Życiowa rola

Aneta Żukowska: Mam raka. Rzadkiego. Zaawansowanego. Umieram. Dlaczego boicie się o tym rozmawiać?

04.10.2016

Czyta się kilka minut

Zdjęcie Anety, którego autorką jest Karolina Sekuła, zwyciężyło w konkursie Grand Press Photo 2016 w kategorii Portret Sesyjny. O sesję poprosiła Aneta, by oswoić się z nową fryzurą po chemioterapii. / Fot. Karolina Sekuła
Zdjęcie Anety, którego autorką jest Karolina Sekuła, zwyciężyło w konkursie Grand Press Photo 2016 w kategorii Portret Sesyjny. O sesję poprosiła Aneta, by oswoić się z nową fryzurą po chemioterapii. / Fot. Karolina Sekuła

ANETA ŻUKOWSKA: Palisz?

ANNA GOC: Nie zdążyłam się jeszcze nauczyć. 

ANETA ŻUKOWSKA: (Otwiera okno, zapala papierosa) To nie jest najważniejsza umiejętność w życiu. Ale cenię ją sobie. Zwłaszcza teraz. Poza tym palenie już mi nie szkodzi.

Już? 

Kiedy się dowiedziałam, że mam raka, spytałam lekarza, czy czegoś nie mogę. Odpowiedział, że jeśli coś mi służy, nie muszę z tego rezygnować. Znajomi też nie namawiają do rzucenia. A jeśli, to tylko dlatego, że mają jeszcze nadzieję.

A Ty? 

Nie potrafię żyć, mając nadzieję i nie mając jej jednocześnie. Musiałam wybrać. Wybrałam brak nadziei.

To jest lepszy wybór?

Tu nie ma lepszych i gorszych. Ten jest bliższy prawdzie: mam raka, nieuleczalnego, rzadkiego, bardzo zaawansowanego. Umieram.

Jadąc do Ciebie, nastawiłam się na rozmowę o życiu. 

Bo tak jest łatwiej. Od ludzi chorych na raka oczekuje się, że będą o nie walczyć. Że będą bohaterami. Nawet jak ktoś umiera, dopisują w nekrologu: „odszedł po długiej walce z chorobą”. Wszystkim jest lżej, jeśli chorzy są dzielni.

Kiedy chorym jest lżej?

Kiedy nie muszą udawać.

Udają?

Często. Udawanie trwa od początku. Odbierasz wyniki i wszyscy nad tobą płaczą. Więc ich pocieszasz. Kolejne badania, konsultacje, chemioterapia – to samo. Grasz silniejszą, niż jesteś. Słyszysz, że jeśli się załamiesz, inni załamią się razem z tobą. Czujesz ciężar. Więc wolisz być w pewnych sytuacjach sama.

I co daje samotność?

To, że wreszcie możesz sobie pozwolić na słabość. Nie da się w cierpieniu być z kimś. Cierpisz tylko ty. To było bardzo trudne, ale szybko się z tym pogodziłam. Wiedziałam też, że nikomu nie pokażę lęku, bólu, strachu. Bo co to zmieni? Mojej sytuacji na pewno nie. Ale to nie jest tak, że ludzie nie są ważni. Są najważniejsi. Tylko warto w swoim chorowaniu zadbać o siebie.

Jak to robisz?

Staram się mieć kontrolę np. nad przepływem informacji o chorobie. Kiedy ubiegłej jesieni odebrałam wyniki, wiedziałam, że muszę powiedzieć znajomym: moje życie się zmienia. Nie miałam siły rozmawiać z każdym z osobna. Stworzyłam więc grupę mailingową i do wszystkich wysłałam tę samą wiadomość: mam raka, lekarze nie dają mi szans. Wyjaśniłam, że na jakiś czas potrzebuję wyłączyć telefon. I że niemile widziane są pocieszenia typu: „będzie dobrze”. Dzięki temu mogłam zostać z moim rakiem sam na sam.

Byłaś wściekła? 

Byłam, choć czułam, że ta wściekłość jest bez sensu. Nie ma tu ani winy, ani kary. Zaczęły mnie jedynie irytować artykuły typu „Jak uniknąć raka?”, które u chorych wywołują poczucie winy – pojawia się myślenie, że gdyby żyli inaczej, nie byliby może chorzy. Nie zadawałam sobie też pytania: „dlaczego ja?”. Pomogły wszystkie przeczytane dotąd książki i filmy, choć od roku oglądam głównie te o umieraniu. I pomogło rozstanie, które przeszłam przed chorobą. Wtedy po raz pierwszy mogłam obserwować siebie w cierpieniu – to było jak trening.

