Alfabet pisarzy – co czytać w 2013

Co czytać? Co czytać? – pytał parę lat temu warszawski poeta krakowskiego filozofa literatury. Trzeba czytać Hegla – odpalił bez namysłu filozof.
 / Rys. Zygmunt Januszewski
/ Rys. Zygmunt Januszewski

Nie jest jeszcze tak źle, by sięgać po dzieła niemieckich idealistów, choć kto może i ma czas, powinien. Tym, którzy chcą czytać co innego, przedstawiamy listę najbardziej – przez nas – wyczekiwanych premier 2013 roku. Niektóre znamy z lektury w językach oryginalnych, więc wiemy, że są godne polecenia. Innych nie zna jeszcze nikt (prócz ich autorek i autorów), niemniej i na te czekamy, wierząc, że nas uwiodą.

Patrząc na tę listę, aż chce się żyć... żeby czytać.


B jak BARGIELSKA | Justyna Bargielska, poetka i prozaiczka, za „Obsoletki” uhonorowana w 2011 r. Nagrodą Gdynia, w swoim gęstym pisaniu definiuje i wypełnia lukę werbalną w słowniku tanatycznym. Wprowadza nowe terminy – „pokropek” (forma pochówku nieżyjącego płodu) czy tytułowe „obsoletki”, których etymologia sięga medycznego pojęcia gravid obsoleta (ciąża obumarła).

Bohaterka „Obsoletek” jest kobietą, matką, żoną, artystką badającą granice przenikania się życia i śmierci. Wyłania się z tego studium paradoksów, rozprawa ze wszystkim, co utracone, próba poszukiwania ukojenia oraz dowód na to, że czarny humor stanowi antidotum dla jęków żałobnych.

Zachwyca i autentycznie zdumiewa pomysł narracyjny oraz fraza Bargielskiej zanurzona w cierpieniu, a mimo tego witalna, wyraźnie energetyzująca. Rzeczywistość, do której odwołuje się autorka, istnieje blisko, wcześniej czy później każdy się z nią może zetknąć. Otaczający ją parawan tabu autorkę mobilizuje do działania nie tylko w sferze lingwistycznej, ale i w przestrzeni publicznej – Bargielska działała w Stowarzyszeniu Rodziców po Poronieniu. W jednej z rozmów tłumaczyła: przeżywania wystarcza w doświadczeniu szczęścia, miłości i ekstazy. Język zaczyna być potrzebny, kiedy człowiek zderzy się z murem cierpienia – przeżywanie jest dopiero początkiem, potem trzeba to chcieć opowiedzieć.

Tytuł jej nowej prozatorskiej książki nawiązuje do fragmentu „Pieśni nad pieśniami” („Schwytajcie nam lisy, małe lisy, co pustoszą winnice, bo w kwieciu są winnice nasze”). Małe lisy to według autorki „wszystkie ułomności, problemy, pokusy dnia codziennego, które niszczą nasze winnice wiary, podgryzają etyczne pnącza”. Prawdopodobnie w „Małych lisach”, tak jak i w „Pieśni nad pieśniami”, nie o Boga i wiarę chodzi, ale miłość, którą przed „cholernymi małymi lisami” musi bronić para głównych bohaterów.


Katarzyna Kubisiowska


Justyna Bargielska, Małe lisy, Wołowiec, Czarne, marzec


B jak BERNHARD | Wielbiciele prozy Bernharda nie mogą narzekać. W ostatnich latach ukazało się wznowienie „Autobiografii” i „Kalkwerku”, premierowe wydania „Moich nagród”, „Zaburzenia”, „Spotkania” oraz „Wycinki”. Teraz oczekujemy „Korekty” – ostatniej wielkiej powieści pisarza (z 1975 r.) poprzedzającej jego cykl autobiograficzny. Jej bohaterem jest genialny fizyk, który przez wiele lat buduje dla swojej siostry osobliwy budynek pośrodku lasu. Postać ta każe myśleć o osobie Ludwiga Wittgensteina, który po napisaniu „Tractatus logico-philosophicus” porzucił filozofię, by wspólnie z architektem Paulem Engelmannem zbudować w Wiedniu dom dla swojej siostry Margarethe Stonborough--Wittgenstein (która zresztą nigdy w nim nie zamieszkała).

Bernhard spotęgował jeszcze bezkompromisową racjonalność filozofa i kazał swojemu bohaterowi projektować i wznosić dom w kształcie stożka, budowlę całkowicie zgodną z istotą jego siostry. Widok ukończonego budynku wpędza jednak tę ostatnią w tajemniczą chorobę i przyczynia się do jej zgonu. Brat w osobnym studium próbuje dociec klęski swego projektu, wprowadza jego kolejne korekty, ale, jak się okazuje, nadaremnie. Decydując się na popełnienie samobójstwa, przyznaje śmierci rolę ostatecznej korektorki. Przyjacielowi z lat młodości pozostawia natomiast fragmentaryczne zapiski o swoim życiu i dziele. Okazuje się, że budowanie Stożka było dla niego tożsame z „niszczeniem Altensam”, rujnowaniem rodzinnego domu, występowaniem przeciwko matczynej tyranii. Było też nieudaną próbą ustanowienia duchowej jedności z ukochaną osobą.

„Korekta” przybiera kształt znany nam z innych powieści Bernharda: to długa, natchniona tyrada, zapętlony, kompulsywny monolog, który – jak pisała o tym fenomenie Elfriede Jelinek – ma swój własny rytm oddychania, ale też zmusza czytelnika do „współ-oddychania”, wprowadzając go w rodzaj transu.


Jerzy Franczak


Thomas Bernhard, Korekta, Warszawa, Czytelnik, II kwartał


C jak COETZEE | Bur z pochodzenia, Południowoafrykańczyk z urodzenia, Australijczyk z wyboru. Literacko spowinowacony z Kafką poprzez postaci wykluczonych – zawieszonych w próżni, nękanych poczuciem pustki, wyrzuconych na margines egzystencji, nieakceptowanych przez grupę. Tyle że Coetzee zaczyna tam, gdzie skończył Kafka, od punktu zero, od sytuacji, która wydawała się tak beznadziejna.

