20 ambitnych ptasiarzy

Pod koniec lutego zjawił się na mojej liście pierwszy skowronek, znak, że ziemia wciąż się jeszcze kręci, a po zimie nastanie wiosna. Za nim ciągnęła reszta awangardy – czajki, żurawie i gęsi.

26.02.2018

Czyta się kilka minut

 / FRANCISZEK MAZUR / AGENCJA GAZETA
/ FRANCISZEK MAZUR / AGENCJA GAZETA

Rok temu, w połowie stycznia, postanowiłem skupić się na skali mikro. Obserwować ptaki lokalnie. Przez rok. Na ulicy, w dzielnicy, w granicach miasta. Rozglądać się na podwórku, na skwerze i w parku. Odwiedzić bocznicę kolejową i dzikie, zabagnione śmietnisko koło trasy wylotowej, które mijałem tyle razy. Wcelować palcem na mapie w jakieś miejsce na peryferiach, gdzie kartofliska zaczynają się tuż za płotem strzeżonych osiedli. Wybrać się w nieznaną część miasta, z nic niemówiącą nazwą, z dala od zwartego centrum. Czy ktoś odwiedza te miejsca? Przecież i tam musi być przyroda do podglądania, dzikie życie w zasięgu roweru i komunikacji miejskiej.

Eksperyment musi mieć pozory naukowości, otworzyłem więc uroczyście plik „warszawski_wielki_rok.doc” i zacząłem listę. Poranek po sylwestrze jest zawsze cichy i martwy, przyroda wyczekuje skulona ze strachu. Nie wiem dokładnie, jaki był pierwszy ptak, ale musiałem go widzieć przez okno. Pod numerem jeden zapisałem śmieszkę, bo zimą codziennie obserwuję, jak jej srebrzyste, wąskie skrzydła kroją cierpliwie szary papier nieba. A może rankiem pies pogonił mewi festyn sprzed śmietnika? Jakiś niejadek stale podrzuca tam resztki. Szpule makaronów, marchewkowe drzazgi, wesoły, geometryczny chaos sałatek majonezowych. Największą pociechę z odpadków ma szczurza spółdzielnia mieszkaniowa mieszcząca się pod cisem.

Pierwszy poważny gatunek trafił mi się pod koniec miesiąca. Patrolowałem na rowerze brzeg rzeki, ciesząc się gładką nawierzchnią nowych, wiślanych bulwarów, kiedy przy drugim brzegu zamajaczyły mi ciemne sylwetki.

Okiem lunety, w niskim popołudniowym słońcu widziałem, jak czerń kontrastuje z żółtym wierzchem dzioba. Obie kaczki zanurkowały z rozpostartymi skrzydłami, błyskając na mgnienie bielą lotek. Uhla, morska kaczka, czarna jak węgiel. Węgiel, po czesku „uhli”, po rosyjsku „ugol”. Ta czerń jest i w jej nazwie naukowej, Melanitta fusca. Tylko nazwa naukowa brzmi mądrze, bo z tego bzdurnego połączenia greki z łaciną wychodzi jakaś „Czarnula brązowa”. I co było w tej uhli ciekawego? Jej widok zimą na bałtyckich falach to nic nadzwyczajnego, ale tu, pod mostem Poniatowskiego, w decybelach silników i stukocie tramwajowych kół, uhla była jak czarny diament.

Pod koniec lutego zjawił się na mojej liście pierwszy skowronek, znak, że ziemia wciąż się jeszcze kręci, a po zimie nastanie wiosna. Za nim ciągnęła reszta awangardy – czajki, żurawie i gęsi. Te lecą niestrudzenie, nawet w nocy. Leżąc w łóżku, słyszałem niższe głosy zbożówek i trochę histeryczne gęganie białoczółek, jakby odległe szczekanie małych, wiejskich psów. W połowie marca niebo znaczyły już nieznane alfabety ptasich kluczy, znaki przestankowe samotnych wędrowców. Pierwszy, zmęczony długą podróżą bocian, jak wielki iks sunął powoli nad blokowiskiem Wrzeciono pod koniec marca.

