W zaciszu ekspertów

Co najmniej jedna trzecia prac dyplomowych powstaje z naruszeniem norm etycznych. Plagiaty i autoplagiaty to zmora uczelni. Skandale zamiata się pod dywan.

27.12.2010

Czyta się kilka minut

Rys. Marek Tomasik /
Rys. Marek Tomasik /

Dr Marek Wroński, absolwent wrocławskiej Akademii Medycznej, neuro­anestezjolog z amerykańskim paszportem, zostaje łowcą przez przypadek. Jest gorące nowojorskie lato 1997 r. Jako kierownik zakładu badawczego neuroonkologii w uznanym szpitalu na Manhattanie przygotowuje artykuł do medycznego czasopisma. Sporządzając bibliografię, trafia na krótką wzmiankę o tym, że czterech polskich naukowców popełniło plagiat na pracy duńskiego internisty. Jeden ze wskazanych po nazwisku plagiatorów to prof. Andrzej Jendryczka, biochemik ze Śląskiej Akademii Medycznej.

Kultura nowego lądu

W Stanach funkcjonuje już wtedy PubMed - elektroniczna baza artykułów medycznych, które kolekcjonuje Narodowa Biblioteka Medyczna w Waszyngtonie. - Zacząłem w tej bazie szukać, co to za naukowiec - opowiada Wroński. - Traf chciał, że właśnie uruchomiono tam system, który za pomocą kluczowych słów wyłapywał podobne teksty. Od razu pokazał, że abstrakt kolejnej z prac Jendryczki jest identyczny jak streszczenie amerykańskiej, która ukazała się znacznie wcześniej. Chwyciłem za telefon do śląskiej uczelni: "Przyślijcie mi faksem jego prace". Przysłali trzy. Sprawdziłem: plagiaty. Jak ich o tym poinformowałem i poprosiłem o następne prace, już się nie odezwali.

Wroński przyznaje, że było to jak odkrywanie nowego lądu. Zanim po 11 latach pracy w kraju wyjechał do Stanów, ani razu się z tym problemem nie zetknął. W Polsce oficjalnie zjawisko nie istniało. W Ameryce co rusz natrafiał na artykuł o nierzetelności naukowej, o sprawcach odkrytych oszustw pisano po nazwisku.

Przez rok tropiciel ledwie sypia. W Nowym Jorku biblioteki medyczne są czynne do północy - przesiaduje w nich nawet w weekendy. Znajoma bibliotekarka z Poznania przysyła mu ponad sto prac Jendryczki. Wroński: - Porównywałem, kserowałem, zakreślałem ukradzione fragmenty. Odkryłem, że popełnił 49 plagiatów. Na ten pierwszy wpadli Duńczycy, więc w sumie było ich pół setki.

Wertując biblioteczne zbiory, bombarduje władze śląskiej Akademii, czy - jak to jest przyjęte - wysłała komunikaty do wydawnictw naukowych, które zostały oszukane. Pyta, jakie plagiator poniósł konsekwencje. Załącza kserokopie z zaznaczonymi zapożyczeniami. Ówczesny rektor, prof. Zbigniew Religa, milczy. Po latach kulisy tego milczenia odsłoni sam Jendryczka, autor ponad dwustu prac, promotor kilkunastu doktoratów. Wroński relacjonuje: - Spotkaliśmy się. Opowiedział, jak Religa kazał mu się tłumaczyć. "Może to i prawda, panie rektorze - odparł wezwany na dywanik - ale jeśli zostanę pociągnięty do odpowiedzialności, upublicznię, komu pisałem doktoraty, kto ma lewe habilitacje. Ruszy lawina". I westchnął: "Taka to była kultura".

Kultura zapętlonego zaścianka. Ani w ząb nie mogli jej zrozumieć uczestnicy pierwszego londyńskiego zjazdu Committee on Publication Ethics (COPE), redaktorzy naczelni najważniejszych na świecie pism medycznych, którym dr Wroński przedstawił wyniki swego dochodzenia. Nie mieściła im się w głowie skala oszustwa. Naukowiec ze Śląska długo utrzymywał się na pierwszym miejscu w światowym rankingu plagiatorów. Dopiero ostatnio prześcignął go pewien profesor chemii z Indii - udowodniono mu 70 kradzieży.

