Ameryka, republika oligarchiczna

Zwykło się mówić, że USA są podzielone na połowę republikańską i demokratyczną. To nieprawda. Republikańska mniejszość – bo już dawno nie połowa – ma jednak systemową przewagę i robi wszystko, by jej nie stracić.

07.01.2019

Czyta się kilka minut

Zwolennicy Briana Kempa, kandydata Republikanów na gubernatora stanu Georgia podczas wiecu wyborczego z udziałem Donalda Trumpa. Macon, 4.11.2018 r. / MARK PETERSON / REDUX / EAST NEWS
Zwolennicy Briana Kempa, kandydata Republikanów na gubernatora stanu Georgia podczas wiecu wyborczego z udziałem Donalda Trumpa. Macon, 4.11.2018 r. / MARK PETERSON / REDUX / EAST NEWS

Prezydentem USA jest człowiek, na którego głosowały 3 miliony ludzi mniej niż na jego przeciwniczkę. Senat kontroluje partia, którą w głosowaniu powszechnym poparło o 12 mln mniej obywateli. Wprawdzie od stycznia 2019 r. Izba Reprezentantów jest w rękach opozycyjnej Partii Demokratycznej, ale żeby uzyskać nad Izbą kontrolę, musiała ona zdobyć aż 10 mln głosów przewagi nad Republikanami.

Symetria polityczna w USA jest dziś iluzją. Stany nie są wcale krajem podzielonym na dwie mniej więcej równe części: „czerwoną” (to tradycyjny kolor Partii Republikańskiej) i „niebieską” (kolor Demokratów). W istocie poparcie dla Republikanów jest mniejsze i maleje coraz bardziej. Dlaczego więc tak często to oni rządzą?

Zachwiane proporcje

W wyborach do Kongresu w listopadzie 2018 r. (tzw. midtermach, bo odbywają się w połowie prezydenckiej kadencji) Demokraci odnieśli sukces nie tylko na poziomie federalnym, ale też stanowym, zdobywając aż siedem gubernatorstw, m.in. w Michigan i Wisconsin. Republikanie, mający większość w parlamentach tych stanów, doznali wtedy olśnienia: szybko, zanim nowi gubernatorowie zaczęli urzędowanie, odebrali im część prerogatyw i przekazali legislaturom, czyli sobie. Okazało się, że choć w Waszyngtonie Partia Republikańska dała Donaldowi Trumpowi wolną rękę, to tu, na Środkowym Zachodzie, nagle przejęła się kwestią równowagi między władzą a kontrolą władzy wykonawczej przez ustawodawczą.

Nieprzypadkowo w Wisconsin Republikanie przegłosowali również ograniczenie tzw. wcześniejszego głosowania – w USA metody coraz popularniejszej i zwiększającej frekwencję. Utrudnianie głosowania (voter suppression) od dawna należy do stałego ich repertuaru. Pod pozorem walki z oszustwami wyborczymi (pod pozorem, bo badania wykazują, że to zjawisko minimalne) Republikanie wprowadzają prawa utrudniające wydawanie dokumentów koniecznych do legitymowania się w lokalu czy rejestrowanie w spisach wyborców – zwłaszcza tym grupom, które w większości głosują na Demokratów, jak studenci czy Afroamerykanie.

Przykładem Republikanin Brian Kemp, który w listopadzie o włos pokonał Demokratkę Stacey Adams i został gubernatorem Georgii. Wcześniej, jako stanowy urzędnik odpowiedzialny za organizację wyborów, przez lata powykreślał ze spisów setki tysięcy ludzi, w tym nieproporcjonalnie dużo Afroamerykanów.

Również nie bez powodu Republikanie w Michigan utrudniają powstanie niezależnej komisji, która ma na nowo wytyczyć okręgi wyborcze. Narzędziem, które z powodzeniem stosują kontrolujący stanowe legislatury Republikanie, jest bowiem gerrymandering: takie wytyczanie okręgów, zazwyczaj o przedziwnych kształtach, by przeciwnicy za nic nie mogli zdobyć większości.

