Z maczetą i bez. Książki i twarze Michała Witkowskiego

Oto świetny pisarz po przejściach typowych dla naszej epoki. Poza depresją, o której publicznie mówi, dotyka go powszechny wśród artystów problem uzależnienia od samego siebie, od własnej twarzy, głosu i napisanych słów.

22.08.2022

Czyta się kilka minut

Pisarz Michał Witkowski, Warszawa, 24 lipca 2022 r. / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA WYBORCZA.PL
Pisarz Michał Witkowski, Warszawa, 24 lipca 2022 r. / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA WYBORCZA.PL

Uwielbiam Michała Witkowskiego. Czytam wszystko, co wydaje drukiem. Czasem nawet przełknę jeden z wielu z wierzchu antymieszczańskich, a w trzewiach megalomańskich elaboracików o okropnych Polakach, które zamieszcza w mediach społecznościowych. Socjologiem jest błyskotliwym, choć mocno do obiektów swoich badań terenowych uprzedzonym. Jeśli inni pisarze, jak Jacek Dehnel, Ziemowit Szczerek, Paweł Sołtys czy Jakub Żulczyk – dla których Facebook i inne „sociale” są publicystyczną rekompensatą – pozostają ironicznymi alarmistami w nonszalancko powyciąganym tiszercie lub skromnej bonżurce, to Witkowski jest Arkadiusem krytyki społecznej. Wszystkie szwy i ostre cięcia wystawia na pokaz, obrywa poluzowane cekiny, a dziury posypuje brokatem.

Całkiem ładnie mi wyszło to wyznanie. Pasowałoby do kolekcji hymnów na cześć autora „Lubiewa”, które wydawnictwo Znak Literanova zamieściło na wyklejce jego najnowszej powieści pt. „Tango”. Chyba po to, abyśmy w trakcie lektury tej ponadpięćsetstronicowej książki nie zapomnieli, że obcujemy z literaturą, która nas zauroczy, omami i uwiedzie. To nie pierwszy raz, kiedy książki Witkowskiego sprzedaje się, czyniąc z czytelnikami osobliwy zakład, że z tekstem „prowokującego pisarza od seksu” musi iść w parze rozkosz czytania, a najlepiej pełen fajerwerków orgazm, i to niejeden. Fakt, „Tango” czyta się z niemałą przyjemnością, ale do rozkoszy to za mało.

Samo moje wyznanie jest jednak szczere. Sumiennie sięgam po książki Witkowskiego, bo nawet jego słabsze fabuły są po wielokroć ciekawsze od większości polskiej beletrystyki. Mam jednak wysokie oczekiwania, rozbudzone przełomowym dla mojego pokolenia „Lubiewem” (2004), a potwierdzone paroma następnymi książkami. One zawsze karczowały w tej naszej zawstydzonej seksualnością polonowoczesności nowe ścieżki. Nikt przed Witkowskim tak mięsiście, bez uprzedzeń i bez poprawnościowego lukru nie pisał o relacjach homoerotycznych. Choć udało mu się wykarczować sporo obyczajowej puszczy, to wciąż wiele chaszczy zarasta widok. W „Tangu” Witkowski odkłada jednak maczetę na bok, trzyma się wytyczonych szlaków powieści gatunkowej i nie rozgląda na boki.

Kryzys rozpisania

Witkowski jest pisarzem po przejściach bardzo typowych dla naszej epoki. Poza depresją, o której publicznie mówi, i z której nie śmiałabym żartować, dotyka go powszechny wśród artystów problem uzależnienia od samego siebie, od własnej twarzy, głosu, napisanych słów. Niedługo trwało, ale zdążył już być młodym, obiecującym pisarzem, felietonistą „Polityki”, blogerką modową, salonową lwicą, przez chwilę pokutnikiem (z powodu nonszalanckiego podejścia do symboli historycznych i ideologicznych), aktorem serialowym i samotnikiem.