Zbrodnia bez kary

Nagłośnienie afery z Jendryczką (duży artykuł poświęcił jej nawet prestiżowy tygodnik "Science") wywołuje efekt domina. Internetowy adres Wrońskiego odnajdują liczni studenci, magistrowie, doktoranci z różnych uczelni Polski. Piszą: "Panie doktorze, niech pan pomoże". Podejrzewają, że oszustwa dopuścili się ich koledzy, przełożeni; proszą o pomoc w szukaniu źródeł. Są bezradni: w niemal 40-milionowym państwie nie ma instytucji monitorującej zjawisko plagiatów, a nawet w bezspornych przypadkach winni nie tracą tytułów ani pozycji.

Jeszcze z Ameryki Wroński, który ma tam dostęp do największych baz danych prac naukowych, zaczyna dokumentować ekscesy środowiska na łamach "Forum Akademickiego", prywatnego miesięcznika wychodzącego w Lublinie. Tak powstaje bezprecedensowe "Archiwum nieuczciwości naukowej". Zapis zbrodni, w przytłaczającej większości bez kary.

Z kart zapisu:

Rok 2001. Prof. Maciej Potępa, pracownik Wydziału Filozoficzno-Historycznego Uniwersytetu Łódzkiego, publikuje w języku niemieckim książkę o Friedrichu Schleier­macherze. Berlińscy studenci Andreasa Arndta odkrywają w niej fragmenty pracy swojego profesora. Gdy prof. Ryszard Panasiuk, ówczesny kierownik Katedry Filozofii UŁ, bierze pod lupę inne publikacje Potępy, dolicza się pięciu plagiatów i zawiadamia władze uniwersyteckie. Te, wbrew przepisom, nie kierują sprawy do komisji dyscyplinarnej. Potępa składa dymisję, ale natychmiast przyjmuje go Uniwersytet Warmińsko-Mazurski. Zachowuje też posadę w PAN.

W tym samym czasie wybucha afera z prof. Anielą Puszko z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, posądzoną o 9 plagiatów. Na dwa dni przed posiedzeniem komisji dyscyplinarnej, Puszko jedzie na Uniwersytet Opolski, gdzie jakby nigdy nic występuje jako promotorka na obronie pracy doktorskiej (której autorka też jest oskarżona o plagiat), i gdzie nic o jej kradzieżach nie wiedzą: AE nie informuje Opola o wszczętym postępowaniu, choć obliguje do tego prawo.

Kilka lat później Katarzyna Warecka, absolwentka Uniwersytetu Gdańskiego, zawiadamia prokuraturę, że prof. Michał Płachta, promotor napisanej przez nią po angielsku pracy magisterskiej, znaczną jej część umieścił w swoim artykule, który ukazał się w prawniczym periodyku. "Z mojej 106-stronicowej pracy profesor zrabował ponad 60" - dowodzi pokrzywdzona. Wkrótce dołącza do niej inna magistrantka, Eliza Wosińska: ten sam wykładowca zamieścił fragmenty jej pracy w innym tekście.

Płachta to nie byle kto: uznany karnista, członek prestiżowych gremiów prawniczych, dziekan Wydziału Prawa.

Kiedy sprawę ujawnia lokalna "Gazeta Wyborcza", rektor zapewnia, że profesor nadal cieszy się jego zaufaniem. Choć wszystkie sporne teksty są dostępne na uczelni, Rada Wydziału nie powołuje komisji, żeby je porównać. Gdy kilka dni później prasa donosi o kolejnym plagiacie dziekana, rektor ogłasza, że przyjął jego prośbę o zwolnienie z pracy, więc nie może wszcząć w tej sprawie postępowania dyscyplinarnego (choć mógł: prawo pozwala na uczynienie tego do trzech lat od pożegnania nauczyciela akademickiego z uczelnią).

- W całym Trójmieście nie znalazł się ani jeden profesor, który by publicznie zaprotestował przeciwko takim praktykom - ubolewa dr Wroński.

- Świat akademicki to biznes edukacyjny, powiązany wewnętrznie rozmaitymi zależnościami, układami, wymianą usług - tłumaczy prof. Marek Kosewski, psycholog z Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania w Warszawie, badacz etyki pracy, autor książek ukazujących relacje między uczciwością a regułami panującymi w zatrudniających ludzi instytucjach. - Ten biznes musi się kręcić. Na podstawie książek i publikacji uznanych za ważne w naszym światku, nawet jeśli splagiatowanych lub opartych na zapomnianych w świecie koncepcjach, powstały katedry, instytuty, projekty badań. Za nimi płyną pensje, dotacje. Przebić się z jakąś nową koncepcją nie jest łatwo, bo to zagraża interesom i dotychczasowemu sensowi życia setek tysięcy ludzi.