Nie mogę się doczekać jego nowej powieści, „Dzieciństwo Jezusa”. Osoba młodego Jezusa z Nazaretu jest dla Coetzeego wyłącznie inspiracją, podobnie jak Dostojewski w „Mistrzu z Petersburga” czy Daniel Defoe w „Foe”. Anglojęzyczna prasa sygnalizuje, że w najnowszej powieści powracają jego stałe tematy: nie do rozstrzygnięcia problem dobra i zła, niemożność ucieczki przed bólem, problem z komunikacją, rozpaczliwe poszukiwanie bliskości i zrozumienia.

Zastanawiam się, jaką rolę w „Dzieciństwie Jezusa” odegra Bóg. Bo choć bohaterowie Coetzeego w większości są ludźmi niewierzącymi, to wykreowane przez niego światy nasycone są śladami pochodzącymi od Stwórcy. „Czekając na barbarzyńców” jest zapisem Paschy – przejście Sędziego od stanu człowieka ceniącego spokój i drobne przyjemności do postawy kogoś, kto mierzy się ze złem, wychodzącego z mroku poniżenia, by stać się przywódcą dla ludzi z miasteczka. Albo tytułowy bohater powieści „Życie i czasy Michaela K.” – mężczyzna z zajęczą wargą, pozbawiony domu, matki, dobrobytu, dzieci, pola. Samotnik pozostający zawsze sobą. Od maleńkości trenowany do tego, aby nie zwracać na siebie uwagi. Dla otoczenia Michael K. to zwyczajny głupek, ale w najgłębszym ludzkim sensie – promieniujący światłem wybraniec. Uosobienie ośmiu błogosławieństw: ubogi w duchu, cichy, czystego serca, miłosierny, sprawiedliwy, smutny, miłujący pokój. Pokazujący, czym jest nagie, bezbronne, z gruntu uczciwe egzystowanie. Sądzę, że i z tym wymiarem świata zetknę się w „Dzieciństwie Jezusa”.


Katarzyna Kubisiowska


J.M. Coetzee, Dzieciństwo Jezusa, Kraków, Znak, marzec


D jak DIKÖTTER | W jednej z najbardziej wstrząsających rozmów z „Prowadzącego umarłych” pewien emerytowany chiński urzędnik państwowy opowiada o klęsce głodu przełomu lat 50. i 60. „Jesienią 1958 roku nasz kraj przestawił się z rolnictwa na produkcję stali” – wspomina, rozpoczynając opowieść o szaleństwie przymusowej industrializacji, która zniszczyła rolniczą kulturę Chin i kosztowała życie co najmniej czterdziestu pięciu milionów obywateli.

Absurd odgórnych zaleceń, niemających żadnego związku z gospodarczymi realiami, potęguje grozę, wiadomo bowiem, że niszczycielskim żywiołem jest tutaj abstrakcyjna doktryna polityczna. W swojej książce Liao Yiwu nie szczędzi nam okropności: jedzenie trawy, walka o pożywienie, rodzice zabijający i gotujący swoje dzieci...

Frank Dikötter daje ponoć szczegółowy zapis tamtego koszmarnego czterolecia, można więc spodziewać się wielu potworności, równocześnie jednak przekracza ograniczenia dokumentu. Wstrząsającym relacjom towarzyszą analizy archiwów miejskich i wiejskich urzędów, roztrząsania poszczególnych ustaw i dekretów. Te dociekania prowadzą duńskiego historyka – autora aż dziewięciu rozpraw sinologicznych – nie tylko do polityczno-ekonomicznych diagnoz, ale i do oskarżeń. Najważniejsze z nich skierowane jest pod adresem Mao i jego najbliższych współpracowników, bezpośrednio odpowiedzialnych za jedno z największych ludobójstw XX wieku.

Czekam niecierpliwie na „Wielki głód”, który obiecuje to, co konieczne dla zrozumienia mechanizmów historii – wyjście poza poetykę świadectwa.


Jerzy Franczak


Frank Dikötter, Wielki głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958–1962, Wołowiec, Czarne, luty


K jak KARPOWICZ | Ignacy Karpowicz przyzwyczaił nas, że każda jego kolejna książka różni się radykalnie od poprzedniej. Po debiutanckim „Niehalo”, w którym perypetie sfrustrowanego absolwenta polonistyki stanowią uwerturę do szyderczego portretu współczesnej Polski, zaserwował nam brawurowy „Cud” – fantastyczną opowieść o przygodach ciepłego trupa.

Potem postanowił zaskoczyć nas ściszonymi, kameralnymi „Gestami”, a następnie zgrabnie skontrapunktował epickimi „Balladynami i romansami” – powieścią totalną, wymykającą się wszelkim gotowym formułom, której nie sposób scharakteryzować w tym, kończącym się właśnie, zdaniu. Z pewnością wielbiciele jego prozy mają zaostrzone apetyty i zastanawiają się, czym teraz ich zaskoczy.

W tym roku dostaniemy do ręki „ości”, rzecz o nieoczekiwanym spotkaniu ludzi, którzy na co dzień zdają się żyć na innych planetach. Należy spodziewać się, że historia ta będzie czytana według klucza środowiskowego, postaci podstarzałej krytyczki literackiej, biolożki w depresji czy pedantycznego geja mają bowiem łatwo rozpoznawalne pierwowzory. Ważniejsze jednak wydaje się rozpoznanie całego tła – pejzażu społecznego, który przypomina rojowisko monadycznych jednostek, wprawianych w chaotyczne ruchy Browna.

