Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od poniedziałku 8 listopada gwałtownie zaostrzyła się sytuacja przy granicy z Białorusią: przeszło tysiąc migrantów, w tym wielu z irackiego Kurdystanu, zaczęło forsować granicę – m.in. przy użyciu nożyc do drutu i ściętych drzew – pod presją białoruskich funkcjonariuszy. Polskie służby odpowiedziały gazem łzawiącym.
Równocześnie wielu migrantów, w tym kobiety i dzieci, przebywa przy polskiej granicy w warunkach zagrażających ich zdrowiu i życiu.
Na ostatnie wydarzenia przy granicy patrzą także mieszkańcy przygranicznych terenów, objętych stanem wyjątkowym. Nasiliły one tylko ich obawy i lęki, z którymi zmagają się oni niemal od początku tego kryzysu.
– Wiesz co to syrena w takim miejscu jak to? – pyta Renata, zerkając przy tym w okno, jakby chciała się upewnić, czy za chwilę także pod jej domem nie zacznie migać niebieskie światło. – W mieście karetki i policja jeżdżą w kółko, a tutaj na odgłos samochodu na sygnale od razu się dzwoni po krewnych, żeby sprawdzić, czy wszyscy zdrowi. No i teraz, kurwa, co chwila coś pędzi, jak nie na syrenach, to z włączonymi kogutami. I tak dobrze, że nie mieszkamy przy głównej drodze.
Z okien domu Renaty widać tory kolejowe, w oddali majaczy zabytkowy parowóz. Niedawno do użytku oddano nowoczesny dworzec. Było też bezpośrednie połączenie kolejowe z Warszawą, które zdaniem mieszkańców przywróciło ich stacji należytą pozycję. Przez lata Czeremcha była przecież jednym z ważniejszych węzłów kolejowych na Podlasiu. Niecałe trzy kilometry dalej, za przejściem w Połowcach, jest już Białoruś.
– Na razie pociągi do Warszawy zdjęli z rozkładu. Ponoć to sezonowe, ale i tak ludzie podejrzewają, że przez migrantów. Dwóch ostatnio faktycznie zatrzymano w osobowym do Siedlec. A nawet jeśli to nieprawda, to atmosfera teraz taka, że każda plotka chwyta natychmiast.
W Czeremsze i okolicy mieszka jakieś cztery tysiące osób. A raczej, jak zauważa z przekąsem Renata, z grubsza dwa razy po dwa tysiące, bo kryzys migracyjny poróżnił sąsiadów.
– Zaczęło się od zbiórki dla migrantów w miejscowym ośrodku kultury. Część mieszkańców ją wsparła, ja też, ale część ją zbojkotowała i na dodatek zarzuciła dyrektorce, że się chce w mediach lansować, zamiast pomagać biednym dzieciom z naszej wsi. A że u nas biednych dzieci nie ma, bo w ogóle dzieci tu niewiele? Nie szkodzi. Proboszcz na kazaniach też powtarza, że polityka to jedno, ale chrześcijański obowiązek nakarmić głodnych. Te, co potem na Facebooku najgłośniej psioczą na uchodźców, w kościele oczywiście w pierwszym rzędzie i tylko mu potakują głowami. Nie zaczynam nawet rozmów na ten temat, akurat mamy teraz większe problemy.
Karolina, córka Renaty, wkrótce skończy dziesięć lat.
- Wiozłam ją do dentysty do Hajnówki i córcia nagle mówi, żebyśmy pojechały lasami przez Werstok i Orzeszkowo, a nie główną drogą na Dubicze Cerkiewne. Pytam czemu, a ona, że ją przerażają te kontrole, policjanci, radiowozy z migającymi lampami. Zwłaszcza po zmroku. Wtedy zaczęłam się jej przyglądać baczniej. Przelatuje helikopter, a ona się chowa w łóżku pod koc. Idziemy do sklepu, przy kasie żołnierze z karabinami, a ona za mnie, przytulona i zesztywniała ze strachu. Synek ma pięć lat i na widok żołnierzy aż się rwie, ale on pewnych rzeczy jeszcze nie rozumie. Karolcia jest już na tyle duża, żeby z rozmów dorosłych wyłapać strach i niepewność. Muszę ją chyba zabrać do jakiegoś psychologa, bo same sobie nie poradzimy.
- A boicie się?
- A kto się nie boi mieszkając trzy kilometry od białoruskiej granicy?
Więcej w najbliższym numerze „Tygodnika Powszechnego”.
Czytaj także nasz serwis specjalny Ludzie na granicy