Ujawniamy! Kim naprawdę był Henryk Batuta?

Mija właśnie 20 lat od legendarnej mistyfikacji z heroicznych początków polskiego internetu.

07.05.2024

Czyta się kilka minut

Olga Drenda / fot. Maciej Zienkiewicz dla TP
Olga Drenda / Fot. Maciej Zienkiewicz dla TP

Pogoda sprzyja wyprawom w plener, a nie ma to jak rekreacja, która przy okazji pozwoli nieco wzbogacić wiedzę, choćby była to tzw. wiedza quizowa (nikomu nie pozwalam jej deprecjonować). Nieprzypadkowo dawnymi czasy lubiłam wciągać się w „100 zagadek turystycznych”. I tak niedawna wycieczka rowerowa po zakątkach Warszawy przypomniała mi, że niebawem minie 20 lat od legendarnej mistyfikacji z heroicznych początków polskiego internetu, czyli przypadku Henryka Batuty.

Henryk Batuta – jak głosiło umieszczone w 2004 r. na polskiej Wikipedii hasło – miał być działaczem komunistycznym o życiorysie podejrzanie zbliżonym do biografii właściciela twarzy ze starej pięćdziesięciozłotówki, czyli Karola Świerczewskiego, z elementami pożyczonymi z uniwersum teorii spiskowych. Ulica Batuty na warszawskim osiedlu Służew upamiętniała, zdaniem internautów, człowieka niegodnego takiego gestu. Jego istnienie uwiarygodniały zaś cytaty, wyniki wyszukiwania Google, a przede wszystkim fakt, że nikt nie podważał autentyczności wpisu na Wikipedii.

Po niecałych dwóch latach wpis przeszedł weryfikację i biogram został uzupełniony o informację, że mowa o postaci fikcyjnej, bohaterze wyrafinowanego żartu grupy użytkowników skrywającej się pod kryptonimem Armia Batuty. Nazwa służewskiej ulicy pochodzi w rzeczywistości od batuty dyrygenta, zaś przypadek tej zmyślnej mistyfikacji posłużył za ilustrację licznych studiów z zakresu weryfikacji danych. Nie przez przypadek podkreślam jednak to, ile czasu minęło: Henryk Batuta był postacią z „małego internetu”, w którym znacznie łatwiej było o sprostowanie, a informacja taka miała szansę osiągnąć należyty rozgłos.

W czasach, gdy ta historia wyszła na jaw, byłam absolutnie pewna, że wszyscy na świecie podzielają moje przekonanie, że to, co nazywamy najszerzej pojętymi teoriami spiskowymi, to ironiczny żart, mistyfikacja, i że nikt nie mówi o nich na serio. Zapewne ktoś musiał wziąć mnie za prawdziwą wyznawczynię. Pasjonowałam się wówczas trylogią „Illuminatus” Roberta Shea i Roberta A. Wilsona (której lekturę wszystkim najserdeczniej polecam), książki, która zapewnia doskonały trening czujności i przytomnego wątpienia, bo cała jej akcja stanowi niezwykle szybką żonglerkę faktami i zmyśleniami. Wydawało mi się, że wszyscy na świecie mają rodzaj węchu czy radaru umożliwiającego wytropienie fikcji, albo że pasjonują się zabawą we wzajemne wkręcanie i mruganie do siebie okiem, w stylu, powiedzmy, prac Roberta Kuśmirowskiego, albo „Sennego żywota Leonory de la Cruz” Agnieszki Taborskiej. 

Szalenie się zdziwiłam, gdy okazało się, że bywa raczej odwrotnie i ludzie często – kto wie, może i coraz częściej – wolą nie być wyprowadzani z błędu, tylko po prostu przyswoić własną wersję rzeczywistości i się przy niej upierać. Albo nawet gdy dowiedzą się, że coś, w co wierzyli, jest fikcją, będą starali się za wszelką cenę znaleźć margines wiarygodności. A już na pewno nie traktują informacji jako klocków w postmodernistycznej zabawie. Wybierają po prostu odmianę własnej poznawczej korzyści: coś, co im osobiście odpowiada. Być może gdyby przypadek Henryka Batuty zdarzył się dziś, pojawiłaby się kontrarmia, starająca się za wszelką cenę udowodnić, że to oni znają prawdę i że nie było żadnej mistyfikacji.

Korzystając z okazji chciałabym upamiętnić kierowcę taksówki, przypadkowego, a znaczącego bohatera opowieści o Henryku Batucie. Zagadnięty przez Armię Batuty o to, czy nie przeszkadza mu, że ulica upamiętnia tak skandaliczną postać, odparł z nutą niecierpliwości, że nie i że jest mu to zupełnie obojętne. Niezłomna odporność tego człowieka na prowokatorskie zagadnięcia i radykalna niechęć do bycia wciąganym w spory symboliczne powinna nam wszystkim dać do myślenia. To bowiem rzadko spotykane dzisiaj cechy. Jakby z zupełnie innego świata. Dzisiaj ktoś mówi „nic mnie to nie obchodzi” (albo raczej, w pluralis maiestatis, „n a s”) właśnie wtedy, gdy obchodzi go bardzo.

Co się wkręciło, można też wykręcić (np. przy pomocy scyzoryka) // Fot. Olga Drenda

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Badaczka i pisarka, od września 2022 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książek „Duchologia polska. ­Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” (Nagroda Literacka Gdynia) oraz rozmów „Czyje jest nasze życie” ­(… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Z dziejów wkręcania