Ale PO co?

Główna partia opozycji nie potrafi nadać polityce pozytywnego sensu. By skutecznie rywalizować z PiS, musi być czymś więcej niż tylko najsilniejszym przeciwnikiem Kaczyńskiego.

05.02.2017

Czyta się kilka minut

Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru, Mateusz Kijowski, Barbara Nowacka i Władysław Kosiniak-Kamysz. Demonstracja KOD, Warszawa, maj 2016 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER
Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru, Mateusz Kijowski, Barbara Nowacka i Władysław Kosiniak-Kamysz. Demonstracja KOD, Warszawa, maj 2016 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER

Początek roku to czas surowej lekcji dla całej opozycji. Powinna kwestionować przyjęte strategie, narracje i metody politycznego działania. W warunkach ostrej konfrontacji z Prawem i Sprawiedliwością niezwykle trudno jej zachować jedność. W dodatku okazuje się, że podkreślanie każdego faulu ze strony większości parlamentarnej wcale nie wzmacnia wiarygodności faulowanych. Przeciwnie – może całkowicie uzależnić działania opozycji od taktyki Jarosława Kaczyńskiego i sprawić, że podążanie krok za PiS-em wejdzie jej w nałóg. Podobnie jak gesty sprzeciwu i oburzenia.

Brak jedności opozycji to nie tylko efekt rywalizacji między jej liderami, ale także odmienności strategii poszczególnych partii. Nowoczesna mogła pozyskiwać sympatię wyborców, wychodząc poza twardo antypisowski schemat działań Platformy Obywatelskiej. Pokusa okazania się „rzeczową i konstruktywną” twarzą obozu liberalnego była zatem na tyle silna, że Ryszard Petru musiał jej ulec. Gdyby wygrał w ten sposób cokolwiek, postawiłby Grzegorza Schetynę w trudnej sytuacji. Ale przestraszył się, wycofał – i przegrał.

Także zachowanie polityków dwóch pozostałych ugrupowań wynikało z ich długofalowych strategii. Klub Kukiz’15 od początku kadencji poszukuje własnego miejsca w systemie władzy – oscylując między strategią partii „drugiego wyboru” dla obecnego elektoratu PiS a trudniejszym wariantem partii antysystemowej, który z każdym miesiącem staje się coraz mniej wiarygodny. Nierozstrzyganie tego dylematu daje szersze pole manewru, pozwala na podejmowanie działań nieprzewidywalnych, ale sprawia też, że partia ta nie umacnia swej popularności w żadnej z grup wyborców. PSL musi przyjąć strategię walki z partią rządzącą o utrzymanie wpływów na wsi i w miasteczkach. Nie może zatem koncentrować się na sprawach dla tych grup wyborców zbyt abstrakcyjnych: na naruszeniach swobody działania Trybunału Konstytucyjnego czy konfliktach proceduralnych w Sejmie.

Jedność można zbudować tylko uwzględniając te uwarunkowania. Ich lekceważenie uczyni kluby opozycyjne łatwym przeciwnikiem dla monolitycznego PiS-u.

Ryzyko silnego przywództwa

Nie mniej poważne zagrożenie dla opozycji tkwi w zasadzie „budowania wizerunku na liderach”. Dwie z partii opozycyjnych szły do wyborów pod nazwiskami liderów, a najsilniejsze ugrupowanie zostało zbudowane kiedyś jako partia autorska. Schetyna stał się nowym liderem PO, ale monocentrycznej natury partii nie zmienił.

Tymczasem – jak pokazują wydarzenia z początku roku – ten model jest niezwykle ryzykowny. Kłopoty wizerunkowe lidera natychmiast ciągną partię na dno. Nie pozwalają na zmianę przywództwa, zamianę ról w dużym – do pewnego przynajmniej stopnia kolegialnym – kierownictwie ugrupowania. Zbudowany przez Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego model oparty na zasadzie „lider, a potem długo, długo nikt” źle sprawdza się w sytuacjach wymuszonej przez obrót zdarzeń sukcesji. Oczywiście szefowi wygodniej jest funkcjonować w warunkach monopolu i centralizacji władzy w partii. Logika wewnętrznych konfliktów umacnia na co dzień wybór takiego sposobu zarządzania. Dziś tylko PSL i partia Razem próbują realizować jakiś alternatywny – gdy chodzi o kulturę organizacyjną – sposób postępowania.

