Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zdjęć są setki. Uśmiechnięta, skupiona, zamyślona. Z włosami do ramion, obciętymi na pazia albo całkiem krótko. W czółenkach albo w balerinach, w szmizjerce albo w sukience mini, w boa albo w roboczym kombinezonie. Z papierosem, z książką, z psem. Nad morzem albo w górach, w pracowni albo w domu. Sama, z synem, z mężem. Tylko kilkanaście fotografii jest kolorowych: widać na nich ciemny brąz gęstych loków, granat dużych oczu, róż pełnych ust i biel równych zębów.
ZBYT RZADKA GLINA
Wychowała się w zamożnej żydowskiej rodzinie w Pabianicach. Mieszkała z bratem i rodzicami – matka była pediatrą, ojciec dentystą – w polskiej dzielnicy, chodziła do polskich szkół. Miała dwanaście lat, kiedy jej ojciec zmarł na gruźlicę. A trzynaście, kiedy zaczęła się wojna.
Getto pabianickie, później łódzkie, Auschwitz, Bergen-Belsen... Nigdy później nie chciała szczegółowo opowiadać o tym, co tam widziała. Brzydziła się ludźmi, którzy publicznie dzielili się przeżyciami z Zagłady. W 1969 r. w wywiadzie dla francuskiej telewizji powiedziała: „Często wstydzę się, że należę do tej samej ludzkiej rasy co ci, którzy wymyślili obozy. Dlatego nie rozmawiam na ten temat”. Mówiła tylko, że przeszła „chrzest rozpaczy”.
Kiedy w maju 1945 r. z innymi więźniarkami przyjechała do Pragi, była przekonana, że nikt z jej rodziny nie przeżył, że nie ma do kogo i czego wracać. Chciała jak najszybciej zacząć nowe szczęśliwe życie. Przedstawiając się jako Alena Šapočnicková i podając jako miejsce urodzenia Czeski Cieszyn, uzyskała kartę stałego pobytu, a dwa lata później czechosłowackie obywatelstwo.
Szybko nauczyła się języka i zgłosiła na egzamin do pracowni rzeźby praskiej Szkoły Sztuk Stosowanych. W zbyt rzadkiej glinie wyrzeźbiła głowę, która rozpadła się, zanim komisja zdążyła ją ocenić. Mimo tego została przyjęta. Ładna, pewna siebie, żywiołowa, robiła dobre wrażenie na profesorach i studentach. Chcieli jej pomóc: dawali ubrania, pieniądze, pracę i mieszkanie.
Wkrótce dowiedziała się, że jej matka przeżyła i zamieszkała w Łodzi. Pojechała do niej w odwiedziny, ale nie chciała wrócić na stałe. Dobrze czuła się w Pradze. Podobały jej się wąskie uliczki Malej Strany, figury na moście Karola, witraże w katedrze św. Wita. Lubiła kąpać się w wezbranej Wełtawie i pływać po niej łódką, strzelać na strzelnicy i chodzić po zamku strachu w wesołym miasteczku. Chciała jak najwięcej wiedzieć i jak najlepiej pracować. Chodziła na wystawy, poznawała odmiany kamienia, szkicowała rzeźby Majów, romańskie reliefy i ludowe figurki, uczyła się wyliczać proporcje, studiowała anatomię. A przede wszystkim czytała: artystyczne manifesty, komunistyczne broszury i egzystencjalistyczne rozprawy.
Po raz pierwszy w życiu kochała, i to dwóch mężczyzn naraz: związała się z rok młodszym kolegą ze studiów Zdenkiem Palcrem i z trzydzieści lat starszym żonatym profesorem, rzeźbiarzem Stefanem Bedřichem. Zostawiła obydwu, wyjeżdżając jesienią 1947 r. do Paryża. Do końca życia odpowiadała na ich listy.
