Akcja dobroczynna

Wydawało się, że po niezwykłej akcji służb państwowych w redakcji „Wprost” świat nasz tutejszy nabierze kolorów co najmniej trupich. Tymczasem stało się inaczej i zrobiło się raczej różowo. Podsumujmy.

23.06.2014

Czyta się kilka minut

Tłamszenie redaktora naczelnego odbyło się jakby na osobności, ale jednak na widoku dziesiątek kolegów. Kolegów przybyłych na miejsce bezkosztowo, szybko i hurmem, wezwanych za pomocą tradycyjnej telefonii, a nie gołębia lecącego wśród palby z kałaszy. Akcja służb specjalnych wedle oglądu każdego średnio rozgarniętego kinomana winna się skończyć co najmniej rozległymi wywichnięciami, zaburzeniami mowy, siniakiem choćby, a skończyła się dziarską konferencją prasową tłamszonego. Pięć minut po tłamszeniu, z zegarkiem w ręku. Pomieszczenia redakcji winny po takiej akcji wyglądać – bądźmy szczerzy – niczym Wołmontowicze. Widzieliśmy jednak wyraźnie, że pobrudziła się tam ledwie kanapka naczelnego. Wykoślawił się fotelik, może dwa, i drzwi puściły – zresztą bez winy opresorów, a z winy ciekawskich. Trudno zresztą tu mówić o winie czyjejkolwiek, bo aura euforii ma zawsze konsekwencje. Oto wiadomo, w jakim stanie, bez udziału ABW, w redakcjach naszych są krzesła, w jakim drzwi, wiemy takoż, jak w redakcjach wyglądają kanapki. Są to meble zawsze do wymiany.

Tłamszeniu, wyrywaniu i koślawieniu wystroju towarzyszyło paru polityków, co samo w sobie jest absolutnym dowodem otwarcia i przejrzystości polskich służb tajnych. Powiedzmy głośno: to dowód skrajnego otwarcia. Służby te bez sukcesu w wyrywaniu opuściły następnie lokal, zaś opuszczaniu temu towarzyszyły żarty i krotochwile, a nie płacz i złorzeczenia. Na domiar funkcjonariusze zostali en face i z profilu sfotografowani i niechybnie takoż zostaną niebawem zlustrowani do sześciu pokoleń wstecz. Pochodzenie etniczne ich praszczurów zostanie twórczo przeanalizowane, co jest najulubieńszym relaksem tutejszych mediów. Przyznajmy: to się nie zdarza w mrocznym świecie tajniaków.

Idźmyż dalej. W skrajnie tajnej, a złowrogiej walizeczce, do której zaglądnięcie wymaga przysięgi na święty sztandar resortu, a pozostawionej na miejscu przez oddziały zwarte – jak zresztą czytamy – nie przez przypadek, a „zgodnie z zasadami działań służb specjalnych”, nie znaleziono fiolki ze skopolaminą. Nie było w niej wiertarki stomatologicznej idealnej do wymuszania zeznań, nie było strzykawki z wąglikiem, igieł do bolesnych wkłuwań ani żmii w stanie pobudzenia, ani wygłodniałego szczurka. Był zestaw ekierek, jakiś ołóweczek i taśma miernicza. Wróci ten bagaż albo do właściciela, albo raczej, jak słyszymy, pójdzie na aukcję dobroczynną. Jest to sytuacja dla tego gatunku zdarzenia demolująca. Dla Polski jednak charakterystyczna. Umiłowanie filantropii przenosi się na obszary dotychczas przez miłosierdzie nie zajęte. To tak, jakby „Banderia Prutenorum” została odesłana do Malborka z powinszowaniem zdrowia i dalszych sukcesów w pracy zawodowej. Łagodność tych wydarzeń zwraca nas zatem ku rozmyślaniom głębszym, ale to za chwilę.

Oto na dzień drugi wydawało się, iż rozpęta się piekło. Że niebo spadnie na pogorzelisko, że rozsierdzone tłumy w obronie wolności słowa i demokracji ustawią barykady, że wśród chaotycznej pukaniny zdobędą pałace tyrana. Zamiast tego łzy się polały czyste-rzęsiste, miast skalpowania dostaliśmy liczne analizy, psychoanalizy i projekty terapeutyczne uczynione przez tzw. środowisko dziennikarskie, ową sól mas pracujących miast i wsi. Brakowało w tej aurze i brakuje bukietu pachnących kwiatów, albo propozycji sanatoryjnych.

Wobec tych kilku wydarzeń pojawiły się oczywiście projekcje błędne a straszne. Że oto wszystko zmierza ku nowej erze, ku nowym rządom prezesa, i ku jego okrutnemu projektowi gabinetu złożonego z Kamińskiego, Macierewicza, Chazana, Gowina i Korwina na dodatek. Takoż wziąwszy realia, jest to projekcja niepełna. Rzecz w tym, że kraj nasz opisywany na różne modły jest miejscem uprawianej zawodowo delikatności. Prócz rozległych napadów histerii trudno wieszczyć, że stanie się coś złego. Raczej może realna jest koncepcja taka, że nikt w najbliższych wyborach nie wystartuje, z obawy przed znalezieniem się na świeczniku z podłączonym doń magnetofonem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2014