Trudniej przyszło oswajanie ciała. Brzuch, w którym pojawił się rak, stał się obcy. Nie potrafiłam go dotknąć, miałam kłopot choćby z używaniem balsamu.

To minęło?

Tak. Nie minęło jedynie zdumienie – każdego ranka muszę siebie przekonywać, że umieram naprawdę. Wykryty przypadkowo rak wciąż nie daje żadnych objawów. Nie boli. Wszystko jest na papierze. To ogromne wyzwanie, zmierzyć się z taką abstrakcją. Po każdej chemioterapii zasypiam z whisky, by wymiotując kolejnego dnia myśleć, że to kac, a nie skutki uboczne leczenia. Jedynym znakiem, że go mam, jest łysa głowa, której nie da się ukryć.

Myślisz, że to zdumienie kiedyś minie?

Raczej nie. Chyba zostanie ze mną do końca. Z drugiej strony – życie bez nadziei polega na tym, że każdego dnia, na starcie, musisz sobie to na nowo uświadamiać. To nie jest naturalny stan. I wiesz, że inaczej nie będzie. Każda chwila, w zależności od nastroju, może ci się wydać równie wielka i równie znikoma.

Jak sobie z tym radzisz? 

Staram się je, mimo nastroju, przeżywać jak najintensywniej. To nie jest takie trudne, bo rak powoduje, że doświadczenie jest gęstsze, wszystko pachnie mocniej. Ciało jest bardziej otwarte. Widzę więcej, słyszę więcej.

Zdjęcie Anety, którego autorką jest Karolina Sekuła, zwyciężyło w konkursie Grand Press Photo 2016 w kategorii Portret Sesyjny. O sesję poprosiła Aneta, by oswoić się z nową fryzurą po chemioterapii. / Fot. Karolina Sekuła

Tuż po sesji fotograficznej, na którą zdecydowałaś się, by oswoić nową fryzurę, pisałaś na blogu, że w trakcie zdjęć myślałaś o tym, co jest bardziej intymne: stygmatyzująca fryzura czy nagie piersi. 

Łysość mojej głowy była świadectwem wnętrza, moich bebechów. Fryzura powiedziała o mojej nowej, budowanej na chorobie, tożsamości. Czuję, że to ona jest bardziej intymna. Powiedzenie o raku w ten sposób jest dla mnie coming outem. Wcześniej nie było wiadomo: czy zmieniłam stylówę, czy może – bo tak też byłam odbierana – jestem lesbijką. Teraz jest jasne: jestem śmiertelnie chora.

Wcześniej odpowiadałaś na pytania o fryzurę? 

Tak, choć wiele osób pytając nie zakładało, że mam raka. Spotykaliśmy się np. na imprezie. Piłam, paliłam, więc nie wpisywałam się w obraz śmiertelnie chorej, która powinna leżeć w łóżku i trząść się o swoje życie. Na początku mówiłam, że to po prostu nowa fryzura. Nie byłam gotowa na inne odpowiedzi.

Co czułaś potem? 

Kaca. Irytowało mnie, że kłamię. Ale z drugiej strony utożsamienie się z byciem chorym zajmuje trochę czasu. A ja wtedy nie byłam gotowa, by mówić o swoim raku. Później odpowiadałam, że jestem na chemioterapii i tyle.

Ludzie reagowali na sesję?

Spotykałam się np. z komentarzami: „Boże, ciebie to dotknęło, zaczynam się martwić o swoje dzieci”. Wystawienie na publiczny ogląd raka rzuca mrok na wszystkich. Miałam wrażenie, że ludzie mnie żałowali, ale bardziej bali się, że ich też może to spotkać.

Co zdjęcia dały Tobie? 

Pozwoliły urealnić moją sytuację. Oswoić się z nią. Na podobnej zasadzie działa blog. Jeśli napiszesz: „Mam raka” – to rak staje się prawdziwszy. Chodziło o uwierzenie w to, że naprawdę umrę. I przestawienie myślenia: skoro umrę, to muszę się tą śmiercią zająć. Zdjęciami przejęłam komunikację, a wraz z nią kontrolę.