Oto świat, w którym rodzina przestała być kośćcem, a relacje z najbliższymi stają (się) przysłowiową ością w gardle. Jednak tytuł powieści tłumaczy się też inaczej: to końcówka słowa „możliwości”, wskazująca na czystą potencjalność i gotowość do przemiany. Karpowicz zmusza swoich bohaterów do gruntownej rewizji wyobrażeń o świecie i systemów wartości, do rozliczeń i refleksji. Czy nie są aby niewolnikami kostycznych norm i podziałów? Czy ich przywiązanie do istniejącego porządku nie wynika z lęku przed chaosem?

Dodam tylko, że nowa powieść Karpowicza tchnie optymizmem. Wbrew obiegowym diagnozom i narracjom (rozpad, zanik, kryzys itd.) pisarz przekonuje, że przyszło nam żyć we wspaniałych czasach. A czyni to w sposób subtelny i nieco zaskakujący.

W zapowiedziach książki można przeczytać, że dochodzi tu do fuzji ironii (znanej z „Balladyn”) oraz psychologicznej wiwisekcji (praktykowanej w „Gestach”). Niebawem będzie można je zdementować i stwierdzić z ulgą, że „ości” to całkiem nowa jakość.


Jerzy Franczak


Ignacy Karpowicz, ości, Kraków, Wydawnictwo Literackie, październik


K jak KUŹNIAK | Papusza używała alfabetu polskiego, nie znała zasad pisowni cygańskiej. Pisała przez całą szerokość kartki, bez znaków przestankowych, gubiąc litery, sylaby, nawet całe słowa. Odczytanie tekstów, podział na wersy, interpunkcja to już praca Ficowskiego, który odkrył ją dla literatury.

Niełatwo będzie ująć w biograficzną klamrę historię Papuszy ze względu na jej pełen sprzeczności charakter, rozległe tło historyczne, w tym krwawy Wołyń, gdzie przetrwała drugą wojnę światową. Nie mam cienia wątpliwości, że Angelika Kuźniak, autorka znakomitej „Marleny” (Dietrich), w „Papuszy”, następnym reporterskim dochodzeniu, odwoła się do solidnych archiwalnych źródeł i relacji ostatnich żyjących świadków. Liczę na złożony portret kobiety doświadczonej przez los, uwikłanej w nieszczęśliwą młodzieńczą miłość, tkwiącej w nieudanym małżeństwie, naznaczonej stygmatem bezpłodności, z przygarniętym synem, który okazał się utrapieniem.

Ciekawi mnie, jak rozwijały się w tamtej epoce relacje między Polakami a Romami oraz jaką postawę przyjęło wobec nich ówczesne środowisko literackie z Tuwimem na czele. Najbardziej intryguje mnie ten moment, kiedy Papusza zaistniała jako suwerenna artystka. W kulturze romskiej obowiązywał wtedy rygorystycznie przestrzegany zakaz udzielania jakiejkolwiek informacji na temat języka – pisanie, tłumaczenie i czytanie przez obcych w opinii starszyzny romskiej równało się zdradzie zasługującej na wyklęcie. Z taką osobą nie zasiadało się do stołu, nie podawało ręki, w ogóle separowało się ją od reszty taboru.

Nie wiadomo dokładnie, co spotkało Papuszę po pierwszej publikacji. Podobno została pobita, a przed całkowitą banicją ochroniła ją choroba psychiczna.


Katarzyna Kubisiowska


Angelika Kuźniak, Papusza, Wołowiec, Czarne, marzec


P jak PEREC | Twórczość Pereca znana jest polskim czytelnikom od dziesięcioleci dzięki znakomitym przekładom „Rzeczy”, „Życia instrukcji obsługi”, „Gabinetu kolekcjonera”, „Człowieka, który śpi”, „Podwyżki” oraz tekstów dramatycznych. Niedawno wydawnictwo Lokator opublikowało imponujący zbiór tłumaczeń pięciu książek eseistycznych tego pisarza, na ten rok natomiast zapowiada premierę „W albo wspomnienia z dzieciństwa”, ostatniej nieprzełożonej powieści Pereca (prócz uchodzącego za nieprzetłumaczalne „Zniknięcia”).

„W”, które ma charakter jawnie autobiograficzny, otwiera przewrotna deklaracja: „Nie mam wspomnień z dzieciństwa”. Perec stwierdza, że przez całe życie „brak historii chronił go”. Rekonstrukcja pierwszych lat życia jest próbą przepracowania wczesnych traum, związanych ze śmiercią ojca (podczas strzelaniny) i matki (w obozie zagłady) oraz z wojenną tułaczką chłopca po domach rozlicznych ciotek.

Perec nie byłby jednak sobą, gdyby materiału wspomnieniowego nie uczynił przedmiotem literackiej gry. Rzecz zaczyna się urwaną opowieścią Gasparda Winklera, znanego z innych powieści tego autora, a w drugiej części książki przed zdumionym czytelnikiem otwiera się iście utopijna wizja samotnej wyspy, zwanej po prostu W, na której panuje idealny ład. Wyspa, wymyślona przez nastoletniego Georges’a, wydaje się z początku krainą czystej fantazji, zapewniającą schronienie przed okrutną rzeczywistością. Jednak utopijne rojenie przechodzi z wolna w swoje przeciwieństwo. Mieszkańcy W oddają się z upodobaniem grom i ćwiczeniom ruchowym, ich życie reguluje sportowa dyscyplina i kult tężyzny fizycznej. Ten olimpijski ideał ujawnia rychło rys totalitarny: obóz szkoleniowy przekształca się z wolna w obóz zagłady. Zestawienie narracji wspomnieniowej oraz awanturniczej opowieści o nieistniejącej wyspie jest niezwykle frapujące, co więcej, staje się ono osobnym przedmiotem rozważań (w powieści współistnieją aż trzy kroje pisma...). Pamięć przechowuje traumy, a równocześnie uniemożliwia do nich prosty, bezproblematyczny dostęp.

Powieść Pereca – wielowarstwowa i skomplikowana, a zarazem klarowna i napisana uwodzicielsko prostą francuszczyzną (nie lada wyzwanie dla tłumacza!) – stanowi oryginalną odpowiedź na jej wezwanie.