Wystarczy spojrzeć na skład wspomnianych legislatur. W Michigan Republikanie mają zdecydowaną większość mandatów, choć zdobyli mniej głosów od Demokratów. W Wisconsin różnica ta wyniosła aż 8 proc., ale i tak dała Republikanom dwie trzecie miejsc. A są stany, w których proporcje te zachwiane są jeszcze bardziej.

Alaska jak Kalifornia

Choć tworzenie korzystnych dla siebie map wyborczych jest stare jak Ameryka (i Demokraci też mają tu swoje na sumieniu), to Republikanie wspięli się na wyżyny tej sztuki. W 2010 r. krajowe szefostwo ich partii – przerażone znakomitymi wynikami Demokratów w wyborach dwa lata wcześniej – opracowało metodyczny projekt odbicia Kongresu, który otrzymał nazwę REDMAP: za cel wzięto przejęcie legislatur stanowych i wytyczenie jak najkorzystniejszych dla siebie okręgów. Był to gerrymandering niemający sobie równych w historii pod względem skali i precyzji. Plan zakończył się pełnym sukcesem: choć w 2012 r. Demokraci wygrali w głosowaniu powszechnym, to Republikanie zachowali sporą większość w Izbie Reprezentantów.


Czytaj także: Senator Ameryka: Piotr Tarczyński po śmierci Johna McCaina


Zdarza się, że manipulowanie okręgami skutecznie zwalczają sądy, które nakazują władzom stanowym zmianę granic okręgów na bardziej proporcjonalne, powierzają to niezależnym komisjom albo wręcz robią to same. Decydujący w tej sprawie będzie kiedyś wyrok Sądu Najwyższego, który jak dotąd nie wypowiedział się na temat gerrymanderingu umotywowanego politycznie (co innego rasowo: tu panuje zgoda, że jest niekonstytucyjny).

Skład trybunału zależy jednak od prezydenta, który nominuje sędziów dożywotnio, oraz od Senatu, który wybór ten zatwierdza. W sytuacji kruchej równowagi ideologicznej w dziewięcioosobowym Sądzie Najwyższym partie bronią „swoich” miejsc sędziowskich niczym niepodległości. I atakują. W 2016 r. Republikanie przeszli do ofensywy i – nie bójmy się tego słowa – ukradli miejsce, którego obsadzenie należało do ówczesnego prezydenta Obamy. W bezprecedensowy sposób przez rok blokowali nominację, aby przeszła w ręce kolejnego prezydenta.

Republikańska większość w Senacie, która zatwierdziła już dwóch nominatów Trumpa, i tym samym „przesunęła” Sąd Najwyższy wyraźnie w prawo, także reprezentowała mniejszość, bo tylko 45 proc. obywateli. W izbie wyższej Kongresu każdy stan, bez względu na liczbę mieszkańców, ma bowiem po dwa miejsca – w efekcie Alaska (700 tys. obywateli) ma do powiedzenia tyle samo co 40-milionowa Kalifornia.

Owa nieproporcjonalność to wynik kompromisu zawartego u zarania USA między ludniejszą Północą i rolniczym (oraz, nie zapominajmy, wtedy niewolniczym) Południem. „Ludowa” Izba Reprezentantów miała reprezentować interesy obywateli, a Senat – interesy poszczególnych stanów, które 230 lat temu przypominały nie tyle prowincje, jak dziś, ile raczej niezależne państwa.

Cel: dostosować elektorat

Ta sama motywacja stała kiedyś za utworzeniem kolegium elektorskiego, które wybiera głowę państwa. Pośredni wybór prezydenta miał być również gwarancją, że nie zostanie nim jakiś szarlatan, który omota rzekomo nieodpowiedzialnych obywateli. Jak skuteczne okazało się to zabezpieczenie, widzimy sami: zamiast ochronić prezydenturę, ­XVIII-wieczny mechanizm oddał ją demagogowi popartemu przez mniejszość obywateli.