W kodeksie zapętlonego zaścianka relatywizacja stoi wyżej niż uczciwość: jest orężem obrony status quo. Zdaniem prof. Kosewskiego w jej kręgu plagiator czuje się bezpiecznie: - Trudno napiętnować człowieka, który jest świetnym organizatorem, ma wysoką pozycję w strukturach opiniodawczych, obok miernot wypromował wielu dobrych badaczy, no i rozdziela pieniądze. Nawet jeśli zostanie mu udowodniony plagiat, uzna się to za drobną wpadkę. Wszyscy zainteresowani staną za nim murem.

Odczepcie się od profesora

Tak jak stanęli w głośnej ostatnio sprawie prof. Ryszarda Andrzejaka, rektora Akademii Medycznej we Wrocławiu.

Dwa lata temu związek zawodowy "Solidarność 80" zarzuca rektorowi, że popełnił plagiat w pracy habilitacyjnej z 1994 r., przepisując 90 fragmentów z dwóch innych tekstów, i że umieścił w niej fikcyjne wyniki badań. To może mieć wpływ na zdrowie i życie pacjentów - argumentują oskarżyciele. Powiadamiają wyższe instancje, a rektor prokuraturę: chce, żeby zbadała, czy... związek działa na uczelni legalnie.

We Wrocławiu wrzenie. Sprawa trafia do resortu zdrowia, ale powołany przez min. Kopacz rzecznik dyscyplinarny nie dopatruje się w publikacji Andrzejaka niczego nagannego. Marek Wroński: - Kiedy zwróciłem się do ministerstwa o udostępnienie tego orzeczenia, odmówili, bo "to by naruszało prywatność pana rektora". Jaką prywatność? Przecież mamy do czynienia z osobą publiczną i jego publiczną pracą! - irytuje się lekarz.

W trosce o prywatność rektor Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu nie godzi się na wgląd do opinii komisji dyscyplinarnej powołanej po tym, jak w lutym 2010 r. okazało się, że Grażyna Bartkowiak, profesor tej uczelni, przepisała w swojej książce część pracy magisterskiej pielęgniarki Marii Siedleckiej, której była promotorką. "To co ja mam robić?" - spytała Wrońskiego skołowana pielęgniarka. A on na to: "Iść do sądu".

W sądzie korporacyjna jedność traci grunt. Gdy Wroński za ukrywanie orzeczenia skierował pozew przeciwko minister zdrowia, sąd nakazał je upublicznić. Wyszło na jaw, że według ministerialnego rzecznika od dyscypliny naukowej wszystko jest OK, tylko "związkowcy nie mieli prawa oskarżać rektora swojej uczelni".

Zdaniem Wrońskiego sprawa Andrzejaka w modelowy sposób pokazuje siłę i spoistość muru. Zespołową grę: po tym, jak na scenę wkracza Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów, nakazując uczelni powołanie trzech recenzentów do oceny pracy habilitacyjnej rektora, uczelnia pokazuje "górze" figę: recenzentów powołuje tylko dwóch. Komisja przywołuje do porządku dziekana. Dziekan nie reaguje. Komisja odbiera Wydziałowi Lekarskiemu uprawnienia do prowadzenia przewodów habilitacyjnych i nadawania tytułów profesorskich, a ministerstwo zdrowia zawiesza Andrzejaka w funkcji rektora. Uczelnia kontratakuje: na zebraniu Kolegium Elektorów (złożonego z samych naukowców) brakuje siedmiu głosów za odwołaniem rektora. Andrzejak obwieszcza: "Mogę wrócić do swego gabinetu". Wraca. Na to minister zdrowia: "Głosowanie było nieważne, bo wśród elektorów zabrakło studentów" - i znów rektora zawiesza.

Ale mur nie pęka. Tylko z rzadka przez jego strukturę przebija głos jak z odległej planety. Podczas uroczystej inauguracji obecnego roku akademickiego nieoczekiwanie na mównicę wstąpił dr hab. Jerzy Heimrath, elektor. "Obecność tu rektora kompromituje uczelnię, kompromituje nas wszystkich!" - przemówił wzburzony. Konsternacja. Cisza. Tego dnia otrzymał dziesiątki sms-ów z gratulacjami od tych, co nawet by chcieli, ale wiedzą, że głową muru nie przebiją.

