Ambrozje i jady

Marek Bieńczyk: Przy jedzeniu istotna jest chwila wspólnoty, biesiady. Jedzenie jest bardziej społeczne, lecz mniej metafizyczne niż wino. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Marek Bieńczyk / fot. Adam Kozak / Agencja Gazeta /
Marek Bieńczyk / fot. Adam Kozak / Agencja Gazeta /

Katarzyna Kubisiowska: Pisze Pan jeszcze ołówkiem?

Marek Bieńczyk: Nie. Zauważyłem zresztą, że kiedy piszę ręcznie, nie mogę już się odczytać. Zawsze mazałem jak kura pazurem, ale teraz mam wrażenie, że ręka odzwyczajona od pióra czy ołówka zatraca powoli umiejętność pisania. Ewolucja, jak widać, jeszcze się nie skończyła.

"Tworki", owszem, ściboliłem ołóweczkiem, ale to było dawno temu. Podróżowałem wtedy po campingach: budziłem się o 7 rano, z namiotu szedłem do samochodu, siadałem za kierownicą i pisałem. Książkę o melancholii też ołóweczkiem. To był zabobon - że ogryzek ołówek, a nie długopis. Zresztą kiedyś udawało mi się pisać wszędzie - w kawiarni, na lotnisku. Teraz na ogół już tylko w domu i przy komputerze.

Nawet notatek nie robi Pan poza domem?

Mało. Przychodzą mi do głowy pojedyncze słowa, zdania. Nie zapisuję ich, staram się je zapamiętać. Zależy zresztą od tekstu; tekst, który ma szansę być w miarę dobry, nie daje nam spokoju. Włazi w głowę jak gwóźdź; tu się gada, prowadzi samochód, robi zakupy, gra w piłkę, a on tam sączy swoje jady i ambrozje, podsuwa jakieś formuły, niekiedy całe zdania, które po powrocie przed klawiaturę nie zawsze może się sprawdzają, ale mają tę zaletę, że utrzymują nas w nieustannym stanie napięcia. To jest męczące i zarazem dobre, ta namolność i zaborczość pisanego tekstu; kiedy ich brak, tekst będzie słabszy albo całkiem do kitu.

Dotyk i pisanie

W wydanej właśnie "Książce twarzy" cytuje Pan komentarz Barthes’a do "Żywota Rancégo" Chateaubrianda: "Mowa literatury ukazuje się jako przepyszne zwalisko, fragment Atlantydy, gdzie słowa, odżywiane kolorami, smakami, a nie ideami, świecą niby odpryski światła bezpośredniego, niemyślanego, którego nie mąci i nie zaciemnia żadna logika".

Teraz - to może być kwestia wieku - bardziej niż kiedyś czytam literaturę mikrologicznie, we fragmencie, niż w "przemyśleniu", w całościowych wizjach. Bardziej poszukuję i potrzebuję piękna ulotnego niż piękna konstrukcji. Przez całą tę książkę przewija się, niekiedy w ukryciu, próba czy pokusa porzucenia logicznych całości i odejścia na bok, znalezienia przelotnych enklaw, a więc także słów czy zdań odżywionych bardziej "kolorami i smakami" niż "ideami".

Nie umiem właściwie powiedzieć, gdzie tkwi prawdziwa matryca tekstu. Siłą rzeczy tekst jest czytany zawsze bardziej "ideowo", niż został napisany, to znaczy interpretuje się go i rozlicza z ładunku myślowego, który został w nim zawarty. Tymczasem, kiedy powstawał, ten "ładunek" krył się nieco po kątach, nie był tak oczywisty; niektóre zdania są zapadniami, w których "treść" tekstu niknie.

Przytaczam też słowa Barthes’a, mówiącego, że "nie należy usilnie ani utrzymywać, ani negować zdania, które się napisało". Dość to mi się podoba, ten rodzaj lekkiej anarchii wobec własnego pisania.

O co właściwie chodziło w tym zabobonie z ołówkiem?

W zabobonie chodzi zawsze o zabobon, czyli o projekcję przeszkody. Materia, ołówek nie ołówek, jest pretekstem. Kiedyś spytałem Milana Kunderę o coś podobnego: jak to u niego jest, z przesądami dotyczącymi pisania, no i z tą okropną dziurą w głowie po zakończeniu jednej książki, lękiem, czy napisze się kolejną. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem: "Nie, żadnej neurozy".