W połowie kwietnia, w drodze do piekarni, odruchowo podniosłem wzrok i zastygłem na moment w bezruchu. Mogłem mieć wtedy rozdziawioną gębę, bo oto nad placem Wilsona, plątaniną tramwajowej trakcji i nad głowami ludzi sprawdzających na telefonach poziom smogu, zataczała nieśpieszne kółka wielka sowa. Spod kurtki wyszarpnąłem spacerową lornetkę (z lornetką do piekarni, może to przesada) i w porannym słońcu spojrzałem w fosforyzujące żółte ślepia. Skrzydła były długie, czarno zakończone, a brzuch jasny. Uszatka błotna, w Polsce lęgowa nieregularnie, nie co roku. Królowa podmokłych łąk kotliny biebrzańskiej, wyglądała trochę niedorzecznie, kiedy przyglądała się autobusowi numer 157, spieszącemu w kierunku Szczęśliwic. Widziałem ją pierwszy raz w życiu, dlatego odprowadziłem wzrokiem do samego końca, aż zniknęła gdzieś za drzewami molestowana przez wrony.

Wiosna jest hojna, ale mija szybko. Codziennie nowe głosy w parku: wyliczanki pierwiosnka, miękkie szczebiotanie piecuszka i pierwsze, jeszcze nieśmiałe trelowanie słowika w żoliborskim łęgu. Pod koniec maja ornitolog Michał Maniakowski przecierał oczy ze zdumienia, kiedy na płocie, niedaleko stacyjki Warszawa-Gołąbki, wypatrzył dzierzbę rudogłową, gatunek wymarły w Polsce pod koniec XX w. Jak ten rarytas znalazł się tu, rzut kamieniem od miejsca, gdzie zaczyna się trasa A2? „Ptaki mają skrzydła” – mawiają filozoficznie ptasiarze. Widać spektakularna scenografia nie była dzierzbie potrzebna. Ptak zachowywał się zwyczajnie i dzierzbim zwyczajem, tak jak jego dziadowie i pradziadowie, czatował na zdobycz. Sfruwał czasem na pole, błyskając wzorem czarno-białych skrzydeł. Po kilku dniach, być może zniecierpliwiony uwagą licznych obserwatorów, odleciał w nieznanym kierunku. Wśród publiczności byłem i ja.

A potem przyszły upały. Nic nie poradzę, że nie lubię lata, a najbardziej tego poranka, kiedy cichnie ptasi harmider. Lato staram się przeczekać i nie myśleć o tym, że rok chyli się ku swojej smutniejszej połówce. Czekałem niecierpliwie na wczesną jesień, na to miękkie pomarańczowe światło i chłodne poranki. Na wędrujące rzeczną doliną ptaki. Wrzesień był ciepły i pogodny. Drapieżniki migrowały po swojemu, nieśpiesznie, ignorując zupełnie miasto w dole. Napatrzyłem się do woli, napasłem orlikami i rybołowami. Wypatrzyłem trzmielojada. Ostatni, w ponury, deszczowy poranek, trafił się mój ulubiony sokół – kobuz, zwinny i szybki jak błyskawica łowca ważek i jaskółek. Siedział obrażony na uschniętej topoli. Ciemne pióra na głowie przypominały kształtem hełm legionisty, cassis, podkreślony bielą szyi i policzka.

W 2017 r. widziałem w Warszawie 173 gatunki ptaków. Pewnie zrezygnowałbym z zabawy po kilku miesiącach, gdyby nie dołączyło do mnie przeszło dwadzieścioro zapalonych, diabelnie ambitnych warszawskich ptasiarzy. Nic tak nie mobilizuje jak rywalizacja. Chcąc nie chcąc, w pogodę i niepogodę, w zdrowiu i chorobie przemierzaliśmy miasto i jego wertepy. Łącznie widzieliśmy 213 gatunków, z czego trzy skrajnie rzadkie, których obserwacje zatwierdza Komisja Faunistyczna. Najlepszy wynik indywidualny, 194 gatunki, wychodziła Dorota Łukasik, która wzięła na siebie ciężar buchalterii całej zabawy. Czekamy na jej artykuł naukowy wykorzystujący zebrane dane. Aha, w tym roku oprócz Warszawy ściga się też Białystok. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2018