Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Papierosy są boskie” – powtarzał, cytując tytuł jednej ze swoich ulubionych książek, skrzącego się erudycją i humorem eseju autorstwa Richarda Kleina, poświęconego istotnej roli, jaką tytoń odegrał w zachodniej kulturze. A chwilę później dodawał, że wie, jak bardzo mu szkodzą, ale rzucać nie zamierza, bo jest to w jego przypadku zwyczajnie niewykonalne. To mówiąc, zapalał kolejnego chesterfielda – zawsze miał przy sobie co najmniej dwie paczki niebieskich chesterfieldów (jak również nieodłączny inhalator dla astmatyków) – zaciągał się głęboko, a następnie, wydmuchując dym partiami, w takt słów, rozpoczynał swoją niesamowitą gawędę. Przy czym miało się wrażenie, że jest to za każdym razem dalszy ciąg jednej i tej samej gawędy. Przerywanej tylko na dłużej lub krócej, płynącej to w prawo, to w lewo, to znowu po jakichś meandrach, żeby zaraz wrócić do głównego nurtu, a potem ponownie efektownie zeń zboczyć i znowu wrócić, i tak w koło, choć niestety nie w nieskończoność.
Brało się to stąd – ta jednolitość gawędy – że profesor Mikołejko wiedział chyba wszystko i przeczytał chyba wszystko, w tym całe rzesze autorów niszowych albo zapomnianych (to dzięki niemu poznałem Ernesta de Martino i jego „Ziemię zgryzoty”). Nie słyszałem nigdy o żadnym przypadku, żeby ktoś wskazał książkę, której on wcześniej nie miał w rękach i przynajmniej nie przekartkował. A warto zaznaczyć, że z tego przekartkowania zostawało mu w głowie nierzadko znacznie więcej aniżeli innym z uważnych i wielokrotnych lektur. I właśnie dlatego, że wszystko chyba przeczytał i wszystko chyba wiedział, potrafił dostrzegać ciągłość tam, gdzie inni widzą rozłączności, zerwania i specjalizacje. Sztuka, literatura, nauka, filozofia, mit i religia – różnorakie efekty intensywnych wysiłków ludzkości, żeby choć odrobinę rozjaśnić spowijające nas mroki – układały mu się w jedną, wielowymiarową, różnobarwną całość. A czynnikiem łączącym, spoiwem, które te odmienne w treści oraz formie dziedziny scala, było dlań palące ludzkie pragnienie odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania: czym jest istnienie, skąd zło, czy śmierć jest nieodwołalnym końcem?
Dla mnie profesor Mikołejko był w tym właśnie sensie najprawdziwszym filozofem, czyli niestrudzonym poszukiwaczem odpowiedzi, które się konsekwentnie nie pozwalają odnaleźć. Wciąż na nowo pytającym, wciąż na nowo kwestionującym to, co się innym zdaje już ustalone i do zakwestionowania niemożliwe. Wciąż nieukojonym w potrzebie szukania, wciąż nieusatysfakcjonowanym, wciąż niejako błąkającym się po świecie idei, ale nigdzie niemogącym na stałe zamieszkać. Doskonały znawca chrześcijańskiej filozofii i teologii – podobnie jak filozofii i teologii innych kultur, innych religii – do końca pozostał zdeklarowanym agnostykiem, acz z wyraźnymi inklinacjami ateistycznymi. Wybitny autor właściwie niemożliwy do wpisania w żadną konkretną szkołę czy tradycję filozoficzną, mówiący głosem oryginalnym i niepodrabialnym. Niespotykany erudyta w dziedzinie historii sztuki oraz literatury, który dopiero niedawno, już po sześćdziesiątce, zaczął publikować własne wiersze – gęste, mroczne, smutne, ale i cechujące się jakąś spontaniczną radością, umiłowaniem życia.
I to właśnie było w nim bodaj najbardziej niezwykłe, ta coincidentia oppositorum. Witalizm i naturalny optymizm, a przy tym świadomość najciemniejszych aspektów świata i człowieka. Podupadające systematycznie zdrowie, ale i niegasnąca, jakby niespożyta energia – do pisania, czytania, bezinteresownej pomocy ludziom i innym zwierzętom, do spotkań, których nigdy nie odmawiał, a często sam inicjował. Pamiętam niejedno takie spotkanie, dawniej najchętniej w tych restauracjach warszawskich, które jeszcze zachowywały pomieszczenia dla palących (już takich nie ma). Jakieś przedświąteczne wymiany życzliwości czy po prostu – chwila przy kawie, żeby pogadać.
Byłem od zawsze wielbicielem jego tekstów i książek (najbardziej lubię „Mity tradycjonalizmu integralnego”, „Śmierć i tekst” oraz „W świecie wszechmogącym”), pilnym słuchaczem jego różnych radiowych i telewizyjnych wystąpień. A także wywiadującym – bywał częstym gościem w moich audycjach, najpierw w radiu RDC za czasów też niedawno zmarłej Ewy Wanat, potem w TOK FM (ostatnio 20 stycznia tego roku) i w podkaście „Skądinąd”. Wszędzie i zawsze to samo: niesamowita, oparta na gigantycznej wiedzy, błyskotliwości i humorze gawęda o sprawach zasadniczych. I ten rzadki dziś zmysł metafizyczny, czujny i niedający się zwieść ułudom bezpiecznej, rytmicznej, stabilnej codzienności. Przypominający – nawet w najbardziej słonecznym dniu – że pod stopami zieje otchłań, że śmierć jest zawsze tuż-tuż, i że jest w świecie i w człowieku bezmiar przemocy, zła i cierpienia.
W ogromnym stopniu ukształtował także moje myślenie i wrażliwość, o czym mówiłem mu, z wdzięcznością, nie raz. Śledził moje pisanie w „Tygodniku”, często mi o tym wspominał. Choć nie mam specjalnego przywiązania do okrągłych rocznic i numerów, zastanawiałem się od pewnego czasu, czemu poświęcić setny felieton. Wyszło na to, że poświęcam go Zbigniewowi Mikołejce, ale on już, niestety, tych słów nie przeczyta. My natomiast – dopóki tu jeszcze jesteśmy – możemy i powinniśmy czytać jego słowa. Nikt tak jak on nie pisał o śmierci – żeby ją oswajać, egzorcyzmować, wprawiać się w umieraniu, choć bez żadnych nadziei, że się to kiedykolwiek może udać.
Ale może się jednak w końcu udało, kochany Panie Profesorze? Może się jednak udało?