Lekcja styczniowego kryzysu przywództwa w Nowoczesnej i KOD powinna stanowić wystarczająco silną zachętę do tego, by narzucić inny sposób funkcjonowania. Taki, który utrudnia „zabicie jej” poprzez skuteczny atak na lidera. Schetyna postrzega zapewne odejście od „metod Tuska” jako ogromne ryzyko. Nie bierze jednak pod uwagę zagrożenia wiążącego się z ich kontynuowaniem.

Osiem lat rządów uczyniło z PO partię o słabej wrażliwości na oddolne i zewnętrzne impulsy. Partię, z politykami której nie warto rozmawiać, bo wszystko wiedzą lepiej. Partię poukładaną personalnie w taki sposób, że – jak ciekawie opowiadała kiedyś Joanna Mucha – niezwykle trudno wejść do niej komuś, kto nie daje gwarancji lojalności któremuś z jej patronów.

Tak jest nie tylko w Platformie, ale przez długie lata pozostawania u steru władzy zamknęła się ona ściślej niż PiS. Kaczyński bardziej otwierał szeregi, wprowadzając na listy działaczy stowarzyszeń, profesorów sympatyzujących z PiS-em, ludzi, którzy awans zawdzięczają mu osobiście i nie muszą szukać oparcia w „strukturach terenowych”. Stworzył też sieć rozmaitych społecznych „przybudówek”, których PO nie posiada. Zbudował wreszcie opowieść o sensie tego, co zamierza zrobić jego partia.

Wszystko przez pech

Narracja PiS-u zaczyna się od 1989 r., ale korzeniami sięga do różnych historycznych symboli. Potrafi wplatać słabo powiązane ze sobą wątki historii w jedno proste przesłanie. Według tej opowieści w Polsce toczy się walka prawdziwych patriotów z ludźmi, którzy reprezentują tu obcych – z chciwości, oportunizmu lub głupoty. Tworzą się nawet – tu jest źródło słynnej opowieści o najgorszym sorcie – całe rodziny kultywujące i reprodukujące tradycję zdrady. A w opozycji do nich trwają pokolenia patriotów. Każdy, kto popiera PiS, dostaje zatem bonus w postaci niezwykle korzystnej dystynkcji. Staje się patriotą i dziedzicem najszlachetniejszych tradycji.

Jaką ofertę dla swojego wyborcy ma dziś PO? W 2007 r. opowiadano mu, że jest lepszym, bardziej nowoczesnym człowiekiem. Pozbawionym upiornych przesądów wyznawanych przez PiS, LPR i Samoobronę. O tym, jak bardzo ta narracja się zużyła, niech świadczą postawy najmłodszych wyborców.

Oczywiście jakąś grupę można przekonać tym, że popierając Platformę prowadzą opór wobec autorytaryzmu. Ale jest to argument sprzeczny z codziennym doświadczeniem wielu zwykłych zwolenników PO, którzy widzą wprawdzie zachłanność i niekompetencję nowej władzy, jej brak zahamowań i dość paskudną propagandę, ale z trudem uwierzą, że Kaczyński jest polskim Putinem.
Co więcej, Platforma nie potrafi nawet sensownie opowiedzieć swoim zwolennikom o tym, co się jej przytrafiło w 2015 r. Oczywiście można formułować – do pewnego stopnia prawdziwą – odpowiedź, że złożyło się na to wiele drobnych zdarzeń, które z perspektywy ludzi Platformy można nazwać pechem. Bo wyciekły taśmy z restauracji, bo Bronisław Komorowski zlekceważył przygotowanie kampanii prezydenckiej, bo SLD wybrało formułę koalicji wyborczej i stracił część poparcia na rzecz partii Razem.

Ale to wszystko składa się na słabą narrację uciekającą od pytania „Co zrobiliśmy źle?”. Unika się w ten sposób oceny własnych zaniedbań i błędów, i utrudnia przygotowanie nowego apelu politycznego, obejmującego nie tylko typowe hasła kampanijne, ale też pewną opowieść o tym, co trzeba w Polsce zrobić. Dziś – podobnie jak przed laty – odpowiedź PO zredukowano do prostego hasła „zatrzymać PiS”.