Trudno w to może uwierzyć, ale w ciągu ostatnich 30 lat kandydat Republikanów na prezydenta wygrał w głosowaniu powszechnym tylko raz: w roku 2004. Choć we wszystkich pozostałych przypadkach Demokraci zdobywali więcej głosów, aż dwukrotnie nie przełożyło się to na głosy elektorów: w 2000 r. (gdy Sąd Najwyższy wstrzymał liczenie głosów na Florydzie i de facto oddał prezydenturę George’owi W. Bushowi) i właśnie w 2016 r. Rozbieżność między wolą obywateli a wolą elektorów, 20 lat temu będąca ledwie historyczną ciekawostką z XIX w., stała się niepokojąco zwyczajnym elementem politycznej rzeczywistości.

Donald Trump może – wzorem Richarda Nixona – mówić o „milczącej większości”, mającej jakoby popierać jego i jego ugrupowanie. Ale liczby pokazują, że Republikanie są w istocie partią mniejszościową. Zmiany demograficzne od dawna działają na ich niekorzyść: społeczeństwo USA robi się coraz mniej białe i coraz bardziej liberalne. Republikanie zdecydowanie przegrywają wśród młodych, Afroamerykanów, Latynosów, kobiet.

Choć za rządów Busha juniora podejmowali jeszcze próby przyciągnięcia do siebie tego elektoratu – choćby reformą imigracyjną – to od prezydentury Obamy widać, że wygrała inna strategia: dostosowania elektoratu do swoich potrzeb. Od czasu Trumpa Partia Republikańska dość wyraźnie zaczęła się identyfikować z białymi mężczyznami, bojącymi się utraty dominującej pozycji.

Dobrze oddaje to skład nowej Izby Reprezentantów. W klubie Demokratów prawie połowę stanowią kobiety, a jedną trzecią przedstawiciele mniejszości etnicznych, religijnych i seksualnych. Na ich czele stoi kobieta Nancy Pelosi, we władzach zasiadają też Afroamerykanie i Latynosi. Tymczasem klub Republikanów składa się w 90 proc. z białych mężczyzn, a w jego kierownictwie jest tylko jedna kobieta, skądinąd córka byłego wiceprezydenta Dicka Cheneya.

Nieudana reforma

Ochrona praw mniejszości należy wprawdzie do fundamentów demokracji liberalnej, ale sytuacja, w której partia reprezentująca mniejszość obywateli sprawuje niemal pełną kontrolę nad instytucjami państwa, niewiele ma z demokracją wspólnego. Choć Amerykanie lubią mówić o „najstarszej demokracji świata”, to w konstytucji z 1787 r. nie ma o tym ani słowa. Stany Zjednoczone powstały jako republika, a nie demokracja, która w oczach większości ojców założycieli była – za Arystotelesem – rządami nieodpowiedzialnego motłochu. Dzisiejsze Stany rzeczywiście coraz bardziej przypominają republikę, ale niestety republikę oligarchiczną.

Nie chodzi tylko o to, że system faworyzuje jedną partię, daje nadmierny wpływ na politykę wielkim pieniądzom czy sprzyja tworzeniu politycznych dynastii (choć wszystko to również prawda). Prezydenta wybierają dziś mieszkańcy kilku, najwyżej kilkunastu „fioletowych” stanów, gdzie kandydaci prowadzą realną kampanię i próbują przeciągnąć elektorat na swoją stronę. Natomiast głos znacznej części obywateli – w zdeklarowanych stanach „czerwonych” i „niebieskich” – właściwie się nie liczy.


