Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kwestia dopuszczalności aborcji jest jednym z tych klasycznych sporów, które – niezależnie od tego, ile się po jednej lub drugiej stronie przedstawi argumentów – pozostaną nierozstrzygnięte. Po prostu nie zgodzimy się, nie przekonamy nawzajem do swoich stanowisk, nie wypracujemy konsensusu, najwyżej kompromis.
Wiem oczywiście, co usłyszę zaraz w odpowiedzi od tych, dla których wszystko jest tu właśnie stuprocentowo rozstrzygnięte. Od zwolenników pełnej dopuszczalności usłyszę mianowicie, że aborcja to zabieg medyczny jak każdy inny, choćby wyrwanie zęba. A nikt przecież w ekstrakcji trzonowca nie dostrzega etycznych powikłań. Od zwolenników pełnego zakazu z kolei: że aborcja to zawsze i wszędzie morderstwo. A zygota pod każdym względem – moralnie, prawnie, biologicznie i metafizycznie – równa się rozwiniętej jednostce ludzkiej.
Cóż, nie zgadzam się ani z jednym, ani z drugim poglądem. Aborcja tym się różni od zwykłego zabiegu medycznego, że polega na zniwelowaniu możliwości pojawienia się na świecie konkretnego człowieka. Ktoś by zaistniał – powstało już bowiem osobne DNA, czyli wzór, wedle którego to istnienie mogłoby się dalej rozwijać w ściśle określonym kierunku – ale nie zaistnieje, ponieważ zostało to intencjonalnie udaremnione. Zarazem aborcja nie jest tym samym, co zabicie człowieka już, by tak rzec, aktualnego, a nie znajdującego się dopiero w stanie potencjalności. W moralności, nauce, obyczajowości, prawie, a także języku – słowem tam, gdzie badamy oraz decydujemy, jaki jest świat i co w związku z tym powinniśmy czynić – występują osobne kategorie i pojęcia do opisywania bytów w różnych fazach i stadiach rozwoju. Inaczej więc nazywamy i traktujemy jajko, a inaczej kurę, inaczej nasiono, a inaczej wyrosłe zeń drzewo, inaczej nitkę kwasu dezoksyrybonukleinowego, a inaczej zbudowane wedle informacji zawartej w tej nitce ciało. Są to odmienne realności, choć jest pomiędzy nimi kontinuum, odmienne są także słowa, których używamy do ich oznaczania, oraz normy postępowania, które wobec nich przyjmujemy.
Ten spór jest natomiast nierozstrzygalny, bo jest w istocie religijny. A sporów religijnych rozstrzygać się nie da. Brak w nich obiektywnych kryteriów, czyli takich, których zastosowanie gwarantuje każdemu osiągnięcie tych samych wyników. Wbrew zatem temu, jak często opisuje się strukturę tego sporu, nie jest to ani konflikt „obrońców życia” z „mordercami”, ani uprzywilejowanych z nieuprzywilejowanymi, ani starych z młodymi, ani też mężczyzn z kobietami. Nie działa tutaj żaden popularny format wojen tożsamościowych, które zdecydowanie zbyt często służą nam dzisiaj za poręczne narzędzia (nie)rozumienia zjawisk społecznych i kulturowych. Kto zechce zerknąć choćby w badania opinii publicznej w tej sprawie – przeprowadzane w Polsce od lat przez najrozmaitsze ośrodki – ten rychło się o tym przekona.
Nie jest więc wcale tak, że liberalizacji prawa aborcyjnego w Polsce domagają się w większości kobiety, a przeciwni są temu w większości mężczyźni. Nie jest też tak, że starzy chcą rygoryzmu, a młodzi odwrotnie. Nie działa to również w przypadku biednych i bogatych, wykształconych i niewykształconych. Jedyną realną osią wyznaczającą stosunek do legalności aborcji w Polsce są przekonania i praktyki religijne. Tutaj tkwi clou, a nie w płci, wieku albo klasie społecznej. Tak się skądinąd rzeczy mają od wielu lat, tyle że niespecjalnie skłonni jesteśmy sami przed sobą to przyznać. Wolimy obdarzać się niewybrednymi epitetami albo też stosować we wzajemnych perswazjach takie teoretyczne ramy, które wprawdzie ogóle nie pasują do realiów, ale za to pozwalają łatwo zdeprecjonować oponenta.
Realia zaś wyglądają, moim zdaniem, następująco. Pomiędzy przekonaniem, że dawcą i dysponentem każdego ludzkiego życia od zapłodnienia do śmierci jest kochający Stwórca wszechświata – i że powstanie nowego DNA równoznaczne jest z powstaniem nieśmiertelnej duszy – a przekonaniem, że jesteśmy tu sami, wydani na pastwę biologii, przypadku i żywiołów, nie ma i nie może być zgody. Podobnie głębokiego, fundamentalnego przeświadczenia, że wszystko ma sens i wszystko jest po coś – a zwłaszcza każde ludzkie życie – nie da się uspójnić z przeświadczeniem, że sens i cel musimy nadawać życiu sami, ponieważ nikt tego za nas nie zrobił i nigdy nie zrobi. Nie sposób również połączyć wiary, że nie ma takich okoliczności, które by usprawiedliwiały zapobieganie ludzkiemu istnieniu, bo poczyna się ono bez wyjątku z woli dobrego Boga (ergo jest dobre), z poglądem, że bywają sytuacje, w których nieistnienie jest od istnienia znacząco lepsze.
Czy referendum zakończy wojnę o aborcję?
Powtórzę – nie da się tego uzgodnić, bo nie da się tego ustalić. Da się uzgodnić wyłącznie to, na podstawie jakich ustaleń będziemy modelować przestrzeń społeczną, w której żyją razem ludzie o częściowo nieuzgadnialnych przekonaniach. Czy będziemy ją modelować, opierając się właśnie na tych nieuzgadnialnych przekonaniach – a zatem, ostatecznie, siłą, jest to bowiem w takich okolicznościach jedyna metoda argumentacji? Czy jednak opierając się na przekonaniach wypracowanych wedle reguł racjonalności i w kontakcie z empirią, co daje gwarancję przynajmniej fragmentarycznego konsensusu? Na to pytanie – jak sądzę – odpowiedź jest jednoznaczna. Przynajmniej w świeckim państwie o ustroju demokratycznym, w trzeciej dekadzie XXI wieku.
Ale oczywiście zaraz znajdą się tacy, którzy się ze mną wcale nie zechcą zgodzić. Przy czym sformułowanie „nie zechcą” jest tutaj, niestety, kluczowe.