Agenda Trumpa

John Bolton, którego Donald Trump ogłosił wczoraj swoim nowym doradcą ds. Bezpieczeństwa Narodowego, w listopadzie 2016 r. przesłał „Tygodnikowi” esej o wyzwaniach czekających amerykańską dyplomację pod nowym przywództwem.

22.11.2016

Czyta się kilka minut

Superksiężyc nad lotniskowcem USS Theodore Roosevelt, Coronado, Kalifornia, 14 listopada 2016 r. / Fot. US NAVY / PO2 ABE MCNATT / AFP PHOTO / EAST NEWS
Superksiężyc nad lotniskowcem USS Theodore Roosevelt, Coronado, Kalifornia, 14 listopada 2016 r. / Fot. US NAVY / PO2 ABE MCNATT / AFP PHOTO / EAST NEWS

Prezydent elekt Donald Trump ma jeszcze dwa miesiące na skompletowanie ekipy i ustalenie priorytetów polityki na pierwsze miesiące swojego urzędowania. Jego droga do Białego Domu była wyboista, ale to nic w porównaniu z tym, jakie wyzwania czekają go w sprawach międzynarodowych.

Osiem lat rządów Baracka Obamy pozostawia Amerykę w wyjątkowo trudnej sytuacji na wielu frontach. Nawet jeżeli prezydent Trump będzie – jak jego poprzednik – chciał skupić się na sprawach krajowych, to rzeczywistość mu na ten komfort nie pozwoli. Jeżeli szybko nie stawi czoła niebezpieczeństwom, sytuacja ulegnie jeszcze pogorszeniu.

Terror i Bliski Wschód

Stany Zjednoczone czeka na arenie międzynarodowej pięć podstawowych wyzwań. Omówmy je, zaczynając od najważniejszego.

Dla wyborców, którzy poszli do urn 8 listopada, priorytetem jest motywowany muzułmańskim radykalizmem terroryzm i szerzący się na Bliskim Wschodzie chaos. Obama z powodów ideologicznych nie chciał nawet sam przed sobą przyznać, że coś takiego jak islamski fundamentalizm istnieje, dlatego nie potrafił stawić czoła wyzwaniom z niego wynikającym i pozostawia Stany Zjednoczone znacznie bardziej podatne na ataki terrorystyczne. Tymczasem na Bliskim Wschodzie IS [tzw. Państwo Islamskie – red.] korzysta na tym, że rządy kolejnych krajów ulegają dezintegracji albo są bardzo osłabione.

Jeśli więc Donald Trump pilnie nie zmieni strategii Baracka Obamy, chaos w tym regionie się pogłębi i wzrośnie również zagrożenie dla Europy. Likwidacja IS powinna być podstawowym zadaniem nowego rządu. Ale nie można postępować tak, jak robił to Obama, który wzmacniał Iran. Trzeba wzmacniać naszych tradycyjnych sojuszników: Izrael i państwa arabskie.

Broń masowej zagłady

Kolejnym problemem jest proliferacja programów nuklearnych, szczególnie w Iranie i Korei Północnej. Wynegocjowana przez amerykańską dyplomację i odtrąbiona jako sukces umowa z Teheranem nie ograniczyła irańskich wysiłków w pracach nad atomem ani nie powstrzymała jego współpracy z reżimem północnokoreańskim. Nie zapobiegła też ofensywnej grze, którą prowadzą irańscy ajatollahowie na Bliskim Wschodzie. Iran wiele zyskał na zniesieniu międzynarodowego embarga i sankcji, inicjując w zamian jedynie kosmetyczne, bardzo łatwo odwracalne zmiany w swojej nuklearnej infrastrukturze. Teheran zaczął oszukiwać, zanim atrament wysechł na wspomnianym porozumieniu.

Tymczasem w sprawie Korei Północnej nawet James Clapper, szef-koordynator amerykańskich służb wywiadowczych w rządzie Obamy, przyznał w zeszłym miesiącu, że 25-letnie negocjacje nic nie dały i reżimu północnokoreańskiego nie da się już odwieść od rozwoju atomowego programu.

Nie udało się ograniczyć nie tylko rozprzestrzeniania broni nuklearnej, ale też chemicznej i biologicznej, co ma długoterminowe skutki. Niewykluczone, że niektórych z tych procesów nie da się zatrzymać. Perspektywa, że w rękach terrorystów znajdzie się broń masowego rażenia, grozi powtórką z 11 września 2001 r., ale z o wiele bardziej tragicznymi konsekwencjami. Walka z tym procederem może być wielkim osiągnięciem Trumpa, ale niepowodzenie w niej na pewno przesądzi o klęsce jego prezydentury.