Jak się trzyma ołówek, materia drewna stawia palcom większy opór niż klawisze komputera, w które uderza ręka. Więc dotyk jest tu istotny, kontakt z przedmiotem. A w "Książce twarzy" rzadko pisze Pan o dotyku-zmyśle życia.

Tak? To mnie pani trafiła, od razu chciałbym się tłumaczyć, pokazywać zdjęcia kobiet... Może dlatego tak się dzieje, że w jakiejś mierze jest to również książka o wyższości muśnięcia nad chwytaniem, czy inaczej - książka przeciwko zawładnięciu. Na różnych poziomach, jest tu i tekst o wampirze-stalkerze, jest mowa o opresji narratora wobec bohaterów powieści. Czy o idylli wymykającej się czasowi.

Pani uwaga uświadamia mi natomiast, że miałem kiedyś taki nieszczęsny odruch - dotykania na pożegnanie twarzy, no, raczej kobiecych, opuszkami palców. Dzisiaj do więzienia mógłbym za to trafić. Dawny krytyk tematyczny zakładający wspólnotę gestów cielesnych i pisarskich powiedziałby, że ten rodzaj półdotyku przekłada się na różne strategie i ulubione figury pisania. Jak elipsa, czyli dotykanie paru, a nie stu procent całości.

Smak i istnienie

A zmysł smaku?

Jak każda rzecz, przez którą doznajemy świat, wymaga i uważności, i łaski. Bez nich można pić czy jeść, czy też czytać albo słuchać coś dobrego, będzie przyjemnie, smacznie właśnie, lecz nie dojdzie do zdarzenia. A zdarzenie to wkroczenie w stan, w którym się nie jest na co dzień.

Oczywiście najłatwiej mówić mi o tym na przykładzie wina. Ot, choćby parę dni temu, pojechałem do Gdyni, przyjaciele ściągnęli parę szampanów. Clos du Mesnil, Salon, Cristal - zastawili się i postawili. I zdarzyło się, choć wcale zdarzyć się nie musiało, gdyż to zdarza się rzadko, wręcz wyjątkowo: tych parę łyków, wybranych, pojedynczych, które kompletnie zacierają to, czym się jest indywidualnie, i wyprowadzają nas, no niech tam, na panteistyczną łąkę. Doznanie czystości, harmonia, błogostan, memento vitae.

Ale proszę nie myśleć, że wygłaszam tu pochwałę cogito sensualistycznego. Epikurejskie pochwały zmysłów, unoszenie się nad zmysłowymi rozkoszami życia są mi dość obce i raczej mnie irytują, zwłaszcza w literaturze. Interesuje mnie bardziej sama możliwość czy proces docierania do tego rodzaju doznań, do tej nagłej, transgresyjnej nadobecności istnienia, otwartej przez smak. W jaki sposób to się odbywa i dlaczego to się odbywa, skoro na co dzień furtki do takiej nadobecności, do takiej fury pozytywności zdają mi się kompletnie zaryglowane i właściwie ich otwieranie dla mojego charakteru i usposobienia jest całkowicie obce i niepojęte.

Zdarza się to przy winie, a przy jedzeniu?

Nie, z "filozoficznego" punktu widzenia wino jest wyrazistsze, ma potencjał transcendencji, czy, jeśli pani woli, wyzwala nieustanne dogadywanie, rozdzielanie włosa na czworo. Przy jedzeniu istotniejsza jest chwila wspólnoty, biesiady. To dla mnie też ważne, bo idylla jest jednym z ważniejszych pojęć w moim słownictwie. Jedzenie jest jeszcze bardziej społeczne, lecz mniej metafizyczne niż wino.

Pan sam gotuje?

Sporo, ale nie umiem trzymać się przepisów, idę nieco na żywioł, choć oczywiście podczytuję innych, czyli książki kucharskie, i moje dania są jakoś intertekstualne.

Dobrą ma Pan rękę do gotowania?

Nie najgorszą, ale to żadne mistrzostwo. Lubię kuchnię i trochę mnie przeraża, że gotowanie stało się taką medialną atrakcją, więcej - horyzontem oczekiwań. Dawniej oglądałem chętnie programy kulinarne, to był spontaniczny gatunek przekazu, mało znany w telewizji. Pamiętam taką grubą babę z południa Francji, słynną Maité, która gestem zapaśnika rozbijała mięso czy wyciągała z ryby wnętrzności, a działo się to w czasie realnym, bez montażu; brałem taksówkę, by zdążyć na jej występ. Teraz podobne programy zrobiły się okropnie sztampowe, wystudiowane, uczą prowadzących, kiedy dowcip powiedzieć.

