Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zainteresowanie wykonawstwem historycznym jako dziedziną odrębną wyraźnie osłabło. Coraz mniej na świecie wiernych akolitów ciągnących z festiwalu na festiwal za swoim kapłanem muzyki dawnej. Coraz mniej kłótni akademików z odnowicielami, zarzucających sobie nawzajem już to niedostatki warsztatu, już to wąskość horyzontów myślowych. Pionierzy przetarli szlak zdolnym i coraz lepiej wykształconym naśladowcom, zasiewy dojrzały, nastał czas zbiorów. Mniejsza o to, co legło u podstaw buntu "starożytników": zwykła ciekawość, chęć wzbogacenia dyskursu historycznego doświadczaniem muzyki w kształcie z epoki, a może jeszcze coś innego. Grunt, że model wykonawstwa historycznego przyjął się niemal na całym świecie i nie dotyczy tylko muzyki nazywanej potocznie "dawną". Odpowiedniości stylu żąda się w równej mierze od skrzypków barokowych, pianistów akompaniatorów i dyrygentów symfonii Szostakowicza.
Zdolni i zbuntowani
Entuzjastom muzyki dawnej warto przypomnieć, że w Polsce brakuje nie tylko światowej miary specjalistów od wykonawstwa historycznego, lecz także światowej miary teatrów operowych, tejże miary zespołów chóralnych oraz ansambli muzyki współczesnej. Rzecz jasna, w każdej z wymienionych kategorii zdarzają się wyjątki, o jakości życia muzycznego zaświadcza jednak dzień powszedni. W krajach, gdzie muzyka dawna ma się jak pączek w maśle, pospolitość nie skrzeczy, tylko muzykuje. Prawie każdy wykształcony Anglik śpiewał kiedyś w jakimś chórze. We Francji do klasy mistrzowskiej może się zapisać także bezrobotny - państwo zwróci mu koszty nauki. Znajdź dwóch Włochów, a zaśpiewają ci na trzy głosy: żaden reżim nie zdołał tam zniszczyć ludowej tradycji muzycznej.
Trzydzieści lat temu, kiedy ruch na rzecz wykonawstwa historycznego zaczął się w Polsce na dobre, większość przedsięwzięć realizowano środkami półamatorskimi. Trudno komukolwiek czynić z tego zarzut - zdobywanie nut, instrumentów oraz wiedzy niezbędnej, żeby z nich korzystać, nie było wówczas rzeczą prostą. Trudno też się dziwić, że każdy "powracający" - ze studiów za granicą albo po prostu z dobrze zaopatrzonego sklepu płytowego - zyskiwał z miejsca rangę wyroczni, kształtując gust i wrażliwość miejscowego odbiorcy.
Sytuacja uległa radykalnej odmianie, kiedy wybitni muzycy zagraniczni zaczęli przyjeżdżać do Polski na koncerty, a zdolni muzycy polscy wyjeżdżać do nich po nauki. Przez chwilę się zdawało, że będzie normalnie. Że na wydziałach akademii ruszą porządnie zorganizowane studia w zakresie wykonawstwa historycznego, instytucje muzyczne zainteresują się losem absolwentów, zespoły zaczną powstawać jak grzyby po deszczu. Polscy "muzycy dawni" to siłą rzeczy ludzie młodzi, u progu kariery zawodowej, ale też u progu dorosłego życia. Pełni zapału i chętni poszerzać wiedzę choćby za własne pieniądze, lecz nie kosztem rodziny, własnego kąta i pracy, przyszłości swoich dzieci. Liczyli na to, że znajdzie się dla nich miejsce w Polsce.
Na razie się nie znalazło, co wywołuje zrozumiały odruch buntu. Tyle że ów bunt rychło może się obrócić przeciw buntownikom. Dobrze wykształceni, zdolni, a niechciani muzycy reagują wzorem innych odrzuconych - zamykają się w osobnych, często skłóconych ze sobą gettach, utwierdzają siebie oraz publiczność w przeświadczeniu o wyjątkowości ich misji, osobliwości talentu, pozamuzycznym wymiarze wykonawstwa historycznego. Kostnieją we współpracy z wciąż tymi samymi nauczycielami. Tworzą enklawy, w których celem nadrzędnym nie jest przeżycie estetyczne ani prawda historyczna, ale dość osobliwie, rzekłabym: eklektycznie przeżywane poczucie wspólnoty. Nie chcą iść na żadne kompromisy, popadają w myślenie wielkościowe. Aut Caesar aut nihil.