Wobec Putina

Po trzecie, pozycja prezydenta Rosji rośnie w Europie Wschodniej i na Bliskim Wschodzie w stopniu niespotykanym od końca zimnej wojny. Odkąd Ameryka za rządów Obamy przestała się interesować Rosją, przywódca na Kremlu wie, że jego samozaparcie pozwoli mu zrealizować każdy polityczny cel w polityce zagranicznej.

Osłabienie wpływów Moskwy na Bliskim Wschodzie do poziomu sprzed prezydentury Obamy i wykorzystanie możliwości Rosji w walce z islamskim radykalizmem oraz w rywalizacji z Chinami to cele na pierwszy rzut oka sprzeczne – ale jednak możliwe do osiągnięcia, jeśli USA odbudują swą siłę oraz zasoby polityczne, ekonomiczne i militarne.

Dokonując aneksji Krymu, Moskwa naruszyła zasadę – bronioną w Europie przez Stany Zjednoczone od 1945 r. – że granice państw nie mogą być zmieniane przy użyciu siły. I spotkała się jedynie z niegroźnymi dla siebie tego konsekwencjami. Dziś Rosja mąci dalej, np. instalując systemy obrony powietrznej S-400 na Krymie i oskarżając Ukrainę o prowokacje. Dowództwo NATO słusznie obawia się, że może dojść do kolejnych naruszeń terytorium Ukrainy przez Rosjan.

Państwa bałtyckie niemal panicznie boją się, że Putin sprowokuje jakieś incydenty podczas ostatnich dni urzędowania Obamy – wykorzystując jego słabość, jak też niepewność związaną z okresem przejściowym, która panowałaby niezależnie od tego, kto wygrałby w USA wybory. Moskwa zaczęła już masowe cyberataki przeciw Bałtom, a wymyślone przez nią zarzuty złego traktowania etnicznych Rosjan w tych krajach mogą dostarczyć Kremlowi pretekstu do interwencji zbrojnej.

Putin energicznie wykorzystuje słabość i nieuwagę Obamy, a także przekonanie, iż to UE powinna być główną instytucją zapewniającą pokój na kontynencie. Taki mit – ignorujący lub pomniejszający kluczową rolę, jaką w powstrzymywaniu awanturnictwa i wojowniczych zapędów Moskwy pełni NATO – utrzymuje się szeroko wśród europejskich elit. Dla kontrastu, państwa wschodnio- i środkowoeuropejskie coraz bardziej zdają sobie sprawę, iż integracja gospodarcza, choć pożądana, sama z siebie nie gwarantuje wspólnej obrony. Zbyt wielu zachodnich Europejczyków wciąż nie jest w stanie pojąć tego prostego faktu. To słabość, którą dawno podchwycił dla własnych korzyści Putin.

Jeszcze bardziej niepokojące są podejrzenia, że rosyjski wywiad wpływał na przebieg naszych wyborów, włamując się do komputerów Demokratów i Republikanów. Dla Europejczyków to oczywiście nic nowego: często padali oni ofiarą rosyjskich kampanii dezinformacyjnych, kupowania wpływu czy nieskrywanych oszustw wyborczych.

Nie dysponujemy na razie wystarczającą ilością informacji, by dowieść aktywności Moskwy w USA – w każdym razie innej niż prowadzenie operacji „pod obcą flagą” lub przy pomocy lokalnych hakerów – nikt jednak nie czułby się zaskoczony, gdyby podczas ostatnich dni rządów Obamy Rosja wykazywała w tej kwestii dużą aktywność.

Putin ma jednak czym się martwić we własnym kraju. Wciąż niskie ceny ropy wywarły już poważny wpływ na gospodarkę Rosji – i to większy niż słabe i nieadekwatne sankcje, wprowadzone w związku z rosyjską agresją na Ukrainę. Tak naprawdę to właśnie za sprawą dotychczasowej amerykańskiej i europejskiej nieudolności Putin mógł odnosić sukcesy – mimo swych słabości w kraju, grając twardo za granicą.

To marsz naprzód Putina i wycofywanie się Ameryki powinny były być głównymi tematami dyskusji podczas tegorocznej kampanii wyborczej w USA. Politycy potrafią bez końca mówić o sprawach drugorzędnych – gdy tymczasem nie ma nic ważniejszego dla bezpieczeństwa USA. Niedocenienie tego przez kandydatów i strategów uruchamia mechanizm samospełniającego się proroctwa: porażka w przywództwie i informowaniu obywateli o sprawach światowych pozostawia ich z fałszywym przekonaniem, iż zagrożenia z zewnątrz nie są dość poważne, by się nimi martwić. Niestety, to naród amerykański kiedyś zapłaci cenę za tę krótkowzroczność.