Jerzy Franczak


Georges Perec, W albo wspomnienie z dzieciństwa, Kraków, Lokator, grudzień


P jak PILCH | Jerzy Pilch mówi dziś, że obowiązkiem pisarza jest rozjaśnianie świata. „Ciemność codzienności jest zbyt głęboka, zbyt rozległa, żeby ją ominąć”. W opublikowanym w ubiegłym roku „Dzienniku” pisze m.in. o swojej chorobie, o tym, na jakie rejony rzeczywistości go ona otwiera, a od których odgradza.

Temat powraca w kolejnych jego odcinkach ukazujących się na łamach „Tygodnika Powszechnego”. I sądzę, że skryty za kotarą pierwszoligowej literatury, pojawi się jako jeden z wątków „Wielu demonów”, powieści gotowej już od roku. Mottem jej jest zdanie z Ewangelii: „I wypędził wiele demonów, ale nie pozwolił demonom mówić, bo go znały”. Fraza sugerująca, że Jezus był zapoznany z siłami ciemności; możemy się więc domyślać, jaki transcendentalny ładunek tkwi w najnowszej prozie Pilcha. Autor „Wielu demonów” zna Pismo Święte na wylot: czyta luterską Biblię Gdańską, sięga po Biblię Wujka i Tysiąclecia, w bibliotece ma przekład rosyjski, angielski, serbochorwacki plus szereg tytułów okołobiblijnych: leksykonów, komentarzy, monografii etc. Jego twórczość pełna jest cytatów z Biblii, stylizacji na jej język czy retorykę kazania. Więcej, szereg akapitów obfituje w wyznania narratora deklarującego silny kontakt z Bogiem.

Prawie wszystkie książki Pilcha to rozważania o sprawach pomiędzy sprawami ostatecznymi a językiem – w tym sensie można go uznać za pisarza religijnego. Autor daje też przenikliwy obraz rodzimej duchowości i zwyczajów prowincji, obnaża mity wyrosłe po transformacji postkomunistycznej. Przede wszystkim Pilch to brawurowy opowiadacz, z równą intensywnością zachwycony rzeczywistością, co nią przerażony.


Katarzyna Kubisiowska


Jerzy Pilch, Wiele demonów, Warszawa, Wielka Litera, kwiecień


P jak POEZJA | Trudno powiedzieć, że życie poetyckie toczy się bez planu wydawniczego, lecz z pewnością nie jest to plan równie ściśle określony, jak w przypadku powieści. Po prostu tomik wierszy można opublikować dość tanio, pod wpływem impulsu, w przypływie nadziei, że już pora, że warto, że chwyci, zaszczepi się w jakimś środowisku i prędzej czy później zacznie być czytany. W związku z tym ciekawe tomy pojawiają się w różnych miejscach nieoczywistych, w Gnieźnie albo Tychach. Poezja nie jest być może aż tak różnorodna, jak byśmy chcieli, lecz nie jest też skoncentrowana w jednym czy dwóch ośrodkach, nie tak bardzo, jak się czasami mówi.

Oczywiście, szuka się wierszy w Krakowie, w wielkich, starych firmach, ale i np. w Austerii. Ponoć wkrótce ukaże się obszerny wybór wierszy Kawafisa w tłumaczeniu Ireneusza Kani, co wydaje mi się wręcz doskonałym zbiegiem okoliczności. Czas był wielki na wzbogacenie Aleksandryjczyka, co nie znaczy, iżbym uważał pracę Zygmunta Kubiaka za zubożającą go. Po prostu, jeśli Kawafis to wielki poeta, to musi mu towarzyszyć wielkie czytanie i przekładanie. Dobrze więc, że zechciał się tym zająć Antoni Libera, i jeszcze lepiej, że stosunkowo szybko po Liberze pojawi się kolejny tom, właśnie Ireneusza Kani. Nowy tom – nowy ton.

W Krakowie, o ile mi wiadomo, w rozkwicie wiosny wzejdzie zbiór nowych wierszy Marcina Świetlickiego zatytułowany „Jeden”. Mówię i słyszę: „Eee, Świetlicki, skończony już, sam o tym pisał tyle razy, żeby tak wreszcie kto inny”. Ten chórek malkontentów, założony własnoręcznie przez poetę, towarzyszy pojawieniu się wszystkich jego nowych książek. Za każdym razem okazywało się, że jego przepowiednie są niewiele warte. Po to go przecież Świetlicki powołał do życia i po to pielęgnuje – żeby się mylił na chwałę poezji. Z zapowiadanej książki słyszałem tylko parę wierszy – zdały mi się jeszcze dużo bardziej niż dotąd, jakoś zdecydowanie inaczej, boleśnie luzackie.

Wierszy się szuka w Szczecinie, w wydawnictwie Forma, nieobliczalnym i przez to urzekającym. Wiele wskazuje na to, że ta opinia umocni się dzięki książce Zenona Fajfera „Powieki” . To już znany pisarz i promotor liberatury na polskim gruncie, odnoszę jednak wrażenie, że najlepsze ciągle przed nim. Kto wie, czy w czasie postliterackim, jeśli przystać na takie rozpoznanie, właśnie propozycje radykalne, żądające oddania, maksymalnej uwagi, odkrywania jawnej i ukrytej precyzji, a przy tym gotowe pociągnąć czytelnika w magiczną otchłań słowa, nie będą cieszyły się największym zainteresowaniem?

Są na to dowody. Instytut Mikołowski (im. Rafała Wojaczka), od paru lat naprawdę dobry i coraz lepszy wydawca, pozostaje wierny swojej fascynacji Witoldem Wirpszą . Tym razem zapowiada jego prozę, a ponadto książkę krytyczną Dariusza Pawelca , na którą niecierpliwie czekam. Bo mam nadzieję, że świetny czytelnik, jakim jest Pawelec, pomoże mi uporać się choć trochę ze świetnością poezji, o której pisze. Wirpszy nie da się bowiem zwyczajnie cenić czy lubić, da się tylko nadzwyczajnie, przy użyciu specjalnych środków i chwytów, a do tego trzeba przemyśleć prawie wszystko od nowa.

