Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszystko zaczyna się tutaj: w wiosce na karpackim pogórzu, którą od granicy z Polską dzieli paręset metrów. Do Przemyśla jest w linii prostej kilka kilometrów, ale by tam dotrzeć, trzeba odbyć dłuższą podróż: naokoło, do przejść granicznych w Bieszczadach lub Medyce.
Przynajmniej na razie, bo już wkrótce tu, w Niżankowicach, ma zostać otwarte nowe przejście – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Jeśli, bo choć prace są intensywne – po stronie ukraińskiej drogę Sambor-Niżankowice remontowano w ostatnich miesiącach; teraz to najlepsza droga w regionie – ostatnio rozeszła się wieść, że archeolodzy, towarzyszący remontowi po stronie polskiej, mieli „coś” znaleźć i prace mogą być opóźnione.
Ale to, co martwi pewnie miejscowych przedsiębiorców – tych, którzy zainwestowali już w ziemię wzdłuż drogi, pod sklepy i punkty usługowe – nie jest największym problemem dla 50-letniej Lesi i 39-letniej Oksany. Mieszkanki Niżankowic z niepokojem patrzą na kurczący się zapas starych prześcieradeł. Ostatnio podratowali ich polscy sąsiedzi zza bliskiej granicy, podwieźli ich zapas. Ale na długo nie starczy.
STARE PRZEŚCIERADŁA to surowiec, z którego kobiety z Niżankowic plotą siatki maskujące dla żołnierzy. Proces produkcyjny wygląda tak: najpierw farbują je (a także stare koszulki, polary itp.) na kolory adekwatne do pory roku. Potem tną na paski. Te zaś zaplatają na siatkach. Siatki są rozciągnięte na wielkich krosnach w budynku silrady, wiejskiej rady. Te większe osłonią stanowiska w okopach, ziemianki, a także auta, którymi na front dostarcza się zaopatrzenie, i którymi z powrotem odwozi się rannych oraz poległych. Te najmniejsze, plecione na niewielkich drewnianych ramkach, ochronią hełm.
– Zaczęliśmy 27 lutego – mówi Oksana. Na co dzień przedszkolanka, do silrady przychodzi codziennie po pracy, z wyjątkiem niedziel. Podobnie inne kobiety. Czasem przychodzą z dziećmi: te pomagają, a do gotowych siatek dołączają swoje rysunki. Emocjonalną wartość dodaną dla człowieka gdzieś w okopie.
– Do tej pory zrobiłyśmy około pięciuset wielkich siatek. Do tego mniejsze. Ile? Nie wiem, nie liczyłyśmy – mówi Oksana. – Tak, jesteśmy już tym bardzo zmęczone. Ale potem dostajemy zdjęcie z frontu. Albo wiadomość, że nasza siatka uchroniła kogoś od drona, który krążył nad chłopcami. I prośbę o kolejne siatki, teraz w kolorach jesiennych. Albo zimowych, mamy już takie prośby. To co robić? Przecież nie możemy przestać.
DZIESIĘĆ WIELKICH: tyle siatek mamy zawieść z Niżankowic do Pokrowska, powiatowego miasta w obwodzie donieckim. Pokrowsk leży na zapleczu oddziałów ukraińskich, które bronią Bachmutu. To dziś najcięższy odcinek frontu. I jedyny, na którym Rosjanie teraz nieustająco i intensywnie atakują.
ZBIÓRKA „TYGODNIKA” DLA UKRAIŃSKICH OBROŃCÓW. ZOBACZ JAK MOŻESZ POMÓC>>>
Dlaczego akurat tu? Trudno powiedzieć. Może to kwestia prestiżu, cel minimum (Putin kazał wszak „wyzwolić” Donbas). A może kwestia przeciwnika: pod Bachmutem walczy Grupa Wagnera. – W internecie ludzie śmieją się, że u Wagnera walczą zeki, zrekrutowani więźniowie – mówi Wasyl (imię zmienione), wolontariusz ze stażem od 2014 r., który od lutego odbył kilkadziesiąt kursów na front, także pod Bachmut. – Ale to nie tak. Trzon wagnerowców to wciąż weterani z Syrii czy Afryki. To nie żołnierze. To zabójcy. Dla nich zabić to jak splunąć. I są w tym dobrzy.