Wobec aspiracji Chin

Po czwarte, złowrogie aspiracje Pekinu do dominacji na Morzu Południowochińskim, inwestycje państwa chińskiego w budowanie swej militarnej potęgi oraz pogarda dla międzynarodowych porozumień w sprawach handlowych (i nie tylko) są dowodem na to, że Chiny chcą być mocarstwem w regionie, ale także na to, że nie boją się konsekwencji ignorowania czy upokarzania Ameryki.

Kolejne klęski naszej obecnej administracji w porozumiewaniu się z Pekinem będą powodowały, że następne kraje w Azji Południowo-Wschodniej będą wpadały w chińską strefę wpływów, tak jak to się teraz dzieje z Filipinami, które pogodziły się z rolą wasala Państwa Środka. Nikt oczywiście nie chce konfrontacji Ameryki z Chinami, ale uległość prezentowana przez Obamę tylko zachęcała Pekin do bardziej agresywnego zachowania.

Nasza suwerenność 

I wreszcie, chociaż był to problem w kampanii raczej ignorowany, trzeba się będzie pochylić nad sprawami globalnymi.
Trump przed wyborami poniekąd się do tego odnosił, mówiąc o zagrożeniach ze strony niekontrolowanej imigracji. Ale ochrona suwerenności Ameryki jest o wiele bardziej złożonym problemem. Obama był całkowicie oddany idei konsultowania się z różnymi organizacjami międzynarodowymi oraz opierania się na wyrokach trybunałów i treści traktatów. A tymczasem ludzie nie chcą kontroli ze strony organizacji międzynarodowych i pragną odzyskać suwerenność. Przykładem jest chociażby Brexit oraz wycofywanie się afrykańskich państw z Międzynarodowego Trybunału Karnego.

Osuszanie bagien

Donald Trump obiecywał w kampanii, że osuszy bagno. Chodziło mu oczywiście o Waszyngton. To w zasadzie dość dosłowna charakterystyka stolicy. XIX-wieczni europejscy dyplomaci nienawidzili tej placówki ze względu na letnie upały, znaczną wilgotność oraz wyziewy wydobywające się z bagien leżących wzdłuż Potomaku.

Dzisiaj oprócz Waszyngtonu bagno znajduje się też za granicą, gdzie organizacje międzynarodowe zachowują się tak, jakby były suwerennymi rządami, i rozsiewają wszędzie biurokrację. Owe organizacje miały za Obamy swoje złote czasy, ale niewykluczone, że ten okres dobiega właśnie końca.

Trudno porównywać różne ponadnarodowe ciała. Sojusz Północnoatlantycki nie jest ekwiwalentem ONZ. Nie jest też ekwiwalentem Unii Europejskiej. Każda instytucja ma przed sobą inne zadania i rodzi różne wyzwania dla konstytucyjnej czy demokratycznej suwerenności. Przez ostatnie stulecie kwestia suwerenności była podstawowym składnikiem debaty publicznej. Przykładów jest kilka: odrzucenie przez Senat USA w 1919 r. traktatu wersalskiego, porażka w 1999 r. w Kongresie traktatu zakazującego testowania broni czy wreszcie niepodpisanie w 2002 r. przez rząd amerykański traktatu założycielskiego Międzynarodowego Trybunału Karnego. Amerykańska suwerenność została ocalona.

„My, naród...”

Podobnie referendum w sprawie Brexitu było, pomijając inne okoliczności, deklaracją sprzeciwu Brytyjczyków wobec elit, które, choć geograficznie bliskie, nie rozumiały potrzeb tego narodu, a chciały nim rządzić.

Prości ludzie przemówili. Nie mogąc osuszyć brukselskiego bagna samodzielnie, Brytyjczycy wystąpili z Unii, dołączając do Stanów, które wcześniej odważyły się na taki krok, opuszczając UNESCO za prezydentury Ronalda Reagana. Decyzja o Brexicie została potępiona zarówno przez amerykańskie, jak też brytyjskie elity, ale nie przez amerykańskie środowiska konserwatywne, a na pewno nie przez Donalda Trumpa.

Nie jest niespodzianką to, że zarówno amerykańskie, jak i brytyjskie elity nie pogodziły się z przegraną w wyborach prezydenckich. Po obu stronach oceanu elity są zszokowane, że wyborcy odrzucili rzekomo naturalną następczynię Obamy, stąd protesty na ulicach amerykańskich miast. Oni wszyscy powinni pogodzić się z radą, jakiej udzielił Alexander Hamilton Kongresowi po ratyfikacji przez stan Nowy Jork konstytucji: „Panowie, w tym kraju rządzą obywatele”.