SANDAŁY OD PICASSA
W Paryżu zapisała się do Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych. Wiosną w polskiej stołówce w Port-Royal poznała pięć lat starszego studenta matematyki Ryszarda Stanisławskiego: chudego, wysokiego okularnika z jasną czupryną. Zakochała się w nim szybko i mocno. Chciała dzielić się z nim każdym wrażeniem, godzinami rozmawiać o książkach, polityce i sztuce. „Rysiu, brak mi Twej głowy na ramieniu – pisała do niego z Łodzi w styczniu 1949 r. – brak mi Twej ręki, która tak delikatnie usypiała me piersi, boki i uda, brak mi Twych pocałunków. Strasznie – aż do fizycznego bólu. Kładę się, wyciągam i staram myśleć, że to dziś Ty się myjesz drugi i że zaraz przyjdziesz, chłodny od wody, otworzysz rolety i wyciągniesz się obok”.
W lutym 1949 r. zamieszkali razem: najpierw wynajęli pokój hotelowy na Montmartrze, później mieszkanie. Prawie codziennie chodzili na obiad do „polskiej sali” restauracji w Dzielnicy Łacińskiej, gdzie spotykali się z polskimi intelektualistami i artystami przebywającymi w Paryżu: Janem Kottem, Adamem Ważykiem, Stefanem Żółkiewskim, Tadeuszem Kantorem, Erykiem Lipińskim.
Stanisławski pracował fizycznie w paryskich Halach, Szapocznikow w zakładach kamieniarskich przy Cmentarzu Père-Lachaise. W lipcu Alina zachorowała na gruźlicę jajników. Przeszła operację i eksperymentalną kurację streptomycyną.
Zamknięta w białej, pustej sali szpitala w Villejuif, daleko od swoich rzeźb, ukochanego i przyjaciół, czuła się jak w trumnie. Gdy nocami słyszała krzyki umierających, przypominały jej się sceny z obozowego szpitala, w którym pracowała razem z matką. Porównywała: w obozie ludzie umierali szybciej i częściej, ale przynajmniej ktoś zawsze przejmował się ich śmiercią.
W grudniu trafiła do pobliskiego prewentorium w Jouy-en-Josas. Z początku była nawet zadowolona: czuła się jak na pensji dla dziewcząt. Spała przy otwartym oknie, za którym widać było ciemną zieleń sosen i świerków; popołudniami siedziała w jadalni, słuchała radia i robiła na drutach albo szkicowała pacjentki; wieczorami czytała i wyczekiwała listonosza, który przynosił jej czułe listy od Stanisławskiego. Ale po kilku tygodniach nienawidziła już tego miejsca. „Mgła i zimno mi dokucza, a ja chcę powietrza i słońca! – żaliła się na początku 1950 r. Stanisławskiemu. – Dlaczego tyle zdrowych byków i niepotrzebnych jeździ w Alpy dla przegnania czasu, który tak się wlecze! A mnie czas ucieka i nie mogę go dogonić! Pięć pięknych lat mi uciekło w oczekiwaniu wolności. Pięć drogich miesięcy tej bezcennej wolności uciekło w oczekiwaniu na zdrowie”.
Wkrótce wypisała się i wróciła do Paryża. Natychmiast zabrała się do pracy. Dostała pierwsze poważne zlecenie: medalion na nagrobek słynnej skrzypaczki Ginette Neveu, która zginęła kilka miesięcy wcześniej w katastrofie lotniczej.
W maju wyjechała na kilka tygodni do matki. Nigdy jeszcze Polska nie wydawała jej się tak piękna jak podczas tej wizyty. Cieszyła się, że w Łodzi na miejscu zrujnowanych fabryk i zakładów powstają czyste skwery i magazyny; zachwycała się Warszawą, w której odbudowano już Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście. Urzeczona patrzyła na ruiny, które w czerwieni zachodzącego słońca wyglądały, jakby wciąż płonęły. „Takie jakieś tu powietrze i kolory bardziej gwałtowne, barbarzyńskie, nie tak sielankowo harmonijne jak w Paryżu – donosiła Stanisławskiemu. – Typy ludzi i dzieci inspirują mnie silnie i pragnęłabym je modelować, poprosić o pozowanie, i czuję, że stworzyłabym tu coś prawdziwego”.