Wydawnictwo o najbardziej ezoterycznej nazwie w kraju, WBPiCAK w Poznaniu, obdarzy nas m.in. nowymi utworami Miłosza Biedrzyckiego , co zawsze jest bardzo ciekawe, bo Biedrzycki to poeta bardzo ciekawy, a także wyborem wierszy Stanisława Czycza . To ostatnie cieszy, bo kiedy przed parunastu laty wydawało się, że dzięki Wydawnictwu Literackiemu i Tomaszowi Burkowi Czycz został na dobre odpomniany, to po niedługim czasie znowu popadł w niepamięć, a jest jednym z tych pisarzy, którym taki los nie powinien był się nigdy przytrafić.

W ogólności rzec by można – nadchodzi poezja nieprzymilna, dla dorosłych (bez względu na rok urodzenia).


Piotr Śliwiński


S jak SPIRÓ | O Györgyu Spiró – węgierskim pisarzu, będącym wytrawnym znawcą polskiej kultury – w kręgach intelektualnych zrobiło się głośno już w 1981 r. Wtedy właśnie ukazali się „Iksowie” – powieść o Wojciechu Bogusławskim, której pisanie autor poprzedził pięcioma latami pracowitej dokumentacji. Moment był szczególny; czas wielkiej patriotycznej mobilizacji nie sprzyjał krytycznej rewizji narodowej mitologii, nic zatem dziwnego, że Spiró oskarżony został o szarganie narodowych świętości i antypolonizm, wreszcie stał się obiektem nagonki; zablokowano prace nad polską edycją powieści, pisarzowi odebrano stypendium, zamknięto przed nim najpierw biblioteczne archiwa, a potem granice państwowe.

Mimo tych szykan, udało mu się zebrać materiały do powieści o Mickiewiczu i Towiańskim. „Mesjasze”, wydani w całkiem innych okolicznościach polityczno-społecznych (w 2009 r.), zostali uhonorowani Nagrodą Angelus. Dziś, gdy „Iksowie” docierają do nas z trzydziestoletnim opóźnieniem, Spiró cieszy się zasłużoną sławą, a czytelników nie oburza już tak demitologizacja polskich legend i odbrązawianie historii. O ile „Mesjasze” budzili zainteresowanie jako wiwisekcja duszy romantycznej, bezlitosna psychografia Wielkiej Emigracji z jej traumą klęski i mesjańskim odurzeniem, o tyle „Iksowie” przynoszą fascynujący obraz polskiej kultury schyłkowego Oświecenia.

Oto sędziwy Wojciech Bogusławski tuż po wojnach napoleońskich przybywa do Warszawy, by stworzyć Teatr Narodowy. Kolejne spektakle spotykają się jednak z niezbyt życzliwym przyjęciem, zwłaszcza ze strony anonimowych recenzentów, podpisujących swoje teksty X. Kim są tajemniczy Iksowie? Chodzi o towarzystwo związane z salonem literackim Tadeusza Antoniego Mostowskiego, do którego należeli m.in. Julian Ursyn Niemcewicz, Kajetan Koźmian oraz Adam Czartoryski.

Spiró próbuje przywrócić życiu zmitologizowane postaci oświeceniowych luminarzy; bardzo starannie odmalowuje realia epoki i buduje szereg niejednoznacznych psychologicznie portretów, wplatając je w wartką, łotrzykowską niemal fabułę. W latach 80. czytano tę powieść jako alegorię życia kulturalnego w komunistycznym reżimie.

Dziś, sięgając po „Iksów”, będziemy mogli po raz kolejny przewietrzyć narodową historię i zastanowić się, jak wiele z ówczesnych sporów, wiar i obłędów przedostało się do naszej współczesności.


Jerzy Franczak


György Spiró, Iksowie, Warszawa, W.A.B., marzec


S jak SPRINGER | Ostatni rozdział „Źle urodzonych” Filip Springer poświęca Oskarowi i Zofii Hansenom – małżeństwu architektów nieznających słowa „ograniczenie”. To oni będą bohaterami kolejnej jego książki – „Zaczyn. Reportaż o życiu i dziele Zofii i Oskara Hansenów”. Wkład Hansenów w architekturę jest taki jak prozy Brunona Schulza w literaturę. Za ich opus magnum uchodzi koncepcja Formy Otwartej, precyzyjnie sformułowana teoria odnosząca się do sztuki w ogóle. W budownictwie polega ona na tym, że na jego kształt ma realny wpływ użytkownik (np. właściciel domu sam wyznacza miejsca do postawienia ścianek działowych).

Hansen wychodził z założenia, że ludziom trzeba stwarzać warunki do tego, aby mogli wyrażać się artystycznie. W kilku miejscach warszawskiego osiedla Słowackiego postawił platformy, gdzie na tle białej, betonowej ściany spacerująca matka z dzieckiem wyglądali jak malowidło, co podkreślało wartość życia rodzinnego i na co mogli patrzeć ludzie z sąsiadujących balkonów.

Od pewnego czasu Filip Springer wynajmuje kawalerkę na Przyczółku Grochowskim w Warszawie – w gigantycznym bloku zaprojektowanym przez Hansenów według zasad Formy Otwartej. W specjalnym notesiku autor zapisuje refleksje o tym, na ile otaczająca go przestrzeń jest sprzyjająca – i one też staną się istotną częścią powstającej książki. Reporter ma też dostęp do wiedzy z pierwszej ręki, bo wiele godzin spędził na rozmowach z Zofią Hansen. W twórczym tandemie Hansenów to ona była surowym okiem oraz głosem rozsądku sprowadzającym męża na ziemię. O tym już czytaliśmy w „Źle urodzonych”, a w „Zaczynie”, jak sądzę, autor wydobędzie całkowicie Zofię z cienia Oskara.