Choć poprzednią powieść Znak wydał mu pięć lat temu, w międzyczasie na pewno nie cierpiał na twórczą niemoc. Od miesięcy pisze obszerną i chyba naprawdę szczerą „Autobiografię”, którą udostępnia w odcinkach w zamkniętej grupie na Facebooku i sprzedaje „poza rynkiem” tylko wybranym czytelnikom – tzw. zaprzysiężonym – którzy budzą jego zaufanie i nie puszczą pary z ust. W podobnych okolicznościach dzieli się „Dziennikiem kubańskim”, a wcześniej „Fioletowym światłem”, w których pozwala sobie na o wiele dosadniejsze diagnozy i niepoprawne sytuacje niż w książkach wydawanych w dużych oficynach. „Tango” jest więc jego powrotem na główny rynek książki.

Jeżeli coś „dolegało” Witkowskiemu, to był to kryzys rozpisania. Niezaspokojona, czasem kompulsywna chęć wypełnienia swoim przekazem, jaki by on nie był, multimedialnej przestrzeni. Nie jest zresztą w tej dolegliwości osamotniony. Żeby nie pozwolić sobie zamilknąć na zbyt długo, jedni płyną pod medialną banderą na Spitsbergen, inni śpiewają, mrugając okiem do fanów Maty i SB Maffiji, jeszcze inni – jak Witkowski – zaczynają pisać kryminały retro.

Z tych wielu leków ten ostatni ma najmniej skutków ubocznych. Retro kryminały podobają się niemal wszystkim. Mają oddanych wielbicieli, pierwszą i drugą ligę autorów, Festiwal Kryminału Retro – Kryminalny Magiel w ­Gostyniu oraz gatunkowe nagrody. Fanom gatunku takich nazwisk jak Marek Krajewski, Marcin Wroński, Krzysztof Bochus, Ryszard Ćwirlej, Paweł Jaszczuk, Ida Żmiejewska nie trzeba przedstawiać. Formę tę mają w portfolio także najpłodniejsi twórcy kryminałów dziejących się współcześnie. Joanna Chmielewska próbowała w niej sił w „Wielkim diamencie” (1996), Remigiusz Mróz popełnił „W cieniu prawa” (2016), galicyjską ­zagadkę morderstwa z wątkiem ­klasowym w tle, a żonglerkę zagadkami z przeszłości uprawia też Zbigniew Miłoszewski, m.in. w „Bezcennym” (2013). Z kryminałem retro flirtują także pisarze kojarzeni z innym stylem i wrażliwością. To nie tylko duet Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, który wydał jako Maryla Szymiczkowa cztery powieści o śledztwach profesorowej Szczupaczyńskiej, toczące się w Krakowie schyłku XIX w. Zabawy z gatunkiem uprawia Ziemowit Szczerek w „Chamie z kulą w głowie” (2020) czy Joanna Bator w „Gorzko, gorzko” (2020). Blisko tej półki – a czasem wręcz na niej – leży bestsellerowy „Król” Szczepana Twardocha (2016) i „Empuzjon” Olgi Tokarczuk (2022).

Kryminał retro sprawdza się w niemal każdych okolicznościach pogodowych i towarzyskich. Latem bywa ratunkiem na bibliofilskie konsekwencje katastrofy klimatycznej. Kiedy w ponadtrzydziestostopniowym upale nie masz siły na nowe tłumaczenia Joyce’a, reedycję dzieł Sebalda, a Chandler nigdy cię nie zachwycał i nowy przekład Bartosza Czartoryskiego (wydawnictwo Karakter) nic tu nie zmieni, to nie ma wstydu wyciągnąć z plażowego kosza rodzimej opowieści noir rozegranej w dekoracjach z epoki zaborów lub dwudziestolecia międzywojennego. Bo kryminał retro bawi i uczy. Wymaga dość rozbudowanego zasobu słownictwa, podstawowej wiedzy o historii i kulturze oraz nieco więcej socjologicznej wyobraźni niż przeciętna intryga współczesna. Oczywiście przewidujący autor nie pozostawi czytelników samych sobie, wszystko podpowie i wyjaśni. Ale jednak kryminał retro pozostawia nas z przyjemnym uczuciem, że czytając go nie tracimy głupio czasu.