Para w organy
Jeśli czyjeś chwalebne działania trafiają w próżnię, trzeba tę próżnię zapełnić. Środowisko krytyków muzycznych z pewnością nie jest bez winy. Cała para poszła nie tyle w gwizdek, ile w potężne organy parowe, głoszące chwałę muzyki współczesnej. Rzetelnych recenzji wykonań muzyki dawnej wciąż jak na lekarstwo. Organizatorzy życia muzycznego - z braku informacji o muzykach polskich - stawiają na sprawdzonych wykonawców zagranicznych. Promocja sprowadza się do działań czysto marketingowych, ściągając na koncerty publiczność, która raczej nie przyczyni się do dobra wykonawstwa historycznego w Polsce.
Sęk w tym, że tych problemów nie da się rozwiązać z dnia na dzień. Niełatwo bowiem odbudować niszczoną przez pół wieku klasę średnią, która kształtuje profil odbiorcy w rozwiniętych muzycznie krajach Europy. Proces jej odtworzenia rozpoczął się kilkanaście lat temu, przebiega opornie i czasem trafia na manowce. Uczestniczą w nim wszystkie sektory społeczeństwa, nawet te, które z muzyczną kulturą wysoką nie chcą mieć nic wspólnego (przynajmniej na razie). Nie trzeba nikomu uświadamiać, jaką rolę powinni w tym odegrać organizatorzy festiwali, rektorzy akademii, pracownicy domów kultury, radia, telewizji, administratorzy portali internetowych, płatni blogerzy, doradcy programowi w operach i filharmoniach.
Warto natomiast uświadomić świeżo namaszczonym muzykom historycznym, że ich młodość, sprawność techniczna i chęć dalszego uprawiania zawodu mogą się skończyć przed wykształceniem polskiej klasy średniej. Uświadomić im gorzką prawdę, że swoim zapałem podnieśli poprzeczkę wysoko i często sami nie umieją jej przeskoczyć. Niewielu z nich ma szansę zostać mesjaszem narodów w dziedzinie wykonawstwa muzyki dawnej. Większość ma szanse osiągnąć przyzwoity poziom wymagany wśród członków najlepszych orkiestr na świecie. Tylko tyle i aż tyle. Skończyła się taryfa ulgowa. Nie nadeszły przyzwoite zarobki w sferze kultury. Paradoks. Nie pierwszy i nie ostatni w okresie transformacji.
Wyjątek i reguła
Cóż więc począć? Klepać biedę i przeczekać? Próbować szczęścia za granicą? Schować ambicje do kieszeni i poświęcić się działalności edukacyjnej? Uwierzyć w siebie i postawić wszystko na jedną kartę? Jest w Polsce śpiewaczka, która równie pięknie śpiewa francuskie motety izorytmiczne, jak pieśni Szymanowskiego. Jest skrzypek, który zasiada przy pulpicie koncertmistrza w gandawskim Collegium Vocale. Jest organista, który prowadzi całkiem przyzwoity zespół i pisze doktorat z historii na jednym z renomowanych uniwersytetów. Jest lutnista i zarazem lutnik, który buduje uznane za granicą kopie instrumentów średniowiecznych. To są wyjątki.
Jest w Anglii wybitny znawca muzyki Bacha, który skończył arabistykę na Uniwersytecie Oksfordzkim i zadebiutował jako dyrygent podczas tournée chóru studenckiego po Bliskim Wschodzie. Nazywa się John Eliot Gardiner. Jest we Włoszech światowej sławy klawesynista, który pierwszy raz dotknął klawiatury w wieku lat piętnastu. Nazywa się Rinaldo Alessandrini. To są wyjątki.
Gdzieś w Normandii mieszka fenomenalnie uzdolniony śpiewak, który zrezygnował ze współpracy z zespołem Le Po?me Harmonique i poświęcił się resocjalizacji młodocianych przestępców. To nie jest wyjątek.
Niemal w każdej europejskiej orkiestrze barokowej grają muzycy kilkunastu narodowości. Sprawni, rzetelni, bezimienni. To jest codzienność.
Dorota Kozińska jest krytykiem muzycznym, członkiem redakcji "Ruchu Muzycznego".