Ograniczasz sferę niedomówień? 

Czyszczę kontekst.

Po co?

Żeby było jasne, jak chcę się do tego odnosić. To w końcu mój rak. Przygotowuję się na to, czego nie chcę, by inni robili. Także na to, czego mogą się spodziewać z mojej strony. Na blogach ludzie często nazywają swoje raki. Przedrzeźniają je. Kokietują. Ja piszę o nim surowo. I tyle mogę zrobić – poprosić świat, by mówił o mnie tak, jak bym chciała.

Uważnie mnie obserwujesz. 

Przy każdej rozmowie zastanawiam się, ile mogę powiedzieć, ile ktoś może znieść. Zwłaszcza kiedy jestem w nastawieniu „ku śmierci”. I nie chodzi tu o pesymizm.

A o co? 

O rozmowę na temat śmierci taką, jaka mnie teraz interesuje. Nie metafizyczną, tylko praktyczną. Jeden z lekarzy analizując mój przypadek cudem nazwał cztery lata od diagnozy. Wikipedia daje półtora roku. Chemia, którą przyjmuję, nie leczy, tylko przedłuża życie. Przyjdzie moment, po którym będzie już tylko gorzej. Zacznie się umieranie. Pytam więc: co zrobić, by nie cierpieć przez te kilka tygodni?

Kiedy zajęłaś się tym tak praktycznie?

Ostatnio, kiedy choroba zrobiła wielki powrót. Dotąd chemia zatrzymywała rozwój raka. Ale ona ma sens, dopóki organizm i psychika sobie z nią radzą. Ja miałam już dosyć. Zrobiłam przerwę, która i tak była wskazana. Wczorajsze wyniki pokazały, że moje komórki rakowe są bardzo agresywne. Szybko się rozrastają. Teraz, kiedy chodzę przez trzy dni z przypiętym na stałe woreczkiem z chemią, czuję, że zaczyna się trudniejszy okres. Wciąż nie mam przerzutów, to jest plus. To też oznacza, że do etapu umierania mam jeszcze trochę czasu. A ten – jak przeczytałam w skryptach z konferencji naukowych, podczas których analizowane są różne przypadki – może trwać od kilku dni do dwóch miesięcy.

Pytasz o to lekarzy?

Próbuję. Ale są zaskoczeni. Bo jak to możliwe, że podchodzę do własnego umierania tak racjonalnie. Zwykle to bliscy chorych chcą wiedzieć więcej. Na początku odpowiadali więc jak dziecku. Np. na pytanie, jak długo będzie trwała chemia, usłyszałam, że do końca życia. Mówili prawdę, ale w taki sposób, żeby nie odebrać nadziei.

A teraz? 

Teraz rozmowy wyglądają inaczej, bo już wiem, jak je prowadzić. Przygotowuję się. Za każdym razem powtarzam, że dla mnie ważniejsza jest jakość, a nie długość życia. Zapisuję pytania na kartkach. Kiedy głos zaczyna mi się łamać, czytam je kolejno. Nie zadaję pytań w stylu: „co ze mną będzie?”, tylko na przykład: „pierwszym sygnałem, że wkrótce umrę, będzie żółtaczka, tak?”.

Wiedząc, czujesz ulgę?

Częściowo, bo ta wiedza dotyczy procesu umierania: guz będzie się rozrastał, odcinał moje kolejne organy, zaczną się problemy z wodą w organizmie, spuchną nogi, przestanę panować nad wydalaniem, stracę apetyt, zacznie się bezsenność. Będzie bolało. Wiem to, ale to nie rozwiązuje mojego głównego problemu: jak umrzeć godnie? Kiedy spytałam jednego lekarza o możliwość eutanazji, która jest dopuszczalna tylko w Szwajcarii, zasugerował hospicjum. Boją się o tym rozmawiać.

Rozważałaś eutanazję?

Wciąż rozważam, ale dla mnie taka decyzja oznaczałaby konieczność pożegnania się z rodziną i przyjaciółmi tu, w Polsce. I podróż przez Europę z myślą, że jadę umrzeć. To za duże wyzwanie. Więc wracam do punktu wyjścia.

Uspokaja Cię wizja jakiegoś rozwiązania? 