Owszem, zawsze znajdzie się solidny varsavianista albo cracovianista, który wytknie autorowi niewiedzę o topografii miast. Że w 1929 r. na takiej a takiej ulicy, z drugiego piętra lewej oficyny nie mogło być widać kościoła, a elektryfikacja nastąpiła pięć lat później. Czytelnikom zwyczajnym to jednak nie przeszkadza, a Witkowski bezpiecznie umieścił akcję w mieście N***, „niedużym, ale »naftowym«” na południowym wschodzie ówczesnej Polski, za Drohobyczem. To takie Wymazane, jak ostatnia na Dzikim Wschodzie mieścina z jego poprzedniej „oficjalnej” powieści, tylko w większej skali i sto lat później. Utrzymujące się z ropy naftowej N*** stać na operetkę, kabaret i burdel, a lokalnych nafciarzy na kochanki z Warszawy. Nie stać ich jednak na to, by wypędzić z miasta dojmujący brud, kiłę i biedę, która skazuje fordanserki na niedogrzane strychy i „wąskie metalowe łóżka z nogami w puszkach po konserwach z wodą do ochrony przed pluskwami”.

Opisy warunków mieszkaniowych i braku szans na awans stawiają „Tango” w bliskim sąsiedztwie z „13 pięter” Filipa Springera, choć u stylisty Witkowskiego policyjna przodowniczka ma w szafie „wachlarz ze strusich piór oraz krótkie futerko z małpy”, a w gabinecie burdelmamy dominuje Bauhaus.

Duchologia Witkowskiego

„Tango” jest dla czytelników Witkowskiego książką wyczekaną. Zresztą, która jego powieść taką nie była? Siedem lat temu krytycy ostrzyli pazury na „Fynf und cfancyś” (2015), w której wracał do jednej z bohaterek „Lubiewa”, Dianki, i jej zarobkowo-erotycznej podróży po krajach niemieckojęzycznych. Więcej jednak mówiło się nie o powieści, lecz o autorze, który wystąpił na łódzkim Fashion Week w wisiorze i furażerce z symbolem SS. Wydawnictwo Znak opóźniło o pół roku premierę jego książki. Skandal przycichł, ale wokół „Fynf und cfancyś” też było cicho. Chyba tylko Przemysław Czapliński wydał okrzyk zachwytu, twierdząc, że „to najlepsza książka Witkowskiego od czasu »Lubiewa« (…) naznaczona podobną do »Lubiewa« brawurą oraz niepewnością”. Faktycznie, stempel tej słynnej powieści odcisnął się mocno na następczyni. Nawet część zdań w obu książkach jest uderzająco podobna, nie wspominając o anegdocie. Potem, na szczęście, przyszło „Wymazane” (2017) z świetnie nakreślonymi postaciami starszych kobiet, które wciąż mają ciała i czują ich drżenie, mimo że kultura odmawia im prawa do pożądania. Z pomocą bohaterkom „wyklętym” przychodzi niespętany kulturą młodzian. A cały melodramat rozgrywa się w miasteczku tętniącym postmodernistyczną dulszczyzną. Takiego Witkowskiego można jeść garściami.

Jednak najlepiej przyjętą powieścią Witkowskiego po „Lubiewie” była „Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej” (2007), historia mezaliansu Huberta, właściciela lombardu i kapitalistycznego drapieżcy na miarę małego miasteczka z lat 90., który za miskę kaszy i twardą pryczę zatrudnia Ukraińców. Aż wpada w ramiona jednego z nich, ale Saszka szuka lepszego życia niż to na Śląsku. Barbara Radziwiłłówna, w którą Hubert zamienia się, kiedy nikt nie widzi, zostaje sama z uprzedzeniami i katolickim sumieniem. Jest to powieść skromna, gdyż nie udaje, iż jest kontynuacją „Lubiewa”. To samodzielna wariacja na temat person zaludniających wielki atlas ciot polskich (to z kolei tytuł komiksu, który powstał na kanwie „Lubiewa” w 2012 r., ale odsyła do konsekwentnie realizowanego przez Witkowskiego od dwudziestu lat zamysłu opisania środowiska, które do tej pory wymykało się beletrystyce).