Niewiarygodny kostium

W drugiej kadencji rządów PO była przede wszystkim partią władzy. Dyskontowała nieufność sporej części społeczeństwa w stosunku do PiS-u i obywatelskie rozleniwienie. Mechanizmy wewnętrznej selekcji promowały przede wszystkim ludzi lojalnych, niestwarzających problemów. Rozwijał się klientelizm ogarniający różne szczeble samorządu i gałęzie życia publicznego. Portret tej partii, jaki rysował się w podsłuchanych i opublikowanych latem 2014 r. rozmowach w restauracji Sowa i Przyjaciele, pokazywał dość dobrze patologie, jakie mogły się narodzić w formacji przekonanej, że władza jej się po prostu należy i nie ma dla niej alternatywy.

PO nie została rozbita w wyborach 2015, ale jesienią 2014 r. Po ogłoszeniu taśm długo pozorowała działania ofensywne, ale tak naprawdę nie była już do nich zdolna. Odejście Tuska do Brukseli i wskazanie nowego lidera partii, Ewy Kopacz, pogłębiło kryzys. Trudno dziś powiedzieć, czy gdyby miejsce to zajął – nawet po krótkiej wewnętrznej batalii – ktoś taki jak np. Tomasz Siemoniak, to partia odzyskałaby energię, czy przeciwnie – pogrążyła się w wewnętrznych sporach.

Obserwując pierwsze miesiące nowej kadencji Sejmu, miało się wrażenie, że ponad stuosobowy klub PO jest słabszy od małej reprezentacji Nowoczesnej, która nieco rozpaczliwie i nie zawsze rozsądnie próbowała stawić czoło rozpędzonej machinie politycznej PiS. I choć potem Platformie udało się przywrócić proporcje aktywności adekwatne do wielkości sejmowych drużyn, to jednak stało się to za cenę przejęcia specyficznego stylu Nowoczesnej, pełnego niesfornej egzaltacji i emocji, a rzadko – pomysłowego i wymuszającego na większości liczenie się z opozycją.

Liderzy Platformy zdają się przy tym nie brać pod uwagę, że w roli obrońcy demokracji, praw obywatelskich i uczciwych reguł gry PO nie jest zbyt wiarygodna. Broni standardów, które sama często lekceważyła, łamała, traktowała cynicznie. Podejmując na tym polu licytację z Nowoczesną – stawia się sama na przegranej pozycji. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego jej liderzy nie przedstawiają się raczej w roli „partii porządku”, która wprawdzie ma niejedno na sumieniu, ale zawsze gwarantowała stabilność, przewidywalność i rozwój. W długiej perspektywie są to wartości przez wyborców bardzo cenione.

Ulica i zagranica

Platforma padła ofiarą skleconej ad hoc po przegranych wyborach strategii ostrej reakcji na politykę PiS-u, prowadzonej pod dyktando partii Kaczyńskiego. Najpoważniejszym błędem było podjęcie sporu z PiS-em w punktach, w których Platformie wyrastał, jak się wydawało, konkurent w postaci KOD-u. Chodziło o wszczęcie żywiołowej reakcji na działania PiS-u wobec Trybunału Konstytucyjnego, mediów publicznych i służby cywilnej.

Tyle tylko, że Platforma dysponowała dużym klubem parlamentarnym, ogromnymi środkami na analizy, możliwością wsparcia własnych posłów argumentami przygotowanymi przez najlepszych prawników i speców od politycznej perswazji. Tymczasem zachowania posłów PO i Nowoczesnej sprawiały wrażenie pełnego emocjonalnego zaangażowania amatorstwa. W przypadku partii Ryszarda Petru było to zrozumiałe – do Sejmu weszli z nim polityczni debiutanci, często dopiero zaczynający karierę publiczną. W przypadku partii, która przez kilka lat kontrolowała pracę parlamentu, rządu, wielu władz samorządowych, korzystała z poparcia prezydenta – taki poziom amatorstwa był niezrozumiały.

PO źle oszacowała też skutki debat w Parlamencie Europejskim. Tego rodzaju manifestacje są dla partii opozycyjnych raczej kłopotem niż wsparciem. Węgierska lekcja powinna być przestrogą. Orbán nie tracił poparcia przez to, że Węgry stawały się przedmiotem zainteresowania PE.