Tak – nierealnego. Chciałabym mieć lek w szufladzie, który pomógłby mi skrócić cierpienie, gdyby to było konieczne. Nie wiem, czy bym go zażyła. Ale odsapnęłabym. Przestałabym się bać bólu.

Kiedy kilka lat temu umierała aktorka Anna Przybylska, a wcześniej blogerka Chustka, przez Polskę przetoczyła się dyskusja o minimalizowaniu bólu. Może jest jednak lepiej. 

Wystarczy wejść na pierwsze lepsze forum, by przekonać się, że niewiele się zmieniło. Wciąż pojawiają się wpisy typu: „lekarz uprzedził nas, że trzy ostatnie dni będą okupione ogromnym cierpieniem”. Albo opisy zamieszczane przez rodziny chorych, z których wynika, że umierający jęczał przez ostatni tydzień. Chorzy na swoich blogach nie piszą o bólu. Raczej się pocieszają, starają się nie straszyć. Jeśli czytam u kogoś, że „troszkę bolało”, wiem, że bolało bardzo.
Mogę cierpieć, ale jeśli to cierpienie miałoby sens w postaci wyzdrowienia, a nie prowadziło jedynie do pewnej śmierci. Wierzę, że moja rodzina nie pozwoli, by mnie nieludzko bolało. Ale mam też lęk, że nie będę już w stanie poprosić o więcej morfiny.

Rozmawiacie o tym? 

Nie, bo niby jak? Mam stanąć przed mamą i powiedzieć: „prawdopodobnie wkrótce umrę, więc jak będę jęczeć z bólu, to zrób proszę to i to”? A potem co? Kawy? Herbaty? Nie potrafię tak.

A ze znajomymi potrafisz? 

Większość nie chce. Mówią o tym wprost, kiedy wspominam, że szukam jakiegoś realnego rozwiązania. Część, mimo chęci, nie daje rady. Zresztą, kiedy widzę czyjeś łzy, też odpuszczam.

To z kim rozmawiasz o śmierci? 

Mam jedną osobę, moją przyjaciółkę, która – jak mi się wydaje – niestety mentalnie choruje razem ze mną. Z nią czasami o tym rozmawiam. Poza tym nie mam z kim. Ten temat nie istnieje. Ludzie, którzy mnie kochają, wypierają go. Być może nie są gotowi.

Ty jesteś? 

Ja muszę być. Moja potrzeba rozmowy na ten temat sprowadza się do podejścia: co dwie głowy, to nie jedna. Tak, potrzebuję rozmowy o śmierci. Bez unikania trudnych słów typu „agonia”, bez płaczu. Ale rozumiem, że jeśli się kocha, to zastanawianie się, jak pomóc umrzeć, jest cholernie trudne. Zwykle temat śmierci pojawia się za późno.

Kiedy? 

Wtedy, kiedy się okazuje, że umieranie się zaczęło. Kiedy chory już tej rozmowy nie potrzebuje. W najgorszych przypadkach – po śmierci. Na forach internetowych dominują wpisy o tym, jak rodzina starała się utrzymać chorego przy życiu za wszelką cenę. Ludzie dzielą się tym, jak prosili lekarzy o jeszcze jeden dzień z umierającym, o jeszcze kilka godzin, pomimo, że jest to dla niego męczarnia. Ktoś inny rozpacza, że na chwilę wyszedł, a kiedy wrócił – jego bliski już nie żył. Ważne jest to, że nie trzymał go za rękę, a nie to, że ten człowiek już nie cierpi.

Na blogu piszesz o raku i śmierci wprost: żeby „wreszcie temat ten stał się czymś oswojonym i odsłoniętym”, żebyś nie musiała udawać, że o tym nie myślisz.

Wychodzę z założenia, że czytający weźmie tyle, na ile ma siłę. Rodzice o moim stanie „ku śmierci” dowiedzieli się z bloga, nie ode mnie. Wiem, że mój brat niektórych wpisów nie doczytał. Kiedyś pewnie to zrobi, ale teraz nie był w stanie.

A o raku rozmawiacie? 