Początki tego pomysłu sięgają opowiadań zebranych w tomach „Copyright” (2001) i „Fototapeta” (2006), pisanych z perspektywy nastolatka oraz młodego homoseksualisty na przełomie PRL i III RP, który widzi siebie na tle procesów historycznych i społecznych, żonglujących losami jego rodziny. Dziś powiedzielibyśmy, że są to opowieści duchologiczne. Fetyszem jest konsumowanie niedostępnych przedmiotów i doznań, a nie własnego wizerunku, jak to stanie się już w „Margot” (2009). Niestety mniej więcej w połowie tej powieści jej autor traci energię na rzecz złośliwostek pod adresem celebrytów, do których grona wkrótce dołączył z przytupem.

Z okresu, kiedy próbował wymyśleć się na nowo, porzucając resztki autentyczności, pochodzą dwie powieści „z dreszczykiem” – „Drwal” (2011) oraz „Zbrodniarz i dziewczyna” (2014). Kto wie, czy Witkowski nie jest, obok Olgi Tokarczuk, prekursorem horroru przyrodoleczniczego, a przynajmniej przyrodokurortowego. „Drwal” miał wszelkie zalety kampu – kiedy twórca celowo szarżuje, przejaskrawia i przesyca fabułę dekoracjami po to, by przekroczyć uświęcone granice gatunku. No i powstała opowieść klimatyczna jak Międzyzdroje po sezonie, gdzie pisarz umieścił pretekstową akcję. Natomiast „Zbrodniarz i dziewczyna” było już orgią masochistycznego narcyzmu, gdzie Michał Witkowski w centrum wszechświata postawił postać pisarza Michała W. Niby opisywał siebie z dystansem, ale jednocześnie tę autoironię tak celebrował, aż zmieniła się w nieznośną manierę. Gdzieś tam czaił się tytułowy zbrodniarz i pojawiała się panna, ale istnieli oni w tej powieści w sposób nienachalny – inaczej niż Michał W. Przyznam, że w czasie lektury zdarzało mi się kibicować seryjnemu zabójcy, żeby w końcu ukrócił „męki” protagonisty. Dlatego kolejny kryminał Witkowskiego brałam do ręki z niepokojem.

Pierwszy sezon serialu

Jest rok 1930. Ulubiona epoka Marka Krajewskiego, któremu za inspirację Witkowski dziękuje w posłowiu. Dla niego jest to powrót do źródeł swoich literackich fascynacji. Chciał pisać doktorat o prozie obyczajowej dwudziestolecia międzywojennego. Doskonale znał teksty Nałkowskiej, Ukniewskiej, Worcella, Gojawiczyńskiej, Uniłowskiego czy Boguszewskiej (Dołęgi-Mostowicza nie ceni z powodu… fałszu i kiczu). Wystarczyło je odświeżyć.

Może dlatego Witkowskiego bardziej niż pogmatwana intryga z odpowiednią liczbą fabularnych twistów interesują wstydliwe słabości i społeczny koloryt bohaterów. Na pewno dramatis ­personae „Tanga” nie sposób się znudzić, bo co rusz pojawiają się nowe postacie, a poszczególne wątki zmieniają się szybko, jak piosenki na płycie ze szlagierami. Niby jest wskazany protagonista, prowadzący śledztwo starszy przodownik Adolf Piątek, ale odgrywa on rolę co najwyżej koryfeusza, pogubionego w księdze twarzy miasta N***. Jedna z licznych bohaterek „Tanga”, panna Wanda sekretarzująca policjantom, na koniec każdego roku tworzy tableau z fotografii całego zespołu komendy ułożonych w przemyślaną kompozycję, która o relacjach między ludźmi mówi więcej, niż ci chcieliby przyznać. Witkowski też komponuje swoją powieść na zasadzie tableau z podobiznami ludzkich typów, z których wyczytuje z równą pasją afekty, co prawdę socjologiczną.