Zaczęła na poważnie myśleć o powrocie. Nie bała się zmian, jakie zaszły w Polsce w ciągu kilku ostatnich lat. Była przekonana, że idą w kierunku najlepszym z możliwych. Już półtora roku wcześniej, po rozmowach z łódzkimi przyjaciółmi, pisała do Stanisławskiego: „Na szczęście wielkość ruchu i prawdy socjalne i ludowe zawsze wypływają. Jasno. Jak oka na rosole. Niekiedy rzadkie, ale zawsze o ciężarze właściwym i złote”. Teraz kupiła dla niego „Krótki kurs historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii”.
„Tu czeka na nas praca – przekonywała w liście. – To najpiękniejsze, co może dać człowiekowi życie. Nie człowiekowi – ale dwojgu ludzi”.
Zbadała się u jednego z najwybitniejszych polskich ginekologów: dowiedziała się, że jeszcze niedawno była bardzo bliska śmierci, ale teraz jest już zupełnie wyleczona. I że nie będzie mogła mieć dzieci. „Przy tym nadmiarze sensibilité, jaki posiadam, jak utrzymam się na poziomie, kiedy nikt nigdy nie nazwie mnie mamo i nigdy nie będę mogła bawić się małym, gładziutkim i mlekiem pachnącym ciałkiem?” – pytała Stanisławskiego.
Po jej powrocie do Paryża kupili citroëna z lat 20. i wybrali się w pożegnalną podróż dookoła Francji. Zaznaczyli na mapie wszystkie zabytki i muzea, które chcieli zobaczyć; przez dwa miesiące jeździli sześćdziesiąt kilometrów na godzinę od gotyckiej katedry do renesansowego ratusza, od romańskiego opactwa do barokowego pałacu. Spali w namiotach, jedli ziemniaki pieczone w ognisku, odpoczywali na alpejskich łąkach i plażach Lazurowego Wybrzeża. Gdy pod koniec wyjazdu zabrakło im pieniędzy, Alina wpadła na pomysł, żeby pożyczyć je od mieszkającego w pobliżu Picassa. Pojawili się w jego willi udając, że byli umówieni. Zastali go bawiącego się z psem w ogrodzie. „Przyszliśmy złożyć hołd” – zaczął Ryszard. „I pożyczyć trzy tysiące franków” – dodała Alina. Picasso zaprosił ich na kolację i dał im pieniądze. Jeszcze tego samego dnia Alina wydała je na sandały, które zobaczyła w sklepowej witrynie. W dzienniku podróży zapisała: „[U Picassa] atmosfera prosta, rodzinna. On wielki i naiwny. Niebo błękitne”.
NA FALI
Wrócili do Polski w lutym 1951 r. Stanisławski zrobił dyplom z historii sztuki i dostał pracę w Państwowym Instytucie Sztuki w Warszawie. Alina nie chciała tracić czasu na kończenie studiów: od razu zaczęła wykonywać rzeźby na zlecenia i konkursy. W lipcu 1952 r. wzięli ślub. Kilka miesięcy później adoptowali dziecko – kilkumiesięcznego Piotrusia.
W 1953 r. Alina została zatrudniona przy restauracji gdańskiej Starówki i wygrała konkurs na Pomnik Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, który miał stanąć pod Pałacem Kultury. Powodziło im się coraz lepiej: dostali mieszkanie przy Rynku Starego Miasta, zatrudnili gosposię, urządzili pracownię wśród ruin przy ulicy Królewskiej. Trzy razy do roku wyjeżdżali na urlop: w zimie i na Wielkanoc do Zakopanego, latem na Hel.