Rycerz upadłej rękawicy

W murze grzęźnie poczucie przyzwoitości. Czemu wymyka się mu przykazanie "Nie kradnij"?

Prof. Marek Kosewski przyczyny upatruje w słabości etosu naukowca. - Towarzyszy mu zbyt dużo anomii, stanu niepewności. Za mało zasad bezwyjątkowych, które są obecne w każdym silnym etosie określającym styl godnego zachowania - przekonuje badacz. - Rycerz, jeśli tylko raz stchórzył i nie podniósł rękawicy, przestawał być rycerzem.

Archiwum kantów naukowych dr. Wrońskiego nie zostawia wątpliwości: to słabość uniwersalna, w jednakowym stopniu infekująca wielkomiejskie i prowincjonalne ośrodki akademickie. Kapitulują przed nią wyższe szkoły publiczne, jak i niepubliczne, świeckie i wyznaniowe.

Pod koniec 2007 r. do władz dziekańskich Wydziału Teologii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu dociera informacja, że doktorat ks. Aleksandra Sobczaka, obroniony na katolickim uniwersytecie w Pampelunie, to przetłumaczona na hiszpański kopia doktoratu obronionego 30 lat wcześniej na KUL. Zarzut się potwierdza. Sobczak komentuje: "Sprawa się przedawniła". Niebawem środowisko obiega nowa wieść: jego wykład habilitacyjny "Kobieta, małżeństwo i rodzina w islamie" w dużej mierze pokrywa się z książką "Status kobiety w islamie", która wyszła przed laty we Wrocławiu. Ksiądz za złamanie zasad nie przeprasza. Pozostaje wiceprezydentem Trybunału Gnieźnieńskiego, sądu metropolitalnego, wyrokującego m.in. o łamaniu prawa kanonicznego.

Cherlawy etos w miejsce dawnych zasad wprowadza podkulturę usprawiedliwień - zwraca uwagę prof. Kosewski. Jaskrawego przykładu jej zastosowania dostarcza historia plagiatu popełnionego przez prof. Aldonę Kamelę-Sowińską, minister skarbu w rządzie Buzka, potem zatrudnioną w Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu i rektora prywatnej Wyższej Szkoły Handlu i Rachunkowości.

Wiosną 2009 r. buszująca w internecie dziewczyna o nicku "Sylwia" natrafia na tekst byłej minister pt. "Ogień i woda. Etyka i biznes", będący wstępem do większej całości. "Kto właściwie go napisał?" - pyta zdumiona, bo znacznie wcześniej czytała identyczny, tyle że jego autorem był przedsiębiorca Jakub Banaś. Ten kieruje sprawę do sądu. Wygrywa. W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Kamela-Sowińska tłumaczy, dlaczego nie wskazała źródeł cytatów: "Podawałam wiedzę tak powszechną, że nawet nie musiałam jej specjalnie weryfikować. (...) Naprawdę nie myślałam, by cytować źródło tak proste, jak Wikipedia czy Ściąga.pl". Rezygnację z funkcji rektora składa dopiero wtedy, gdy do resortu nauki dostarczono dowody jej drugiego plagiatu.

Podkultura usprawiedliwień wykazuje inwencję. Wspomniany dziekan Płachta, pytany, czy popełnił plagiaty, odpowiedział: "To kwestia interpretacji". "To sprawa innej metodologii" - odpierał zarzuty prof. Andrzejak, sugerując, by rozstrzygnięcie sporu nastąpiło "w zaciszu ekspertów".

Wobec braku bezwyjątkowych zasad autorzy plagiatów rzadko bywają zawstydzeni. "Dziś nie mogę uwierzyć, że mogłem posłać taki tekst" - pisze w liście otwartym dr Mieczysław Tarasiuk, pastor z Wyższej Szkoły Teologiczno-Humanistycznej w Podkowie Leśnej, który przerobił swoją pracę magisterską na habilitacyjną i przedstawił ją na słowackiej uczelni.