Katarzyna Kubisiowska


Filip Springer, Zaczyn. Reportaż o życiu i dziele Zofii i Oskara Hansenów, Kraków, Karakter i MSN, maj


T jak TORAŃSKA | Śmierć Torańskiej przerwała pracę nad książką o katastrofie tupolewa w kwietniu 2010 r. Za dotąd opublikowane na ten temat teksty odsądzana była przez część środowiska od czci i wiary, jeden z jej kolegów miał powiedzieć: „Ja ich nawet czytać nie chcę”. Adam Bielan zarzucił jej gangsterskie metody pracy i straszył sądem. Według niego, nie uzgodniła z nim miejsca publikacji, choć wszyscy wiedzieli, że wówczas była zatrudniona w „Gazecie Wyborczej”.

Do wywiadów przygotowywała się jak do reportażu. Zbierała informacje od znajomych i bliskich rozmówcy – szczegóły pozwoliły jej nie tylko stawiać istotne pytania, ale i budować dramaturgię tekstów. Jako niedoszła pianistka, myślała o nich niczym o utworze muzycznym – słyszała dźwięki, intonację, śmiech, pauzę, milczenie, zawahanie. Nigdy z góry nie zakładała tezy, otwarta na rozmaite racje, które uporczywie drążyła.

Skupiona na detalach, dzięki temu odkryła sprawę nadpalonego dowodu osobistego Tomasza Merty, wiceministra kultury, zmarłego pod Smoleńskiem. Okazało się, że w Moskwie zostały worki z rzeczami ofiar, jeden z nich w końcu przerzucono pocztą dyplomatyczną do MSZ w Warszawie. Ociekał, obawiano się zarazków, przewieziono więc go do miejsca, w którym pali się rzeczy zainfekowane. Ktoś zorientował się, że może znajdować się tam coś cennego, w ostatniej chwili już lekko zniszczony dowód z ognia został wyciągnięty.

W niedokończonej książce znajdą się rozmowy m.in. z parą prezydencką, Longinem Pustką, konsulem w Moskwie, z Joachimem Brudzińskim, posłem PiS, Ewą Kopacz, byłą minister zdrowia. Nie do zapomnienia pełna współczucia rozmowa z Ewą Komorowską – wdową po wiceministrze obrony narodowej.

Torańska miała dar do otwierania ludzi: chciała ich wysłuchać, a przede wszystkim skłonić do opowiedzenia „siebie”. Stąd uniwersalny, ponadideologiczny geniusz jej tekstów, mocno przecież osadzonych w historii i w polityce.


Katarzyna Kubisiowska


Teresa Torańska, Książka o Smoleńsku, Warszawa, Wielka Litera, kwiecień


T jak TUROWICZ | Obchody stulecia urodzin Jerzego Turowicza dobiegły już końca, jednak dopiero w nowym roku ukaże się książka najważniejsza dla kultywowania pamięci o redaktorze – wybór jego pism. Wybór obszerny, bo trzytomowy, i po raz pierwszy obejmujący całość jego dorobku.

Będziemy więc mogli przeczytać zarówno przedwojenne, nigdy nie przedrukowywane artykuły z „Dyszla w głowie” (taki był tytuł pisma Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, w którym Turowicz działał w latach studenckich), „Głosu Narodu” (krakowski dziennik o profilu chadeckim, którego szefem Turowicz został w ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny) czy poznańskiej (była i taka) „Kultury”, jak i ostatnie publikacje na łamach „Tygodnika”. Kreślone z rozmachem, a zarazem wielką wrażliwością portrety wielkich postaci chrześcijaństwa, fundamentalne artykuły wstępne – a także ulotne szkice i noty polemiczne, często publikowane pod pseudonimem.

Będzie można przypomnieć sobie – albo poznać po raz pierwszy – Turowicza-publicystę i Turowicza-reportera. Autora wytrawnych analiz politycznych i wrażliwego odbiorcę sztuki. Jego myślenie o Polsce i jej miejscu w powojennym świecie; o Kościele polskim i powszechnym, o ekumenii i o relacjach chrześcijańsko-żydowskich. Relacje z Soboru Watykańskiego II i z podróży, w których towarzyszył Janowi Pawłowi II. Wspomnienia o ludziach mu bliskich i komentarze do spraw aktualnych. Teksty, w których prowadził grę z cenzurą, i te, które cenzura skonfiskowała – a także te, w których mógł już otwarcie pisać o dwudziestowiecznych totalitaryzmach.

„Pisma wybrane” przygotowała i opracowała Anna Mateja, autorka wydanego w minionym roku portretu Turowicza („Co zdążysz zrobić, to zostanie”), ułożonego z wielogłosu ludzi mu bliskich. Poszczególne części „Pism”, wydzielone wedle klucza tematycznego, poprzedzone zostaną esejami znakomitych, jak słychać, piór. To bardzo ważna książka – bo Jerzy Turowicz był jedną z najważniejszych postaci powojennej Polski.


Tomasz Fiałkowski


Jerzy Turowicz, Pisma wybrane, Kraków, Universitas, wrzesień


W jak WALSER | Czterdzieści lat temu nawet ktoś mało obeznany z literaturą wiedział, kim był Franz Kafka; o szwajcarskim poecie, prozaiku i dramaturgu Robercie Walserze (1878–1956) nie słyszał u nas prawie nikt, choć Kafka bardzo go cenił. Umieszczenie pierwszej po polsku książki Walsera, powieści „Willa pod Gwiazdą Wieczorną” (niemiecki tytuł „Der Gehülfe”), w renomowanej serii PIW-u „Powieści XX wieku” wydawać się mogło wtedy dziwne – dziś wiemy, że autor tej powieści jest pisarzem znacznie ważniejszym i wybitniejszym od wielu innych, których miejscem w tej serii uhonorowano.

„Willę...” przełożyła Teresa Jętkiewicz, następne tomy „polskiego Walsera”, a jest ich już sześć, zawdzięczamy Małgorzacie Łukasiewicz.