Mój rak jest tematem powszechnym. Wśród dalszej rodziny funkcjonuje na podobnej zasadzie jak informacja o czyimś ślubie. Jest na świeczniku. Mówi się, że rak się zatrzymał, albo – jak w ostatnich dniach – przyspieszył. Że stał się agresywny albo że się uspokoił. Czasami czuję się tak, jakby rak był jakimś oddzielnym bytem, a nie częścią mnie. Jakby wszyscy mówili o mnie, ale nie przy mnie. Podobnie czuję się, kiedy odbieram wyniki i czytam: „wątroba powiększona”, „żyła nieposzerzona”. Mija trochę czasu, zanim się z tym utożsamię, zanim przestawię sobie w głowie, że chodzi o moją wątrobę i o moją żyłę. To zabiera mnóstwo energii, która teraz jest podwójnie ważna.

Dbasz o nią? 

Planuję czas, by jej nie tracić. Ale nie tak jak kiedyś: na dwa lata do przodu. Dziś nie kupię już płaszcza z wyprzedaży na przyszły sezon. Moje plany sięgają maksymalnie dwóch tygodni.

Dlaczego akurat dwóch? 

Rytm wyznacza chemia: tydzień z nią, tydzień bez niej. Nawet jeśli nagle zacznie się dziać coś złego, to i tak nie powinno pokrzyżować najbliższych planów. Robię niby to samo: spotykam się ze znajomymi, pracuję, piszę. Ale zmieniło się moje podejście do tych rzeczy. Ktoś nie ma dla mnie czasu, ja nie mam dla niego. Nie napiszę już książki, co najwyżej opowiadanie. Itd.

Pracujesz? 

Pracuję, bo muszę. Ale nie sprawia mi to już przyjemności, mimo że wcześniej lubiłam swój zawód. Też jestem dziennikarką i mogę ci zagwarantować: w sytuacji krytycznej nie chciałabyś przeprowadzać kolejnego wywiadu. Zastanawiałam się ostatnio z przyjaciółką, czy ktokolwiek zareagowałby na zbiórkę pieniędzy dla umierających pod hasłem: „na jakość życia”. Nie na chleb, nie na leczenie, tylko np. na wakacje. Takie spełnianie marzeń, tylko że dla dorosłych.

Może warto spróbować?

Mało się o tym mówi, ale jeśli zostaje ci niewiele czasu, jego jakość jest kluczowa. Wydarza się coś przyjemnego, myślisz: jeszcze nie teraz, jeszcze chcę żyć.

Zanim przeszłaś na dwutygodniowe planowanie, co było wcześniej?

Myśl, że nie dożyję starości. Że nie będzie imprez w sanatorium ze znajomymi. Że nie urodzę dziecka. Że nie będę miała własnego domu. Wreszcie, że to teraz jestem u szczytu swoich możliwości. Jestem, kim jestem, i nie będę nikim więcej.

Co poczułaś?

Ulgę. Pomyślałam, że mogę sobie wreszcie trochę odpuścić. Ale nie chodzi o to, że odpuszczam wszystko. Tylko to, czego wiem, że i tak nie skończę. Uczę się francuskiego, ale nie planuję napisania kolejnej książki. Zaczęło mnie bardziej niż kiedyś irytować to, że coś zaczynam i nie kończę. Nawet w postanowieniach noworocznych, a pierwszy raz takie zrobiłam, zapisałam domknięcie wszystkich moich projektów. Inaczej podchodzę też do planów moich znajomych: kibicuję im, ale czuję się w nich już gościem, prawdopodobnie nie zobaczę, jak je zrealizowali. Podziwiam ich ambicje, własnych staram się wyzbyć.

Dlaczego? 

Bo jeśli uznałam, że żyję bez nadziei na wyzdrowienie, głupotą i szaleństwem byłoby mieć ambicje. Nie myślę już: jeśli zrobię to i to, za rok będę tam.

Co, jeśli nie ambicje? 

Przyjemności. Trudno mi skoncentrować się teraz w teatrze, bo po jakimś czasie i tak wracają myśli o raku. Podobnie z książkami, z którymi kiedyś spędzałam dużo czasu. Musiałam znaleźć inne przyjemności. Przede wszystkim cielesne. Już nie odmawiam sobie tego, co z góry wiadomo, że będzie przelotne, przygodne. Czerpię z kontaktów z ludźmi.

To duże zmiany w Twoim życiu?