Tak naprawdę to ludzie, obywatele, sprawują władzę. W USA suwerenność wyraża się w pierwszych słowach konstytucji: „My, naród...”. Popierając Brexit, Brytyjczycy opowiedzieli się za bilateralnym sojuszem Londynu z Waszyngtonem. ©

Przełożyli RADOSŁAW KORZYCKI, MARCIN ŻYŁA

Tytuł i śródtytuły od redakcji „TP”. Tekst ukończono 18 listopada 2016 rokiu


John Bolton: kandydat na szefa dyplomacji USA

Nieprzygotowany na zwycięstwo zespół doradców Donalda Trumpa zabrał się już ostro za poszukiwania kandydatów do gabinetu nowego prezydenta. Także – na sekretarza stanu. Na to kluczowe stanowisko kandydują ludzie z zupełnie odmiennych politycznych uniwersów. Telewizja CNN podała, że o posadę zabiega były burmistrz Nowego Jorku i lojalny sojusznik Trumpa Rudy Giuliani. Przypomnijmy: to on w czasie kampanii stwierdził, że terroryzm motywowany muzułmańskim radykalizmem zaczął się w Ameryce dopiero za Obamy, zapominając o zamachach z 11 września 2001 r. Faworytem establishmentu jest natomiast senator Bob Corker z Tennessee, szef senackiej komisji spraw zagranicznych. Uważa on m.in., że rząd amerykański powinien bardziej pomagać Ukrainie w walce z rosyjską agresją w Donbasie.

Prezydent elekt może sięgnąć też po kogoś bez doświadczenia w polityce zagranicznej, ale za to z silną pozycją w Partii Republikańskiej, tak aby również w ten sposób ratować poranione przez wewnętrzne batalie stronnictwo. Stacja NBC podała, że na stanowisko sekretarza stanu Trump rozważa Mitta Romneya, republikańskiego kandydata na prezydenta w 2012 r., który wcześniej w ostrych słowach krytykował Trumpa, mówiąc m.in., że jest on szaleńcem niezdolnym do przewodzenia mocarstwu. W grę wchodzi też gubernatorka Karoliny Południowej Nikki Haley, córka hinduskich imigrantów. Byłaby ona wizerunkowym wsparciem dla ekipy pełnej białych mężczyzn.

Tymczasem jeszcze latem, gdy zaczynała się ostatnia faza kampanii, Trump powiedział w radiowym programie „The Hugh Hewitt Show”, że jego wymarzonym kandydatem jest John Bolton – były ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ.

To doświadczony prawnik i dyplomata, ale też polityk budzący kontrowersje. W kolejnych republikańskich rządach, począwszy od prezydenta Reagana, pracował jako zastępca prokuratora generalnego i dwukrotnie jako zastępca sekretarza stanu. Został nominowany na stanowisko przy Narodach Zjednoczonych przez prezydenta Busha juniora w marcu 2005 r. Kongres się temu sprzeciwiał, dlatego George W. Bush skorzystał ze specjalnej procedury powołania ambasadora bez zgody władzy ustawodawczej, kiedy trwa przerwa w jej obradach. Przeciwko było wówczas wielu prominentnych Republikanów, w tym przyszły szef Pentagonu Chuck Hagel i były sekretarz stanu Colin Powell.

Praca Boltona w ONZ budziła skrajne emocje. Tygodnik „The Economist” nazwał go najbardziej kontrowersyjnym amerykańskim dyplomatą w historii. Ale już kojarzony raczej z lewicą dziennik „New York Times” bronił ambasadora, kiedy ten domagał się gruntownej reformy ONZ-owskiej komisji ds. praw człowieka. I trudno się ze szlachetnością zamiarów Boltona nie zgodzić, bo żądał on usunięcia z komisji przedstawicieli krwawych reżimów.

Po odejściu z polityki Bolton został ekspertem American Enterprise Institute. Wielokrotnie krytykował politykę Baracka Obamy, m.in. sprzeciwiał się porozumieniu nuklearnemu z Iranem. Proponował też alternatywne rozwiązanie kwestii izraelsko-palestyńskiej, sugerując, że Strefę Gazy trzeba oddać Egiptowi.

John Bolton przesłał „Tygodnikowi” esej o wyzwaniach czekających amerykańską dyplomację pod nowym przywództwem. Pokazuje on, jak na świat patrzy otoczenie Donalda Trumpa. ©

Radosław Korzycki

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2016