PO i PSL nie mogą lekceważyć możliwości pozyskiwania wyborców PiS-u. Nie dostrzegli, że strategia Kaczyńskiego polega na budowaniu mentalnego muru, uniemożliwiającego odpływ rozczarowanych do opozycji. Jednym ze składników tego muru jest pokazywanie PO jako partii szukającej ratunku w Brukseli. Naiwne jest liczenie, że da się tę łatkę odpruć przez proste wskazanie przykładów, kiedy „to PiS donosił na Polskę w europarlamencie”.

Strategia, którą w uproszczeniu opisują słowa „ulica i zagranica”, była skutkiem organizacyjnej i intelektualnej słabości PO. Była pochodną procesów degeneracji, które dotknęły wcześniej wiele partii władzy. Dziś największym błędem byłoby robić z tej słabości cnotę. Nie oznacza to przy tym, że opozycja powinna zrezygnować z organizowania protestów czy samodzielnego zabierania głosu na forum UE. Jednak przyjęta rok temu strategia okazała się mało skuteczna. Czas wyciągnąć wnioski.

Nie tylko Anty-PiS

W sprawie sporu o kształt państwa PO nie może przybierać pozy partii radykalnych demokratów. Byłaby bardziej wiarygodna, pokazując praktyczne złe skutki działań ludzi Kaczyńskiego. Organizując nie tyle protest bezsilnych, ile pomysłową opozycję budowaną przez pretendentów do władzy. Wprawdzie Schetyna mówi od czasu do czasu, jakie konsekwencje mogą ponieść przedstawiciele obecnej większości po zmianie władzy, ale rzadko wychodzi poza ogólnikową argumentację wyjaśniającą, dlaczego mieliby je ponieść. Nie mówi też, które działania PiS-u zamierza odwrócić – a które, mimo wątpliwości, utrzyma w mocy. Nie mówi, jak – pod wpływem wyborczej lekcji 2015 r. i przemyślenia lat swoich rządów – zamierza się zmienić jako siła rządząca.

Największą słabością Schetyny i jego otoczenia jest jednak nieumiejętność pozytywnego opisania sensu polityki w Polsce. Opisania jej w kategoriach wykraczających poza walkę z PiS-em. Narracja, którą da się sprowadzić do hasła „przywrócimy normalność”, może wzbudzić odzew tylko u tych, których wcześniej negatywnie zmotywował już Jarosław Kaczyński. Taka rachuba może prowadzić Platformę do wygodnej bierności, która skończy się porażką w kolejnych wyborach.

Liderzy Platformy mogą liczyć, że „wystarczy tylko czekać, unikając spektakularnych porażek i kompromitacji, a błędy PiS-u sprawią, że zwycięstwo przyjdzie samo” – zdają się kalkulować niektórzy liderzy PO. Jednak łatwe recepty i strategie – zwłaszcza nadzieja na powtórzenie scenariusza z 2007 r. – bazują na złudzeniu, że lider PiS-u nie przemyślał okoliczności tamtej porażki i jej skutków. Jest inaczej – PiS jest dziś formacją silniejszą, scentralizowaną i bardziej bezwzględną.

W 2019 r. będzie jej bronił spory zastęp ludzi, którym partia dała posady i szansę kariery. A także podgrzanych patriotyczną narracją lojalnych zwolenników. Będą jej wreszcie broniły liczne środowiska katolickie, podzielające diagnozę Radia Maryja o roli, jaką ma PiS do odegrania w utrzymaniu religijnej tożsamości Polaków. PiS skorzysta z poparcia mediów publicznych i – jeżeli uzna, że wie, jak to zrobić – z dogodnej dla siebie ordynacji wyborczej. Będzie straszyło porzuceniem socjalnej linii rządu Beaty Szydło.

Jeżeli opozycja chce następne wybory wygrać, powinna poważnie zastanowić się nad tym, co może położyć na szali, by zrównoważyć atuty PiS-u. Dziś poza ostrymi oskarżeniami pod adresem partii rządzącej nie ma nowych, istotnych zasobów. Tylko ten, kto ich dostarczy, będzie mógł sięgnąć po realne przywództwo. ©

Autor jest politologiem i publicystą, wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Politolog, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W wydawnictwie Karakter wydał niedawno książkę „Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością”. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2017