragicznie. Śmiercią głodową hinduskiego przyjaciela, jak John - programisty. Narrator ma świadomość, że obydwaj są dwiema stronami tego samego medalu. Kiedy sanitariusze wynoszą Hindusa z domu nakrywszy jego twarz prześcieradłem, ma tylko jedną prośbę: by wpadli też po niego. Na horyzoncie majaczy czarna ściana. Przyszłość ma kolor nieodwołalnej klęski. Czy będzie literacki ciąg dalszy tej historii? Trzeba poczekać. Jeśli tak, już dziś obstawiam tytuł: "Manhood". Wiek męski. Zwycięski?

John Maxwell Coetzee, Młodość, przeł. Michał Kłobukowski, Kraków 2007, Wydawnictwo Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (50/2007)