Przeprosił też ks. Andrzej Małachowski, prorektor ds. nauki Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu. W jednym z rozdziałów habilitacji zapożyczył fragmenty od dwóch innych autorów. Szybko i profesjonalnie zareagowały uczelniane władze, jeszcze przed nagłośnieniem sprawy powołując senacką komisję do zbadania oskarżeń i zawieszając Małachowskiego w funkcji prorektora. Ksiądz wyjechał do Austrii, gdzie został duszpasterzem policjantów.

Zdaniem Marka Wrońskiego to dowód, że w trudnej dla naukowca i uczelni sytuacji można znaleźć rozwiązanie, które łączy odpowiedzialność z poszanowaniem godności. Ale w jego archiwum takie reakcje stanowią wyjątek.

Zero tolerancji

Nierzetelność naukowa nie jest polską specyfiką. Kiedy amerykańskie rządowe Biuro Rzetelności Naukowej zapytało naukowców z tamtejszych uniwersytetów, czy w ostatnich trzech latach spotkali się ze zjawiskiem nieuczciwości w swojej katedrze lub zakładzie, 9 proc. tych, którzy odpowiedzieli na ankietę, udzieliło odpowiedzi twierdzącej. Jednak tylko niespełna 68 proc. tych przypadków zgłoszono przełożonym. Dane te pozwoliły na wysnucie mało optymistycznej konkluzji: skoro w Stanach pracuje 155 tys. naukowców, to co roku powinno ujawniać się ok. 1350 przypadków nierzetelności. Dlaczego więc Biuro rejestruje ich zaledwie 24?

Autorzy badań, podsumowując je w tygodniku "Nature", przyznają: "Fałszowanie i wymyślanie danych w pracach naukowych, rozprawach doktorskich, wnioskach grantowych jest o wiele częstsze niż podejrzewaliśmy. Nasze badania kwestionują skuteczność samoregulacji (samooczyszczania)". Postulują więc rozpowszechnienie jedynej, ich zdaniem, metody walki z nierzetelnością: strategii "zero tolerancji", czyli ujawniać nawet najdrobniejsze szwindle, nagłaśniać, piętnować.

Jak Amerykanie podchodzą do problemu w praktyce, obrazuje historia dr Karen Ruggiero z Uniwersytetu Harvarda. Młoda błyskotliwa psycholożka zajmująca się badaniem motywów dyskryminacji, za świetną pensję przyjmuje propozycję stworzenia własnego laboratorium w przeżywającym boom Uniwersytecie Teksańskim w Austin. Wkrótce dołącza do niej asystent David Marx, współautor kilku jej głośnych publikacji. Pewnego dnia chce zajrzeć do zapisków Karen z badań z okresu harvardzkiego. Ruggiero odmawia. Marx pisze skargę do władz tego uniwersytetu - według przyjętych powszechnie reguł każdy naukowiec ma bowiem obowiązek umieszczenia swoich zapisków badawczych w uczelnianej bibliotece. Wychodzi na jaw, że tam ich nie ma. Gdy prodziekan wydziału grozi sądem, Karen przyznaje się do sfabrykowania części danych w pracach podpisanych razem z Marxem. Uniwersytet robi wiwisekcję innych jej prac. Biuro Rzetelności ogłasza wyniki śledztwa: psycholożka wymyśliła 5 eksperymentów, na które dostała rządowe granty. Informują o tym największe pisma naukowe. "Jest skończona jako naukowiec - oznajmia dziekan wydziału z Austin. - Żaden szanujący się, a nawet mało szanujący się uniwersytet amerykański już jej nie zatrudni".

Między odkryciem prawdy a wyciągnięciem sankcji nie minął rok. W kilku przypadkach z ostatnich lat fałszujący badania wylądowali na parę lat w więzieniu.

Z równą bezwzględnością karana jest kradzież pomysłu naukowego. Dr Wroński przywołuje przykład uniwersytetu, który musiał zapłacić milion dolarów odszkodowania studentce okradzionej przez profesora. W USA pod pojęciem oszustwa rozumie się nie tylko plagiat, ale także pominięcie w publikacji nazwisk współpracujących studentów czy doktorantów, co w Polce jest na porządku dziennym.

Przyganiał kocioł garnkowi

Świadomość, że ryba psuje się od głowy, wzmogła na Zachodzie zainteresowanie jego rozmiarami na niższych szczeblach naukowej kariery. Znacząca część uczestników ankiety brytyjskiego Stowarzyszenia Nauczycieli i Lektorów jest przekonana, że więcej niż połowa studenckich prac to plagiaty. Według badań niemieckich podobnie: liczba ukradzionych zapożyczeń w ciągu dwóch lat wzrosła tam o 100 proc.

