Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Skoro reżyser deklaruje, że „ta scena była prapoczątkiem myślenia o filmie”, możemy założyć, że ciągłość genealogiczna ofiar od Katynia po Smoleńsk to zasadniczy sens całego obrazu. Jest to o tyle paradoksalne, że sam twórca deklaruje, iż bardziej mu zależało na stworzeniu realistycznie zinscenizowanej opowieści o faktach, na rekonstrukcji zdarzeń (zamach) i procesów (tworzenie narracji medialnych).
Zamiar spalił na panewce. Owszem, film nie miał być „artystycznie wspaniały”, ale ta niewspaniałość jest tak głęboka, że trudno, by zmusił do przewartościowania sądów kogokolwiek, kto już nie jest od dawna przekonany do teorii zamachu i zdrady „establishmentu”.
Ale to raczej Jarosława Kaczyńskiego nie martwi. Jemu i ludziom bliskim mu mentalnie, głoszącym konieczność „odnowienia” polskości, zależało pewnie na tej jednej scenie. Oraz na następującym tuż potem finałowym obrazie fali ludzi, idących w widmowej procesji Krakowskim Przedmieściem i odmawiających szeptem różaniec. To tym ludziom – będącym domyślną jedyną prawowitą postacią polskiej wspólnoty – Kaczyński prawił w ostatnią miesięcznicę, na tymże Krakowskim Przedmieściu, o niezakończonej drodze do Polski „prawdziwie sprawiedliwej, wolnej, niepodległej i suwerennej”. I zachęcał, by maszerować aż „do tego dnia, kiedy usłyszymy komunikaty prokuratury i zespołu, który dzisiaj bada sprawę smoleńską, póki nie odsłonimy pomników”.
Czy da się tę ciągłość Katyń–Smoleńsk (wraz z niezbędnym do tego wskazaniem winnych w Moskwie) przełożyć na język popkultury? Sam fakt postawienia na premierze „Smoleńska” tzw. ścianki (czyli panelu, na tle którego celebryci mizdrzą się do fotografów) został odebrany jako zgrzyt. Błędem byłoby jednak zlekceważenie filmu Krauzego, błędem satysfakcja, że znów oto mamy dowód, jak bardzo uproszczonym przekazem potrafią posługiwać się propagandyści PiS.
Wokół samej katastrofy i procesu jej wyjaśniania pozostaje dość wątpliwości, żeby uszyć z tego niejeden dramat literacki czy filmowy, który pomógłby nam sobie z tym poradzić. Bo jest z czym sobie radzić. Nie tylko przecież zagorzali zwolennicy PiS noszą w sobie traumę, strach, złość, których leczenie jest powołaniem artysty. Szkoda, że ludzie tacy na razie pozostaną sami. Jeśli bowiem „Smoleńsk” odniesie jakiś skutek perswazyjny, mimo swych słabizn, to będzie nim tylko zaostrzenie polaryzacji. Nie trzeba wierzyć w zamachy, aby dźwigać nieznośną świadomość, że to byli „nasi”, że to wszystko nas dotyczy.
Kiedy kończą pracę eksperci, przychodzi czas na artystów. Ponieważ już w 2010 r. PO uchyliła się od podjęcia gry z wielkim i jeszcze nie całkiem zdominowanym partyjnie rezerwuarem zbiorowych emocji, traktując to jako przelotne, cmentarne histerie, jesteśmy dziś skazani na prostacki przekaz i pomniki, które przypominają, że Polacy muszą się wzajem dzielić i zwalczać, żeby istnieć. ©℗