Kuchnia stała się w ogóle nieznośnym, medialnym miejscem spełnienia, sumą, jaką może osiągnąć egzystencja w tym najlepszym ze światów. Wnętrza mieszkań się przeobraziły, kiedyś kuchnię skrywano przed wzrokiem gości, teraz się ją łączy z pokojem, otwiera na oścież, wywala zwoje czosnku czy kikuty z szynką na pokaz; kuchnia dokonała tryumfalnego coming outu, niby dobrze, ale to nieco drażni.

Im faceci są starsi, tym więcej na ogół gotują, coraz więcej gadają o spaghetti, a coraz mniej o przysłowiowym Heideggerze. Na swoją obronę mam to, że zawsze mnie to zajmowało, lubiłem kuchnię od dziecka. Jako dwunastolatek na Gwiazdkę dostałem od ojca "Książkę kucharską dla samotnych i zakochanych". Papa rozpoznał sytuację.

Zapach i łaska

A co ze zmysłem powonienia?

Podobnie. Nie wiem, czy umiałbym powtórzyć za sensualistami, że zapach róży może wypełnić w danej chwili cały świat, ale intrygujący jest ogrom wysiłku, który trzeba włożyć - choćby przy degustacji - aby wniknąć w aromaty, dać się nimi przejąć. Często się to nie udaje, ale są dni, kiedy czuje się "jasno, w zachwyceniu".

Co jest do tego potrzebne?

Potrzebna jest do tego, jak powiedziałem, uważność, wysiłek, lecz i łaska. Tak to nazywam. Ale nie chodzi o natchnienie, dajmoniona, czy kontakt z siłą wyższą; kiedy mówię łaska, myślę raczej o czymś pasywniejszym i łagodniejszym, o tym, że oto nagle ucichła w nas czy się z nas wycofała cała nasza dotychczasowość. Nie stajemy się wówczas kimś innym, nie stajemy się medium dla jakiegoś głosu z zewnątrz, lecz przez tę krótką chwilę - pisania, grania w tenisa, degustowania, słuchania - znikają w nas przeszkody, które w normalnym czasie lekko zakłócają naszą percepcję czy nasze ruchy. I oto nagle przez parę minut piszę stronę, której normalnie bym nie napisał, odbijam piłki, których normalnie bym nie odbił, widzę, dosłownie widzę i czuję wino, które w innej sytuacji widziałbym mniej wyraziście i opisał sztampowo, słyszę muzykę trójwymiarowo, a nie płasko, w czytany wiersz mógłbym włożyć rękę, bo dostrzegam jego fizyczną wprost głębię.

Kiedy ta łaska przychodzi?

Kiedy chce, po pascalowsku. Łatwiej, tak mi się wydaje, przydarza się ciału, które nie jest pewne siebie, i umysłowi, który nie jest zbyt mocno dozbrojony. Na przykład w sporcie jest ona bardziej łaskawa, wyrazista i wyjątkowa, kiedy poziom jest amatorski. Na poziomie zawodowym nie byłaby ważna, gdyż zawodowstwo jest właściwie po to, by łaska się nie zdarzała, zastąpiona była trwale równym, właśnie profesjonalnym, poziomem. Wielkim pisarzom ten rodzaj łaski też się nie zdarza; mogą doznać natchnienia, ale to coś chyba innego. Mickiewicz bywał natchniony, ale nie pisał w stanie łaski, jak ja to rozumiem. Zna pani krótki, acz szczęśliwy żywot Antoniego Malczewskiego, autora "Marii"?

Tyle że miał dobre pochodzenie i był alpinistą.