Gdyby nie dwaj młodzi informatycy z Warszawy, proceder kradzieży naukowej w Polsce wymykałby się jakiejkolwiek kontroli. Kilka lat temu Tomasz Skalczyński i Kamil Nagrodzki, autorzy pierwszej wersji wyszukiwarki Netsprint.pl, łamią sobie głowy, jak pomóc zaprzyjaźnionym wykładowcom. Ci bowiem alarmują, że dostają od studentów prace, które odnajdują później w internecie i są bezradni. Informatycy wpadają wtedy na pomysł, żeby stworzyć system, który pozwoli na zweryfikowanie w sieci, czy i w jakim stopniu praca jest samodzielna. Tak powstaje Plagiat.pl - jedyna w kraju firma świadcząca usługi antyplagiatowe. Na Zachodzie jest takich wiele.

- Myśleliśmy, że w ciągu paru miesięcy wszystkie uczelnie w Polsce zaczną się tym systemem posługiwać - mówi dr Sebastian Kawczyński. - Ale tak się nie stało.

Po ośmiu latach funkcjonowania wciąż udoskonalanego systemu z 450 szkół wyższych z Plagiatem.pl współpracują 123, z czego nieco ponad 50 publicznych. Kawczyński ocenia, że dopóki nie będzie ministerialnego nakazu, dużo więcej do systemu nie przystąpi.

Prof. Jadwiga Koralewicz, badaczka mentalności Polaków, a zarazem prezydent prestiżowego Collegium Civitas, które zakupiło program antyplagiatowy jako jedna z pierwszych uczelni, a oprócz prac licencjackich, magisterskich i doktorskich sprawdza także semestralne, nie ma najmniejszych wątpliwości, że takie narzędzie kontroli to błogosławieństwo: - Nie wolno dopuścić, żeby studenci, którzy piszą prace samodzielnie, byli oceniani tak samo, jak ci, którzy ściągają. To grozi demoralizacją.

- Bez myślenia w kategoriach dobra wspólnego tworzy się błędne koło demoralizacji - dodaje prof. Kosewski. - Skoro środowisku profesorów brak determinacji, żeby walczyć z nierzetelnością naukową, to każdy student może powiedzieć: "przyganiał kocioł garnkowi".

I student mówi. W Plagiacie.pl szacują, że ok. jedna trzecia prac dyplomowych powstaje z naruszeniem norm etycznych. Pionierskie badania na ten temat opublikował w 2009 r. prof. Mariusz Jędrzejko ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Okazało się, że większość studentów (z ponad połowy szkół publicznych i z 72 proc. niepublicznych) pisząc prace licencjackie i magisterskie, idzie na łatwiznę i sięga do najprostszych źródeł, takich jak Wikipedia.pl czy ­Ściąga.­pl. - co w przypisach zazwyczaj jest pomijane. Łatwiźnie sprzyja uniwersytecka rzeczywistość: w wolnej Polsce ponad trzykrotnie wzrosła liczba studentów, a nie przybyło kadry. Nierzadko zatrudniony na kilku uczelniach promotor ma pod opieką kilkudziesięciu dyplomantów - nie pamięta nawet ich twarzy. Świadomi tego studenci masowo stosują autoplagiat.

Mechanizm jest prosty: na uczelni X piszesz licencjat, a na innej, odległej o 50 km przedstawiasz go, po opatrzeniu jakimś wstępem, jako magisterkę. Bronisz. Dr Wroński zna przypadek pracy, z której dwóch studentów zrobiło licencjat, a dwóch kolejnych zostało magistrami.

W dodatku kwitnie handel gotowymi pracami; w zależności od tematu i objętości można je kupić w cenie od 200 do 2 tys. zł. Najczęstsza kara dla przyłapanego na oszustwie studenta to nagana.

Kiedy w 2008 r. NIK wytknęła Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów brak właściwego nadzoru nad poziomem prac uczelnianych, ta przeprowadziła liczne kontrole i zawiesiła uprawnienia do nadawania stopni dziesięciu wydziałom - w tym na największych państwowych uczelniach. Mimo to zainteresowania środowiska poprawą jakości nie widać. Dwa miesiące temu na sympozjum do Warszawy przyjechała szefowa COPE, organizacji, która dziś ma dostęp do bazy prawie wszystkich (40 mln!) prac, jakie zostały opublikowane w dziesiątkach wydawnictw na świecie. Wśród działających w jej ramach blisko 6700 redaktorów walczących z nierzetelnością w pracach naukowych nie ma ani jednego Polaka.