Kto raz wszedł w osobliwy i rządzący się własnymi regułami świat szwajcarskiego pisarza, łatwo go nie opuści, a dotyczy to zwłaszcza jego miniatur prozatorskich. Zaliczam się do uzależnionych, toteż niecierpliwie czekam na książkę kolejną. Tym bardziej że chodzi o pierwszy po polsku wybór tekstów ze słynnych Walserowskich mikrogramów, czyli przypadkowych skrawków papieru – kartek z kalendarzy, rewersów rachunków, pasków papieru pakowego – pokrytych mikropismem, w którym domyślano się zrazu „sekretnego kodu”, a które okazało się po prostu zminiaturyzowaną formą jednej z odmian niemieckiej kaligrafii.

„Metoda ołówkowa”, jak nazwał ją Walser (bo do mikrogramów używał ołówka), stała się dlań metodą przezwyciężenia kryzysu twórczego, a dla badaczy Walserowskiego dzieła – niełatwą próbą; odczytanie wszystkich zachowanych mikrogramów trwało wiele lat. Niektóre z nich pokazano na wystawie podczas krakowskiego Festiwalu Conrada w 2011 r., a w katalogu wystawy znalazły się przekłady kilkunastu tekstów.

Pierwsza u nas książkowa prezentacja mikrogramów zawierać będzie kilkadziesiąt próz w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz, Łukasza Musiała i Arkadiusza Żychlińskiego. Czy zmiana sposobu zapisu wpłynęła na kształt pisarstwa Walsera? Przekonam się już wkrótce...


Tomasz Fiałkowski


Robert Walser, Mikrogramy, Kraków, Wydawnictwo Ha!art, kwiecień


AFRYKA jak ACHEBE | W 2008 r. uniwersytety w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Afryce obchodziły 50. rocznicę wydania powieści „Wszystko rozpada się” nigeryjskiego prozaika i poety Chinui Achebego. Książka ukazała się w przededniu odzyskania przez Nigerię niepodległości. W 1960 r. kolonialne rządy Brytyjczyków dobiegły końca, co zostało przyjęte z wielkim entuzjazmem. Wielu nigeryjskich polityków i intelektualistów uważało, że należy zamaszystym gestem wyciąć kolonializm z historii, przywracając do życia idee, które w przeszłości określały tożsamość narodu i organizowały życie wspólnoty. Achebe odniósł się do tych postulatów krytycznie, dowodząc, że niszczycielskich efektów kolonializmu nie da się zneutralizować w ciągu kilku lat. Odzyskanie niepodległości oznaczało dla niego początek długotrwałego procesu rekonwalescencji, którego skutków nikt nie był w stanie przewidzieć. Z całą pewnością – argumentował Achebe – mityzacja i gloryfikacja afrykańskiej przeszłości nie pomoże w rozcięciu kolonialnego węzła, który zniewolił nie tylko ciało społeczeństwa, ale przede wszystkim jego duszę.

Jedna z jubileuszowych konferencji nosiła tytuł „Things Fall Apart at 50” (Wszystko rozpada się po pięćdziesiątce) – w ten sposób jej organizatorzy chcieli podkreślić aktualność diagnozy, którą Achebe postawił w 1958 r., pokazując kilka źródeł kryzysu trawiącego nigeryjskie społeczności plemienne. Z jednej strony źródłem kłopotów były skomplikowane konflikty wewnętrzne, z drugiej kolonialna inwazja, której osłabione wspólnoty nie były w stanie zatrzymać. Po odzyskaniu niezależności Nigeria stanęła przed poważnym problemem: należało z całą mocą wyplenić kolonialną świadomość (i w Afryce, i poza jej granicami), a zarazem znaleźć sposób na uśmierzenie zadawnionych antagonizmów.

Achebe w pełni zaangażował się w dyskusję o nowym kształcie nigeryjskiego (a szerzej: afrykańskiego) społeczeństwa. Z wielką swadą i czujnością wskazywał etyczne i merytoryczne ograniczenia kolonialnego dyskursu zarówno w literaturze (słynne wystąpienie na temat rasizmu w twórczości Josepha Conrada), jak i krytyce literackiej. Inaczej postępował w swych powieściach: w trylogii („Wszystko rozpada się”, „Nie jest już łatwo” i „Boża strzała”) dawał złożony obraz afrykańskiego świata, którego głównym – ale z całą pewnością nie jedynym – problemem była europejska dominacja.

W 2009 r. ukazał się tom esejów Achebego pt. „Edukacja dziecka pod brytyjskim nadzorem”, który obejmuje wykłady uniwersyteckie i mowy okolicznościowe z okresu 20 lat. Pisarz powtarza swoje wcześniejsze argumenty (gdy krytykuje świadomość kolonialną zachodnich intelektualistów i pisarzy, gdy pisze o swym stosunku do Nigerii – w 1966 r. wsparł przewrót państwowy, którego efektem była secesja i powstanie Republiki Biafry) lub wprowadza nowe wątki. W tytułowym eseju przedstawia historię wychowania afrykańskiego dziecka w świecie objętym – jak się podówczas mówiło – brytyjskim protektoratem. Zwraca uwagę na kilka pozytywnych efektów obecności Europejczyków w Afryce, podkreślając, że owe efekty są dziełem przypadku, a nie świadomej strategii kolonizatorów. W 1976 r. Henry Kissinger, po długich namowach i interwencji urzędników ONZ, zgodził się na spotkanie z nigeryjskim ministrem spraw zagranicznych Josephem Garbą. Zapytał go, co Amerykanie robią źle w Afryce. W odpowiedzi usłyszał, że wszystko. „Statystycznie rzecz biorąc, jest to niemożliwe – odparł Kissinger. – Nawet jeśli nie mamy dobrych intencji, coś jednak musimy robić tam dobrze”.