Nauczenie się bycia słabą po trzydziestce to spora zmiana. Reszta – raczej nie. Moje dotychczasowe życie było dobre. Uświadomiłam to sobie, kiedy dotarło do mnie, że zostało mi niewiele czasu. Miałam do wyboru: radykalnie coś zmieniać albo nie. Wybrałam to drugie, tym samym uznałam swoje dotychczasowe życie.

Jak nowo poznani ludzie reagują na raka? 

Nie zdarzyło się, by to był problem. Tych, którzy zaczynają mnie żałować – unikam. Szybko się nauczyłam, że czekając na chemię warto mieć słuchawki na uszach i groźną minę. Raz tylko rozładował mi się telefon. Od razu zdybała mnie na korytarzu starsza pani, też chora na raka. Opowiedziała mi o wszystkich, którzy zmarli na raka w rodzinie, na koniec także o wnuku, który tak chciał żyć.

Z innymi chorymi możesz porozmawiać o śmierci? 

Nie. Głównie o raku. Z jednej strony chorzy są dla siebie dobrzy: nikt się nie denerwuje w kolejkach do lekarza, nie złości, nie spieszy. Z drugiej – zamęczają się nawzajem swoimi opowieściami. Wielu zaklina rzeczywistość, powtarza te same frazesy, typu: „jakoś to będzie”, „trzeba to przeżyć”. Boją się, a ja nie chcę w tym uczestniczyć. Idę do szpitala z podniesioną głową, żeby się przed tym ustrzec. Czasami wydaje mi się, że ten brak pokory przed chorobą niektórych przeraża. Podobnie nie ma przyzwolenia społecznego na to, że możesz odczuwać jakąś ekscytację z tego powodu, że umierasz.

Ty odczuwasz? 

Poniekąd. Jestem zafascynowana myślami, które się pojawiają. Traktuję ten czas jak podróż. Umieranie stało się moją największą przygodą i najważniejszą rolą, jaką mogę teraz przyjąć. Rolą w takim sensie, że myślę tylko o tym, że żyję tylko tym. To dziwne uczucie: znać swoją przyszłość tak precyzyjnie. Czytać już teraz o tym, jak umrę. Obserwować siebie. Na pewno pomaga filozofia, którą studiowałam.

Co jeszcze pomaga? 

Samotność: to, że nie zostawiam dzieci. I że udało mi się rozdysponować to, co daje obecność kogoś bliskiego, na kilka osób. Mam kochającą rodzinę, przyjaciół, przygodnych znajomych na jedną noc. Współczuję każdemu, kto się z tym mierzy w inny sposób. Nie chciałam po diagnozie wchodzić w jakąkolwiek relację emocjonalną. Bo to jest dodatkowe obciążenie, wtedy muszę chronić tego kogoś. Troszkę się nie udało, bo ktoś się pojawił, tyle że to związek na odległość. Przyjemny czas, ale ryzykowny, bo zaczyna się tęsknota. Czasami myślę, że ten chłopak jest szalony, wiążąc się z osobą śmiertelnie chorą. Nie był to piorun z jasnego nieba, ale nasza decyzja.

Piorun piorunem... 

...ale zawsze możesz poczekać na zmianę pogody. Dobre jest to, że jeśli mamy jakiś plan, robimy to teraz. Jeśli chcemy gdzieś pojechać razem, to teraz. Niczego nie odkładam. Tobie też to radzę: nic na później.

Jaki jest plan na najbliższe dwa tygodnie? 

Paryż – razem z nim. I konsultacje z lekarzami z zagranicy. Muszę więc odświeżyć mój angielski, by mieć pewność, że poprawnie wypowiadam zdanie: „zależy mi bardziej na jakości niż na długości życia”. I kolejna chemia. Choć po każdej myślę sobie, że to już być może ostatnia. Mijają dwa tygodnie i znów mam dość siły, by iść na kolejną.

Na blogu nie piszesz, jakiego masz raka. 

Nie chcę. Jest po prostu mój. ©℗

ANETA ŻUKOWSKA (ur. 1983) – z wykształcenia filozofka, antropolożka kultury. Dziennikarka, autorka opowiadań publikowanych w magazynie „PROwincja”. Laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne „Poznań zły”. Jej teksty były prezentowane m.in. podczas wystawy „Królestwa/Podwójne zaprzeczenia” podczas 40. Krakowskich Reminiscencji Teatralnych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016