– Tu jest strasznie – przyzna także (anonimowo) ukraiński oficer, jeden z dowodzących na tym odcinku. – To miasorubka, maszynka do mięsa. Jednego dnia my idziemy do przodu dwieście metrów, następnego dnia oni. Tak, mamy straty. Ale się trzymamy – dodaje. Brzmiałoby to jak urzędowy optymizm, gdyby nie rozmowy ze zwykłymi żołnierzami. – Tak, to piekło, ale wytrzymamy – zapewniają.
Tu mają trafić więc siatki z Niżankowic. Oraz rzeczy, które podarowali lub sfinansowali czytelnicy i czytelniczki „Tygodnika”: polary, śpiwory zimowe, termobielizna, skarpety i czapki, a także generatory prądotwórcze.
PIERWSZY TRANSPORT z rzeczami zebranymi przez „Tygodnik” zawieźliśmy już wcześniej do Lwowa i tam przekazaliśmy na ręce Ihora, znajomego wolontariusza, który na front chersoński miał wyruszyć w pierwszy weekend listopada. Teraz ten drugi transport, upchany z trudem do 21-letniego mercedesa vito, zawieziemy sami do obwodu donieckiego.
Auto tam zostanie, w szpitalu polowym: kupione przez Ukraińców z Polski, ma służyć jako sanitarka (choć nie od razu: podczas 1300-kilometrowej podróży najpierw wysiądą klocki hamulcowe w prawym przednim kole, a potem lewe tylne koło zacznie grozić odpadnięciem; w czasie remontu, w jednostce wojskowej gdzieś po drodze, okaże się, że sprzedający, który zapewniał, iż auto jest sprawne, wadliwe miejsca ukrył pod warstwą masy bitumicznej).
Auta-sanitarki, czyli często zwykłe samochody – furgonetki lub choćby kombi – są tu w cenie. System ewakuacji z pola walki – gdzie po pierwszym ustabilizowaniu ranny musi być wieziony samochodem do wysuniętego punktu medycznego pierwszej pomocy, zwykle kilka- naście kilometrów po polnych drogach – sprawia, iż pojazdy zużywają się szybko. Albo padają ofiarą rosyjskich dronów. Także frontowi medycy potrzebują więc siatek maskujących. Te nasze, z Niżankowic, trafią jednak do kogoś innego.
W POKROWSKU oczekuje nas bowiem Wiktor (imię zmienione). Niespełna 30-letni starszy lejtnant – to ranga pośrednia między porucznikiem a kapitanem – dowodzi oddziałem rozpoznania jednej z brygad walczących pod Bachmutem. Aby odebrać siatki, weźmie krótką przepustkę od swojego dowódcy. Bardzo krótką – podczas naszego spotkania, na dworcu autobusowym w Pokrowsku, dostanie wiadomość, że musi wracać, bo „orki” ruszają do przodu (żołnierze rzadko mówią „Rosjanie”; zwykle mowa jest o „Moskalach” lub „orkach” – stworzeniach z „Władcy Pierścieni” Tolkiena służących Sauronowi, władcy ciemności).
Wracając w bachmuckie piekło, Wiktor zabierze także termobieliznę, polary i śpiwory. Ale tylko trochę. – Tyle starczy, więcej nam nie trzeba – zaznaczy. To powtarzająca się obserwacja: im bliżej frontu, tym ludzie w mundurach są bardziej powściągliwi w przyjmowaniu pomocy. – Tyle nam wystarczy, inni też potrzebują – to zdanie słyszymy często. Jakby tych, którzy wiedzą, co znaczy siedzieć przez dwa tygodnie w okopie, łączyła jakaś szczególna więź. Solidarność? Braterstwo? Odpowiedzialność za kolegów? I koleżanki, bo wśród walczących jest dużo kobiet. – Dziękujemy, że tu przyjechaliście – mówi młoda żołnierka, napotkana na stacji benzynowej gdzieś w Donbasie. Poprosiła o polar, bo jej stary się przetarł. Jeden.
– Nie macie może polskiej flagi? – zapyta oficer z Kijowa, który też dostał polar (jeden) i ciepłą polarową czapeczkę (służąc w stolicy, zajmuje się formowaniem nowych jednostek). – To zabierzcie następnym razem. Chciałbym ją sobie powiesić na kwaterze.
TAKŻE LESIA I OKSANA coś dostaną: zdjęcia z pospiesznego przekazania ich siatek Wiktorowi. W listopadowy poranek, gdy w drodze powrotnej spotkamy się w Niżankowicach, będą je oglądać, wzruszone. A po południu znów będą przerabiać stare prześcieradła. Przecież nie mogą przestać. ©℗