Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W ubiegłotygodniowym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” prezes Zbigniew Boniek – wychwalany za znaczącą poprawę wizerunku Polskiego Związku Piłki Nożnej, a w ślad za tym całej naszej piłki – zabiera głos w sprawie, w której powinien nie tyle dyskutować, co wyciągać wnioski dotyczące konfliktu interesów.
Jest bowiem Boniek nie tylko prezesem związku, ale także twarzą zarejestrowanej w Gibraltarze firmy bukmacherskiej, a na skutek ustawy hazardowej z 2009 r. obstawianie w zagranicznych zakładach za pośrednictwem internetu jest zabronione. W „Gazecie” prezes broni się przed zarzutami i krytykuje jakość polskiego ustawodawstwa – do czego ma oczywiście prawo. Podobnie jak polskie kluby (a także – co nie jest bez znaczenia w analizowaniu temperatury dyskusji na ten temat – polskie media piszące o sporcie) mają prawo liczyć na większe zyski z reklam po ewentualnym złagodzeniu prawa. Faktycznie: pieniądze od firm zajmujących się zakładami bywają na Zachodzie istotnym punktem budżetu świata sportu, a Boniek odpowiada także za poszukiwanie pieniędzy na rozwój naszego futbolu. Czy może jednak być wiarygodnym krytykiem jakości ustawodawstwa ktoś, kto czerpie zyski od instytucji, w której interesie leży jego zmiana?
Poważniejszy problem wiąże się z innym fragmentem wywiadu prezesa PZPN – tym, w którym mówi, że „silne uzależnienie od bukmacherki to mit”. Nie wierzę, że nigdy nie spotkał zawodników, których kariery i życie prywatne zrujnowały problemy z hazardem – głośnymi nazwiskami można przecież sypać jak z rękawa, także spośród obecnych i byłych reprezentantów Polski. Nie wierzę również, że nie zdaje sobie sprawy z niszczącej siły uzależnienia. Rozumiem, że samemu zarabia i chce, by zarabiały podległe mu struktury, ale niech przy tym nie przekonuje, że w piłkę można grać żetonem do blackjacka.