Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Widywaliśmy się rzadko, na ogół przy jakichś oficjalnych okazjach. Scenariusz był zawsze ten sam: on mówił, ja słuchałem. Musiałem najpierw wysłuchać rytualnych narzekań na współczesną poezję, co było o tyle dziwne, że Jurka fascynowało malarstwo abstrakcyjne, ale poetyckich abstrakcjonistów docenić nie potrafił. Kiedy kończyły się narzekania, robiło się ciekawie. Najbardziej lubiłem, gdy wspominał – Filipowicza, Wojaczka i innych. Z Wojaczkiem zaprzyjaźnił się już w pierwszym dniu studiów: na uroczyste rozpoczęcie roku obaj przyszli z książkami Przybosia pod pachą. Może to był nawet ten sam tytuł, nie pamiętam. Razem studiowali polonistykę na UJ i razem mieszkali w akademiku „przy błoniach i oleandrach”, w pięciu czy sześciu chłopaków, „w mrocznym, zapchlonym pokoju 135”, jak napisał Jurek w jednym z wierszy. Wojaczek w jego wspomnieniach nieustannie palił, dużo czytał i od czasu do czasu objadał kolegów, bo na jedzenie szkoda mu było pieniędzy. Lubił też śpiewać, co w wieloosobowym pokoju bywało męczące, oraz recytować cudze utwory, co akurat Jurkowi się podobało. W przywołanym wierszu wspomina, jak przyszły autor „Sezonu” deklamował Norwida: „Cedr nie ogrody, lecz pustynie rodzą: / Próżnia – kołyską olbrzyma… / Eginej!... wielcy poeci przychodzą, / Gdy poetów wielkich nie ma…”.
Z Filipowiczem połączyła Jurka Kronholda miłość do Cieszyna i wszystkiego, co z Cieszynem związane. Pisarz zjawiał się u niego zwykle na początku listopada. Kiedy przyjeżdżał, zawsze szli na cmentarz i nad rzekę, to były stałe punkty. „Zbliżał się do granicznej Olzy, żeby zbadać, czy są w niej jeszcze ryby”, pisał Jurek we wspomnieniach. „Wzdłuż rzeki poruszały się patrole WOP-u, pilnujące, aby nikt nie ośmielił się naruszyć jej integralności. Zbudowane z kruchego łupka cieszyńskiego, z fliszu karpackiego, łożysko Olzy dawało schronienie na swych głęboczynach modrociemnym jelcom i zgrabnym kleniom. Zdarzały się lipienie, brzany, świnki i potokowce, ale rzeka nie była dostępna dla rybaków, podobnie jak mosty ją przekraczające zarezerwowano dla przechodniów i pojazdów legitymujących się odpowiednim dowodem”.
Cieszył się, kiedy mówiłem, że zazdroszczę mu tego czy innego wiersza. Najbardziej ceniłem te zaskakujące, lekko surrealne, pisane językiem niemal mówionym, pozbawione retoryczności. Wiersze, w których ujawniało się jego poczucie humoru, a wzniosłość zjawiała się jakby niezamierzenie, jako rezultat obserwacyjnej czułości i niedopowiedzeń. Jak w tym, zatytułowanym „Jasny dom”:
Trafiły się nam dwa koty, dwa psy
i jeden koń.
Trochę chyba za dużo.
Więc wrzeszczę zniecierpliwiony:
– Idźcie do jasnej cholery!
Ale one podobnie jak ja
wolą
światło w domu.
Albo w tym, noszącym tytuł „Zimno”, wspaniałym wierszu o samotności i współczuciu, i na pewno o czymś jeszcze, czego nie umiem nazwać:
Tak zimno,
że chyba się okryję
drzwiami,
wyrzuconymi na śmietnik,
albo włożę
jesionkę,
powieszoną na konarze kasztana
przez jakiegoś wędrownego partyzanta,
a do leżenia
wsunę
pod głowę
trampki, od miesiąca
uśmiechające się
do mnie
z drutów wysokiego napięcia.
W jednym z ostatnich tomów opisał swoje marzenie: wyjść z życia po angielsku, wymknąć się cichcem, żeby nikt nie zauważył. I to mu się udało. Prawie.©