Powoli Alina zaczynała wątpić w socrealizm. Kilka lat później nie chciała nawet pamiętać swoich prac z tego okresu. Już w 1955 r. stworzyła rozliczeniową rzeźbę „Ekshumowany”. W 1957 r. zorganizowała w Zachęcie swoją pierwszą wystawę. „Jedni się zachwycali, inni pluli. Tak czy owak, wszyscy byli głęboko poruszeni” – recenzowało pismo „Plastyka”.
W tym czasie Szapocznikow rozstała się ze Stanisławskim, a związała z młodszym od niej o cztery lata grafikiem Romanem Cieślewiczem. Wynajęli razem pracownię przy ulicy Brzozowej, Cieślewicz wprowadził się do jej mieszkania na Starówce, a Stanisławski z niego wyprowadził. Alina chciała, żeby wszyscy pozostali w bliskich relacjach. „Kochany, bardzo Cię proszę, zwłaszcza ze wszystkich względów i Piotrusia itd. Bądź w przyjaźni z Romkiem, tylko tak można, naprawdę pięknie i po europejsku – pisała do Stanisławskiego w czerwcu 1958 r., na dwa miesiące przed rozwodem. – I tylko tak można podtrzymać środowisko, które jest podstawą naszego działania i życia, i do którego przecież należycie obaj. To są rzeczy ponad spanie, a spać i tak nie można zawsze z tym samym partnerem, bo to się robi obrzydlistwo. Więc bez urazów, bądźmy ludźmi!!”.
Na przełomie lat 50. i 60. często wyjeżdżała na Zachód. Była zapraszana na kolejne biennale, salony, sympozja – do Francji, Holandii, Austrii. Poznawała nowe materiały i techniki odlewania. Przywoziła katalogi wystaw i albumy, nylonowe pończochy, buty, szminki, zabawki dla Piotrusia.
Po śmierci matki zdecydowała z Cieślewiczem, że wyjadą na stałe z Piotrem do Paryża. Latem 1963 r. po prostu nie wrócili z wakacji w Jugosławii. Zostawili sobie warszawskie mieszkanie i pracownię. Zlikwidowali je dopiero w 1968 r., po wydarzeniach marcowych.
NOWOTWORY I ZIELNIKI
W Paryżu lepiej wiodło się Cieślewiczowi. Dostawał zlecenia z największych wydawnictw i najlepszych czasopism; w 1965 r. został dyrektorem artystycznym „Elle”. Za jego pieniądze Alina kupowała materiały do swoich rzeźb. W kolorowym poliestrze odlewała piersi i usta, z których później tworzyła lampy, bukiety, bibeloty. Od poniedziałku do piątku, od jedenastej rano do osiemnastej, wdychała toksyczne opary w pracowni. Nie robiła nawet przerwy na obiad. Kiedy wracała do domu, szkicowała na serwetkach i pudełkach od papierosów. W weekendy wydawała z Cieślewiczem przyjęcia dla znajomych artystów, krytyków, projektantów i modelek.
W lutym 1967 r. wzięła z nim ślub. Dwa miesiące później otworzyła swoją pierwszą paryską wystawę, pokazywaną później w Warszawie, Sztokholmie i Kopenhadze.
Przed wakacjami 1968 r. zgłosiła się na badania onkologiczne. Wykluczono nowotwór. Szczęśliwa, pojechała z synem do włoskiej Carrary. Pracowała w kamieniołomie, wykuwając z białego marmuru wielkie formy brzuchów, i odpoczywała kąpiąc się w ciepłym morzu.