„Libretta operetek to jedyna stała rzecz na świecie” – uważa starszy przodownik Adolf Piątek. Niestety, fabuła kryminału retro też jest u Witkowskiego przewidywalna, jakby skopiowana ze scenariuszy filmowych i serialowych pewniaków. Bezwzględnie konieczny jest seryjny morderca. U Witkowskiego jak zawsze na bogato: seryjnych morderców jest dwóch. Ich policyjne kryptonimy sugerują zawodowstwo i pasję. Zbrodnie Kucharza i Tancerza dzieli dekada. Kucharz jest dalekim krewnym Hannibala Lectera. Z kolejnych kobiecych ofiar wycina „grasice, polędwiczki, kotleciki” w celach konsumpcyjnych. Tancerz z początku kopiuje ten rytuał. Czy są tą samą osobą, czy to mistrz i uczeń, a może kochankowie? Jest femme fatale, choć mało fatalna, po prostu zbyt dziwaczna jak na prowincjonalne miasto. Nie zabrakło socjopatycznego patologa i pociesznej czeredy prowincjonalnych śledczych, którzy przez kilkaset stron szukają winnego, mając go przed nosem. Chyba jedynym odstępstwem od sztampy jest postać przodowniczki Stanisławy Woźniak, sadystki od skłaniania wszelkimi środkami podejrzanych i świadków do składania wartościowych dla policji zeznań.

W N*** są mroczne kabarety, girlsy i fordanserki, oferujące z biedy cały wachlarz usług. Część z nich zginie. Eliminowanie pozbawionych praw jednostek, które uchodzą za zdemoralizowane, i usprawiedliwianie zbrodni pokrętną ideologią społecznej eugeniki to wzór z powodzeniem realizowany w skandynawskich kryminałach przynajmniej od czasów cyklu o Kurcie Wallanderze. Zarabiające ciałem kobiety nie są jednak jedynymi ofiarami. O ile Kucharz gotował według jednego przepisu, Tancerz jest w swych wyborach bardziej kapryśny. Ginie homoseksualny śpiewak, żigolo, mecenas i urzędnik. Przy każdym ciele sprawca zostawia cytat z popularnego tanga, a gapowaty zespół starszego przodownika Piątka próbuje rozczytać ich sens. Scena finałowej śmierci jest pełna sztucznego rozmachu – rozgrywa się w miejskiej operetce, gdzie ma miejsce premiera ubóstwianej przez międzywojenną publiczność „Księżniczki czardasza”. Zaskakuje tylko to, że występujący licznie w „Tangu” homoseksualiści, biseksualiści i transwestyci nie mają w sobie nic czułego ani budzącego empatię. Są prowodyrami szajki, w którą uwikłane są elity polityczne, artystyczne i arystokracja hołdujące wszelkim zakazanym skłonnościom, nie wykluczając pedofilii. Także i oni są więc skopiowani z gwarantującego sukces skryptu. Nastrój „Tanga” przypomina czasem do złudzenia osadzony w Republice Weimarskiej serial HBO „Babylon Berlin”.

Przy lekturze „Tanga” serialowe skojarzenia same się narzucają. Współczesna pierwszorzędna powieść drugorzędna, którą bez wątpienia jest ten kryminał retro, aż prosi się o adaptację i kusi czytelnika, żeby błagał autora o kolejny tom (a może sezon?). Witkowski ma do tej formy talent. Sądzę, że gdyby to jemu Netflix zlecił napisanie scenariusza do „Królowej” z Andrzejem Sewerynem i Marią Peszek, ta baśń o tęczowej metamorfozie zapyziałego górniczego miasteczka nie byłaby tak spektakularną porażką. Może dodałby jej sensu albo przynajmniej seksapilu. „Tango” na pewno przysporzy mu nowych fanów. Ale na kolejne śledztwa Adolfa Piątka nie czekam. Wolę, kiedy Witkowski pisze książki, a nie gotowce. Liczę, że nie wytrzyma i jednak wyda drukiem „Autobiografię”. To dopiero będzie rozkosz czytania!©

Michał Witkowski TANGO, Znak Literanova, Kraków 2022

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Z maczetą i bez