Wizje i jaskółki

Najsłynniejszy w Polsce łowca plagiatów przekonuje, że trzeba na wzór amerykański powołać w MNiSW biuro ścigające naukowe kanty i kontrolujące, co się dzieje z nierzetelnością na uczelniach. - Chałupniczą działalnością wiele zdziałać się nie da - twierdzi Marek Wroński.

Zdaniem Sebastiana Kawczyńskiego przydałoby się pójść w ślady Słowacji, gdzie niedawno nałożono na szkoły wyższe obowiązek publikowania prac w internecie, po sprawdzeniu ich w systemie antyplagiatowym. - Wbrew pozorom, taka jawność odstraszałaby od kradzieży, bo dzięki niej złodziejowi trudniej się ukryć - mówi szef firmy ­Plagiat.­pl. Tym bardziej że zjawisko plagiatowania narasta: każde kolejne pokolenie jest coraz bardziej zinternetyzowane, a metoda "kopiuj, wklej" coraz popularniejsza.

- Pierwszy krok to zadanie ciosu środowiskowemu poczuciu bezkarności za plagiat. Likwidacja "syndromu frajera", pojawiającego się u ludzi wiernych zasadom akademickim i widzących rozkwitające kariery oszustów i układowców - uważa Marek Kosewski. - Jak to zrobić? Zaostrzonymi sankcjami.

Psycholog zaznacza jednak, że nie da się tego osiągnąć bez wsparcia - Niech media nagłaśniają plagiaty - namawia. - Niech przed kamerami tłumaczą się ich sprawcy, niech dziennikarze ośmieszają towarzyszące im usprawiedliwienia. Niech pytają: "No i jak to się państwu podoba?".

Na razie zmiany na lepsze zapowiadają tylko jaskółki, np. taka, że nowy rektor wrocławskiej Akademii Medycznej jedną z pierwszych decyzji włączył uczelnię do systemu antyplagiatowego. Albo taka, że Centralna Komisja zerwała z obyczajem niepozwalającym na unieważnianie nieuczciwych prac naukowych starszych niż 10 lat. Ostatnio wydała postanowienie o wznowieniu przewodu doktorskiego rektora Wyższej Szkoły Humanistycznej w Kielcach, który uzyskał tytuł doktora w 1990 r., jak też profesora ginekologii z Wrocławia, który 30 lat temu doktoryzował się na tekście habilitacji swojego promotora.

Miesiąc temu na Uniwersytecie Bydgoskim odbyła się konferencja poświęcona nierzetelności naukowej w Polsce. Przybyli tu rektorzy i naukowcy po raz pierwszy przyznali otwarcie, że zjawisko plagiatów to poważny problem. Zapowiedzieli starania o to, żeby sądownictwo dyscyplinarne zasądzało za plagiaty surowsze kary, z zakazem pracy w szkolnictwie wyższym włącznie.

A w Sejmie czekają na głosowania zmiany w ustawie o stopniach naukowych i tytułach. Jeśli przejdą, każda praca doktorska wraz z jej recenzjami będzie musiała zawisnąć na stronach internetowych uczelni i pozostać tam przynajmniej do dnia nadania tytułu.

- Etyka i rzetelność naukowa to jeden z filarów naszych reform - zapewnia dr Bartosz Loba, rzecznik MNiSW.

- Oby - wzdycha Marek Wroński, który wrócił do Polski i jako Rzecznik Rzetelności Naukowej na Uniwersytecie Medycznym w Warszawie mówi studentom o szkodliwości naukowego hochsztaplerstwa. Co tydzień jego "Archiwum" wzbogaca się o jedną-dwie nowe sprawy. Ale podkreśla, że jako jednoosobowy organ do tropienia nierzetelności bez instytucjonalnego wsparcia czuje się zawieszony w próżni. Kronikę polskich kantów naukowych zamierza publikować w czołowych czasopismach anglosaskich, bo skoro nie można hydry rozłożyć od środka, trzeba spróbować od zewnątrz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2011