W styczniu 1969 r. zdiagnozowano u niej raka piersi. Wiosną przeszła operację. Zaraz po niej wróciła do pracy. Jej nowe rzeźby – ciemne kuliste formy, w których zatapiała zdjęcia, gazety, bandaże i odlewy ciała – nazywały się „Nowotwory”. Wkrótce z pomocą syna zaczęła pracę nad „Zielnikiem”: robiła odlewy jego nagiego ciała i spłaszczała je, tak jak spłaszcza się w albumie wyrwane kwiaty. Tymi pracami szokowała znajomych; o chorobie nic im nie mówiła. Miała tyle samo energii i uśmiechu co zawsze. Może nawet więcej. Zajęta była szukaniem milionera, który sfinansuje jej wymarzony projekt: Rolls-Royce’a wykutego z marmuru w skali 2:1. Stworzyła dwa miniaturowe prototypy – różowy i biały.
W czerwcu 1972 r. poddała się kolejnej operacji – w tym samym szpitalu, w którym ponad dwadzieścia lat wcześniej leczyła się z gruźlicy. Tak jak wtedy nie chciała tracić czasu: całymi dniami szkicowała swoje chore, okaleczone ciało.
Ostatnie wakacje spędziła na południu Francji. Święta – jeszcze we własnym domu, zimę – już w alpejskim sanatorium w Praz-Coutant. Leżała w postępującym paraliżu, przykryta specjalną siatką, która miała chronić ją przed dotykiem – bo nawet delikatny dotyk powodował ostry ból. Zmarła 2 marca 1973 r.
Pochowano ją na paryskim cmentarzu Montmartre. W jej papierach, między setkami zdjęć, znaleziono też białą kartkę zapisaną czarnym cienkopisem: „Pewnej niedzieli, w pełnym słońcu, zmęczona kilkugodzinnym polerowaniem mojego Rolls-Royce’a w różowym portugalskim marmurze, usiadłam w zamyśleniu, żując machinalnie moją gumę do żucia. Wyciągając z mych ust przedziwne formy zdałam sobie nagle sprawę z niezwykłej kolekcji rzeźb abstrakcyjnych, które przechodzą mi przez zęby. Wystarczy sfotografować i powiększyć moje przeżute odkrycia, aby stanąć przed faktem rzeźbiarskiej kreacji. Żujcie dobrze, rozglądajcie się dookoła was. Twórczość mieści się między marzeniem i codziennością. Alina Szapocznikow, Malakoff, 22 czerwca 1971”.
Korzystałam m.in. z katalogów: „Alina Szapocznikow 1926–1973”, Warszawa 1998, „Katalog rzeźb Aliny Szapocznikow”, Kraków 2001, „Alina Szapocznikow. Zatrzymać życie”, Kraków-Warszawa 2004; czasopism: „Pokaz. Pismo krytyki artystycznej”, nr 23/1998, „Obieg” (www.obieg.pl); książek: „Kroją mi się piękne sprawy. Listy Aliny Szapocznikow i Ryszarda Stanisławskiego 1948–1971”, Kraków-Warszawa 2012, „Życie artystek w PRL”, Warszawa 2013; oraz archiwum Aliny Szapocznikow w Muzeum Sztuki Nowoczesnej (www.artmuseum.pl).
Po czterdziestu latach od tragicznej śmierci Alina Szapocznikow zajmuje należne jej miejsce w światowej historii sztuki. W nowojorskim Museum of Modern Art zakończyła się niedawno wystawa „Alina Szapocznikow. Sculpture Undone 1955–1972”, pokazywana wcześniej w Brukseli i Los Angeles. Entuzjastycznie pisano o niej w „Le Monde” („Alina Szapocznikow gwałtownie wraca do życia”), „The New York Times” („Retrospektywa Aliny Szapocznikow jest w pewnym sensie historią całej powojennej rzeźby”), „The Paris Review” („Dzieła Szapocznikow są zaskakująco piękne i nieznośnie intymne, w wysublimowany sposób przedstawiają ból, chorobę i cierpienie”). 27 lutego w paryskim Centre Georges Pompidou rozpoczęła się kolejna wystawa tej artystki, zatytułowana „Od rysunku do rzeźby”. Będzie można ją oglądać aż do 20 maja.