Półsierota, liceum krzemienieckie, Napoleon, romanse z mężatkami, z jedną z nich wyjeżdża nad Jezioro Lemańskie. Jako ósmy na świecie wchodzi w 1818 r. na Mont Blanc, jako pierwszy próbuje innego niż wcześniejsze wejścia. Powraca na Ukrainę, staje się lekarzem-

-magnetyzerem dla kolejnej mężatki, która nie odstępuje go na krok, tłuką się we wstydzie, biedzie i samotności po dworach, lądują w nędznym mieszkaniu w Warszawie. Nie ma trzydziestki, jest chory na raka, pisze"Marię", jak już ją na krótko przed śmiercią wyda, pies z kulawą nogą na nią nie spojrzy. Najpiękniejszy tekst polskiego romantyzmu. Słowacki czy Mickiewicz napisaliby tę poetycką powieść lepiej, byli zawodowcami; "Maria" jest koślawa, chwilami może nawet grafomańska, ale pisana długimi fragmentami w stanie łaski, jestem tego pewien. Tekst koślawy, ale porywający przez dotknięcie łaski.

Spłynął na Pana ostatnio ten stan łaski?

Bardziej niż skromnie. Jego w życiu w ogóle jest mało. Łaska na pstrym koniu jeździ, ale trzeba jednak trochę na nią zasłużyć. Bo człowiek odpuszcza. Jak się odpuszcza, jak się mniej wżera w ludzi i w sytuacje, całym sobą, to i łaska rzadziej przychodzi. Obok dobrego, słodkiego lenistwa jest i lenistwo złe, takie właśnie.

Twarz i grymas

Powtarza pan, że lubi patrzeć na twarze i te twarze są obecne intensywnie od pierwszej książki. Zapamiętuje Pan je?

Czytam twarze. Najciekawsze jest to, że na twarzy obserwować można napięcie między typem a niepowtarzalnością, między tym, co jest w człowieku odwieczne, i tym, co jest tylko nam dane na czas naszego życia. Zespół naszych cech fizycznych jest ograniczony, uwarunkowany gatunkowo. Twarze więc się powtarzają, lecz jednocześnie są wyłączne, ekskluzywne.

Pan lubi swoją twarz?

Nie. Autoikonoklastą jestem. Na ile się da, nie używam lustra. Nigdy nie oglądam programów telewizyjnych, w których występowałem. Głosu swojego także nie lubię, audycji nie słucham. Mogę od biedy przeczytać to, co napisałem, to jedyna moja tożsamość, i to tylko na pół gwizdka; ani z twarzą, ani z głosem się nie utożsamiam; to nie są moje "ja", do których przylegam. Albo inaczej: to są moje "ja" wkurzające tym, że są moimi "ja", więc gdy nie muszę, to nie chcę mieć z nimi za dużo do czynienia.

Zna Pan swoją twarz?

Nie potrafimy odczytać własnej twarzy z lustra, może jedynie z fotografii - kiedy jesteśmy unieruchomieni, martwi. Ktoś mi kiedyś zrobił zdjęcie podczas snu. Dobre było, nawet nie wyglądałem szczególnie źle. A jednak niezbyt miło zobaczyć siebie samego przyłapanego na takiej codziennej czynności życia.

Bo nie mamy kontroli?

Dlatego że wciąż jesteśmy jakimś "ja", nawet w chwili, gdy o tym nie wiemy. I to "ja", w tym wypadku śpiące, jest jeszcze bardziej gatunkowe, typowe niż za jawy; ludzie śpiący są do siebie bardziej podobni, niż wówczas gdy nie śpią. Więc też dość niemiło odczuwam to, że na moją twarz wylega ten sam szczególny grymas snu, co na twarze iluś tam milionów akurat śpiących na Ziemi. Chyba nie do końca udało mi się pogodzić z gatunkiem, do którego oboje należymy.

Matka i ojciec

A jaka jest twarz Pana matki?

Dlaczego pani pyta?

Bo w "Książce twarzy" wspomina Pan wyłącznie ojca.

Wracam miesiąc temu z matką z zakupów, jesteśmy już na klatce schodowej, pojawia się miły sąsiad, który drzwi do windy dla nas otwiera i nagle na twarzy matki pojawia się uśmiech dla niego przeznaczony. Ten uśmiech jest z zupełnie innego świata, uśmiech, który można oderwać od twarzy 90-letniej kobiety i przykleić do twarzy 15-letniej dziewczyny. Jest w nim nieprawdopodobna dziecięca naiwność i niewinność. Cały drżę, bo to fundamentalne doświadczenie. Ale czego? Piękna i czegoś jeszcze. Czego zatem? Nie wiem, nie umiem tego wyrazić. Wiem tylko, że fundamentalne, byt w całej odsłonie. W zasadzie nic innego nie ma niż ten uśmiech, to jest istota wszystkiego; rozgrywa się w tej scenie jakaś nieprawdopodobna negocjacja między życiem a śmiercią, i wobec tej negocjacji staję jak wryty. I niemy, bez słowa.

