Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
1 sierpnia prezydent Andrzej Duda podpisał uchwaloną w ekspresowym tempie „Ustawę o ułatwieniach w przygotowaniu i realizacji inwestycji mieszkaniowych oraz inwestycji towarzyszących”, którą potocznie nazwano „lex deweloper”. Nowe przepisy istotnie wprowadzają sporo proceduralnych ułatwień dla inwestorów i mają skrócić czas przygotowania inwestycji mieszkaniowej z pięciu lat do roku. Jądro ustawy stanowi zapis, de facto wprowadzający nowy rodzaj pozwolenia na budowę – decyzję w sprawie ustalenia lokalizacji inwestycji mieszkaniowej, która umożliwi postawienie budynków mieszkalnych nawet wbrew zapisom planów miejscowych zagospodarowania przestrzennego.
Krytyka, jaka spadła na projekt, nie zrobiła na prezydencie wrażenia. Nie przekonali go urbaniści z Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN, którzy ostrzegali w komunikacie, że ustawa „wprowadza tylnymi drzwiami podstawy do dalszej anarchii przestrzennej”, a poza tym będzie „źródłem wielu konfliktów społecznych i przyczyni się do eskalacji konfliktów politycznych w samorządach”. Do głowy państwa nie trafiły nawet argumenty Kolegium ds. Służb Specjalnych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, że „tak duża swoboda rady gminy (...) może stanowić pokusę do podejmowania decyzji w oparciu o czynniki pozaprawne”.
W Polsce brakuje mieszkań – to prawda. Od unijnej średniej 435 mieszkań na tysiąc mieszkańców dzieli nas ok. 2,8 mln lokali do zbudowania. Prawdą jest i to, że plany zagospodarowania przestrzennego pokrywają jedynie 16 proc. powierzchni polskich miast, a ich roczny przyrost wynosi 1 proc., trudno więc nazwać je narzędziem skutecznie porządkującym ład urbanistyczny. Krótsza ścieżka legislacyjna ułatwi zagospodarowanie terenów pokolejowych czy powojskowych, a samo wejście w życie ustawy nie daje deweloperom wolnej ręki, bo decyzja w sprawie pozostanie w gestii rady gminy.
Szkopuł w tym, że to nie brak gruntów budowlanych hamuje rozwój rynku mieszkaniowego. Polskie miasta oferują dziś tereny pod budownictwo jedno- i wielorodzinne, na których można osiedlić do 60 mln osób. Prawdziwą barierą są ceny, zbyt wysokie w porównaniu do średnich zarobków. Firma doradcza Deloitte w opublikowanym właśnie zestawieniu cen nieruchomości mieszkalnych w Europie oszacowała średni polski koszt zakupu metra kwadratowego mieszkania na 1212 euro, co oznacza, że przeciętny dochód domowy w Polsce wystarcza na zakup 4,9 metra kwadratowego. To jeden z najgorszych wyników w Europie.
Nie wiadomo, z czego bierze się przekonanie prezydenta i rządu, że samo ułatwienie deweloperom dostępu do miejskich gruntów obniży ceny mieszkań, bo wiele wskazuje na to, że nowa ustawa ułatwi przede wszystkim inwestycje w najdroższe apartamenty w tzw. dobrych dzielnicach, które chronią miejscowe plany zagospodarowania. Jeśli ziści się ten scenariusz, w polskich miastach nie przybędzie mieszkań, zwiększy się za to urbanistyczny chaos.
Wszystko zatem w rękach radnych. Czują się Państwo uspokojeni?
Czytaj także: Marek Rabij: Budowniczowie na sto dwa