Czytaj także: Marta Zdzieborska: Imigranci w rękach Trumpa


Z tego powodu przez wiele lat zdecydowana większość Amerykanów – w latach 60. i 70. nawet trzy czwarte ankietowanych – chciała zmiany sposobu wyboru prezydenta. Projekt stosownej poprawki, likwidującej system elektorski, popierali i Richard Nixon, i Jimmy Carter, przyjęła go nawet Izba Reprezentantów. Ale w 1970 r. przepadł o włos w Senacie – głosami konserwatystów z obu partii.

Konstytucja poprawiana

W latach 80. XX w. Republikanie, coraz bardziej konserwatywni i zideologizowani, zdołali narzucić interpretację, że konstytucja sprzed 200 lat to dokument doskonały, nieomal święty, który należy odczytywać zgodnie z intencjami ojców założycieli. Na tej fali 2. poprawkę do konstytucji USA udało się przedstawić jako bezwzględne prawo do noszenia broni palnej (co wcześniej nawet konserwatyści uważali za bzdurę), a także wmówić ludziom, że pod żadnym pozorem nie wolno zmieniać ustroju państwa.

Tymczasem wystarczy rzut oka w przeszłość – i to wcale nieodległą – by zorientować się, że poprawianie niedoróbek konstytucji przez prawie 200 lat należało do normalnej praktyki politycznej, także w sprawach ustrojowych. I tak, 17. poprawką w 1913 r. zdemokratyzowano wybór senatorów (wcześniej byli delegowani przez stanowe legislatury). W 1951 r. za sprawą 22. poprawki wprowadzono limit dwóch kadencji w Białym Domu. W 1971 r. 26. poprawka przyznała czynne prawo wyborcze 18-latkom. Także pierwotny (i niepraktyczny) sposób wyboru prezydenta i wiceprezydenta zmodyfikowano wcześnie, bo już w 1804 r.

Teoretycznie można by więc zreformować dziś sposób wybierania prezydenta, zmieniając (poprawiając, jak akcentują to Amerykanie) konstytucję. Republikanie wiedzą jednak, że system elektorski działa na ich korzyść, więc o żadnej reformie nie chcą słyszeć.

Rzecz znamienna: choć za czasów Obamy zmiany takiej chciała połowa prawicowych wyborców, to po zwycięstwie Trumpa ich odsetek spadł do zaledwie 20 proc. „Usunięcie lub wypaczenie kolegium elektorskiego – czytamy w aktualnym programie Partii Republikańskiej – byłoby gwarancją korupcji i (...) dawałoby szansę na kradzież prezydentury”.

Czy demokracja to przeżyje

Owszem, Demokratom także zdarza się grać nieczysto, manipulować granicami okręgów wyborczych i pisać prawo pod siebie. Jednak w ich przypadku nie jest to zinstytucjonalizowana strategia, niezbędna do wygrywania wyborów.

Republikanie wiedzą doskonale, że w długofalowej perspektywie jedynie odwlekają nieuniknione: demografia jest bezlitosna i sprawia, że za kilkanaście lat Partia Demokratyczna będzie mieć szansę na przejęcie rządów nawet w konserwatywnym dziś Teksasie, podczas gdy liberalne Kalifornia czy Nowy Jork nadal będą leżeć poza zasięgiem republikańskich możliwości.

Ale na razie strategia ta działa. Za pomocą agresywnego gerrymanderingu i utrudniania głosowania mniejszościom, a także z poparciem konserwatywnego Sądu Najwyższego, Republikanie mogą utrzymać się u władzy jeszcze przez długie lata – i to nawet przegrywając w głosowaniu powszechnym. Powtórzenie się w roku 2020 schematu, który zadziałał w wyborach prezydenckich w 2016 r. i umożliwił zwycięstwo Trumpa, wcale nie jest więc niemożliwe.

Republika amerykańska z pewnością to przeżyje. Pytanie tylko, czy przeżyje to amerykańska demokracja. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2019