Czasami myślę, że twarze kobiet są w tym sensie poważniejsze, prawdziwsze, głębsze czy, by tak rzec, dalej idące od męskich, bo tkwi w nich większa możliwość przekroczenia rzeczywistości teraźniejszej. Twarze kobiet szybciej i gorzej się starzeją, lecz w zamian wysyłają eliptyczne błyski, mówiące w domyśle o całości naszego bytu. Bo uśmiech świetnie postarzałego mężczyzny może być przystojny, ale przystojnością dzisiejszą, doraźną. Uśmiech staruszka jest zawsze stary, lecz jest stąd teraz, z tej tylko chwili. Na twarzy mojego ojca, pod koniec życia stężonej przez chorobę, trudno byłoby odszukać ślady dziecka - choć może czasami zdawało mi się je widzieć, bo miłość, czyli najlepsza fenomenologia, otwiera jednak wszystkie twarze.

Proszę powiedzieć coś więcej o ojcu.

Pracował w handlu zagranicznym, ale źle się tam czuł, więc uciekał w teatr, książki. Płytkie i banalne to było bardzo, ale mnie, szczyla, w te swoje humanizmy wciągał. Miał dziwny, pasywny powiedziałbym, szacunek do ludzi, w ogóle do życia. W pamięci przechowuję takie na przykład obrazy: idziemy na spacer, na niebie księżyc i gwiazdy, a ojciec od razu zapomina o codzienności, porzuca chodnik i wskakuje w wieczność: wszechświat, kosmos, tajemnica. Od razu się wszystko w nim kołysało, falowało jak w "Drzewie życia" Malicka. Przepalało czas, sięgało do początków i przeznaczeń; wydawał z siebie głos off. Tym mnie zaraził, też kiedy wyjdę na spacer, zaczynam coś myśleć, od razu widzę czwartorzęd, plazmę w chwili genezy.

Prowadził życie poza zbiorowością, na marginesach, to również mogło na mnie promieniować. W książce parokrotnie powtarzam w różnych kontekstach końcowe zdanie z powieści Malapartego: "To wstyd wygrać wojnę"; jest ono jednym z jej leitmotiwów. Ojciec nie lubił walki, względnie mało walczył jak na faceta tamtych lat. To mnie dosyć dziwiło, teraz się podoba. Kiedyś w jakiejś ankiecie powiedziałem, nieco dla żartu, że moim ulubionym bohaterem literackim jest Karol Bovary. Na wszystko pozwala, macha ręką, nie mocuje się. Oczywiście godny pożałowania samiec. Zawsze miałem do niego słabość.

Fakt bycia człowiekiem jest czasami wstydliwy, nie tylko wtedy, gdy bierze się udział w rozmaitych walkach, wyścigach i rywalizacjach.

Camus kiedyś opisywał w słynnym fragmencie człowieka w kabinie telefonicznej; nie słyszymy go, lecz widzimy ruchy ciała, głuchą gestykulację - tym obrazem Camus ilustrował swoje wywody o absurdzie istnienia.

Kiedy tak siedzimy w tej kawiarni i patrzymy przez szybę na dość rojną ulicę przed nami, widzimy całą pracowitość ciała; kończyny się przesuwają, nogi nie mają wyjścia, muszą postawić krok dalej, przenieść stopę, a przy tym takie śmieszne machnięcia rękami, u każdego nieco inne. Absurd to nie moje słownictwo, ale nieodparta, śmieszna niezdarność owszem. Twarz  bierze udział w grze społecznej, handluje sobą, dostosowuje się do spojrzeń innych, natomiast krok jest samotniczy, poza wszelkim dialogiem.

W poczcie melancholijnych czy paramelancholijnych pragnień istnieje, u jednych słabiej, u innych mocniej - zapisane także w literaturze, na przykład u Blanchota, czy w aforyzmach Ciorana - pragnienie odcieleśnienia siebie i depersonalizacji. Czasami, owszem, mu ulegam, jak najmniej mówić, jak najmniej wykonywać gestów, jak najmniej wytwarzać znaków, jak najmniej - wadzę się wciąż w sobie z Siecią - zostawiać śladów obecności. Na co ten wywiad nie jest może najlepszym dowodem.