Achebe bezlitośnie piętnuje arogancję Zachodu, ale nie poprzestaje na ocenach moralnych. Chodzi mu przede wszystkim o zrozumienie długotrwałych procesów, które doprowadziły Afrykę do kryzysu. Kolonializm – przekonuje – jeszcze się nie skończył: wciąż straszą jego widma i wystarczy chwila nieuwagi, by umysł zachodni – wyczulony na statystkę, ale często ślepy na kwestie etyczne – uległ ich wpływowi.


Grzegorz Jankowicz


Chinua Achebe, Edukacja dziecka pod brytyjskim nadzorem, Zysk i S-ka, Warszawa, I kwartał


AFRYKA jak THEROUX | Przez kilkadziesiąt lat Paul Theroux dzielił swój czas na pisanie powieści, podróże (głównie naziemnymi środkami transportu, spośród których najbardziej pożądanym był w jego przypadku pociąg) i pisanie reportaży – w tych ostatnich opowiadał o odwiedzanych miejscach. Fabuła jego książek podróżniczych jest podporządkowana geografii: rozdziały to kolejne przystanki. Opowieść Theroux zawsze rozwija się w rytmie przyjazdów i wyjazdów, spotkań i rozstań, nierzadko także powrotów i wspomnień. Za każdym razem ta sama formuła, te same chwyty narracyjne, zmieniają się tylko kontynenty i ludzie.

Po „Wielkim Bazarze Kolejowym”, „Pociągu widmie do Gwiazdy Wschodu” i „Starym Ekspresie Patagońskim” wydawnictwo Czarne szykuje „Safari mrocznej gwiazdy” – opis wędrówki po Afryce (od Kairu do Kapsztadu). W przypadku tej książki mamy do czynienia z powrotem, bowiem w latach 60. Theroux – jako pracownik Korpusu Pokoju – mieszkał w Malawi. Za pomoc w ucieczce politycznego przeciwnika premiera Hastingsa Bandy pisarz został wydalony z Malawi i wyrzucony z Korpusu. Przeniósł się do Ugandy, gdzie wykładał na Uniwersytecie Makerere i zaprzyjaźnił się z brytyjskim prozaikiem V.S. Naipaulem (późniejszym laureatem Nagrody Nobla). Na decyzję o wyjeździe z Afryki (najpierw do Singapuru, potem do Londynu) miało wpływ traumatyczne zdarzenie: podczas jednej z demonstracji tłum protestujących próbował przewrócić samochód, w którym znajdowała się ciężarna żona pisarza.

Przez trzydzieści lat Theroux podróżował i pisał o innych zakątkach świata. Powracał myślami do Malawi i Ugandy, rozmawiał na ten temat z Naipaulem, śledził doniesienia o sytuacji w obu krajach, ale nie zamierzał ich powtórnie odwiedzać. A jednak w pewnym momencie obudziło się w nim pragnienie wyjazdu. We wstępie do książki pisze, że miał dość obowiązków rodzinnych i instytucjonalnych, dość telefonów komórkowych i maili, spotkań ze znajomymi i współpracownikami. Chciał zatrzasnąć za sobą drzwi zachodniego świata i po raz kolejny znaleźć się w buszu, zgubić się gdzieś w Afryce, stać się człowiekiem niewidzialnym, co w dzisiejszych czasach jest możliwe tylko tam. Już tutaj pojawia się problem, na który zwraca uwagę Chinua Achebe. Wyobraźnia Europejczyków i Amerykanów zamienia Afrykę w dziewiczy kontynent – dziki i nieprzystępny, obiecujący przygodę i niebezpieczeństwo. Ten zmityzowany obraz jest całkowicie nieprawdziwy, ale tak mocno utrwalił się w naszej świadomości, że trudno go zmienić. Afryka to wciąż cel „wycieczek”, „wypraw myśliwskich”, „karawanowych podróży”, „rekreacyjnych wypadów” z bronią lub przynajmniej z aparatem fotograficznym w ręku. Theroux zastrzega, że słowo „safari” oznaczało pierwotnie zwykłą podróż, ale nie sposób pozbyć się wrażenia, że wyrusza lądem z Kairu do Kapsztadu, by przenieść się z brytyjskiego zacisza do mitycznego świata pełnego egzotycznych istot i miejsc.

Interesują go zarówno autochtoni – z ich problemami, nikczemnością, brakiem doświadczenia i nieporadnością – jak i Europejczycy, którzy z Afryki uczynili swój dom. Podobnie jak we wcześniejszych książkach Theroux, także i tu pojawiają się portrety pisarzy (niektórych zna od dawna i przy okazji odwiedza, by sprawdzić, jak im się wiedzie, innych dopiero poznaje). W Kairze spotyka Nadżiba Mahfuza, którego przedstawia jako bezwolnego i częściowo zniedołężniałego starca otoczonego grupą fanatycznych (i prymitywnych) wielbicieli. W Ugandzie snuje rozważania o Naipaulu, który według niego nigdy nie oswoił się z nieprzewidywalnością afrykańskiego świata, próbując ukryć trawiący go strach (obraz ten każe sądzić, że długa przyjaźń między pisarzami dobiegła końca). Bardziej afirmatywny ton pojawia się w relacji ze spotkania z Nadine Gordimer – reporter określa ją mianem prawdziwej pisarki, która mimo zaangażowania politycznego w walkę z apartheidem w Południowej Afryce nigdy nie zapomniała, że jej główną powinnością jest pisanie.

Dobrze czytać książkę Theroux równolegle z esejami Achebego. Na pierwszy rzut oka ta pierwsza jest świetnie napisaną opowieścią o pełnej przygód i utrapień podróży. Gdy jednak przyjrzymy się jej z perspektywy, którą sugeruje nigeryjski prozaik, wówczas dostrzeżemy, jak wiele w niej pozostałości kolonialnego sposobu myślenia.


Grzegorz Jankowicz


Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu, Czarne, Wołowiec, luty

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej
Krytyk literacki, redaktor Magazynu Literackiego „Książki w Tygodniku”, prozaik, eseista, poeta.
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2013