Pan mówił, że trudniej Panu pisać o matce. A jednak w "Ulicy Szkolnej", eseju zamykającym "Książkę twarzy", czuję jej obecność skrytą za postacią matki Rolanda Barthes’a. Jego związek z matką był głęboki i intensywny.

Barthes to obok Prousta, a u nas Różewicza, jeden z nielicznych pisarzy, któremu się wybacza matkę, fakt, że się o niej pisze otwarcie  czy wręcz obsesyjnie. Toutes proportions gardées, nie miałem najmniejszego zamiaru o matce pisać. Ale ma pani rację, zapewne coś przez medium Barthes’a może być w tym ostatnim, najważniejszym rozdziale, kodowane.

Barthes przeżył matkę o niepełne trzy lata. Wkrótce po jej odejściu pisze "Chambre claire", studium o fotografii, w którym postać matki gra pierwszoplanową rolę. Książka ukazała się na parę dni przed jego śmiercią. Wcześniej wygłasza wykład o Prouście - "Przez długi czas kładłem się wcześnie" - w którym mowa o matce Prousta, dokładniej o żałobie, jako wydarzeniu przełamującym życie na pół, wyzwalającym całkowicie nową formę, która kładzie kres dotychczasowym formom istnienia i pisania.

Jest dla mnie zagadkowe, że po tym wszystkim, co Barthes powiedział o swym związku z matką, w czasie żałoby mógł nie tylko tyle pisać, ale i wykładać. Tyle że wykłady były już chaotyczne, całkowicie swobodne, słuchacze się gubili. Uzyskał szczególny rodzaj wolności, którą cembrowała perspektywa pierwszej w jego życiu powieści.

Przez wiele lat nosił się z zamiarem napisania powieści, tytuł miał brzmieć "Vita Nova", dużo o tym zamiarze mówił, teoretyzował go, intelektualizował, lecz teraz, w sytuacji dla siebie ostatecznej, wiedział chyba, że to noszenie się z zamiarem wyczerpało się, straciło intelektualną siłę. Nie całkiem wiadomo, czy ów zamiar był tylko pretekstem do refleksji nad sednem literatury, figurą marzenia, przez którą wyrażał poczucie, że on, krytyk, badacz, komentator literatury, przejdzie na drugą stronę, zrobi kompletną wylinkę, czy raczej stał się rodzajem zakładu: albo-albo. Albo napiszę powieść, która poskłada rozbite, da istnieniu nową składnię, albo pozostanę po stronie Atlantydy, po stronie fragmentu, ruiny, chwili.

Wolałbym nie

Dla mnie "Książka twarzy" jest jak kotwica, którą Pan rzuca w doczesność, aby uchronić siebie samego przed pragnieniem "zawieszenia istnienia" i dezercji z życia. Symboliczna w tym kontekście jest postawa tytułowego bohatera z przywoływanego przez Pana opowiadania Hermana Melville’a "Kopista Bartleby. Historia w Wall Street", po raz pierwszy wydanego w 1853 roku. Ten tajemniczy człowiek jest kopistą zatrudnionym w biurze prawniczym. Sumiennie wypełnia swoje zadania, aż do momentu, gdy otrzyma polecenie wymagające wyjścia zza parawanu. Wówczas wypowiada swoje ciche, lecz stanowcze "Wolałbym nie". Odtąd będzie tak odpowiadał na każdą kwestię: na groźby, na ofertę lepszej zapłaty, na propozycję zamieszkania razem z pracodawcą w jego domu.

Pierwszy raz o "Bartlebym" usiłowałem pisać ze dwadzieścia lat temu. Od kilku lat, może począwszy od tekstu Baudrillarda, stał się on kolejną ikoną ponowoczesności, niezwykle popularną figurą niezgody na stan rzeczy, społecznej odmowy, której znaczenie - wystarczy pomyśleć o ruchu Indignados w Hiszpanii i gdzie indziej - będzie rosło.

W "Książce twarzy" jest jedną z wielu postaci, które istotnie, jak pani mówi, usiłują na różne sposoby eksperymentalnie "zawiesić istnienie", na chwilę "zdezerterować z życia". Ostatni raz sobie o nim przypomniałem, gdy jakiś anonimowy drań bez pytania o zgodę założył mi Facebooka, czyli przymusił mnie do istnienia w Sieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2011