Słoneczny obłok nade mną

Nie żyje Tadeusz Konwicki. Miał 88 lat. W smutku przypominamy wywiad, który z pisarzem przeprowadziła Kalina Błażejowska.

08.01.2015

Czyta się kilka minut

Tadeusz Konwicki, 2010 r.
Tadeusz Konwicki, 2010 r. / fot. Włodzimierz Wasyluk / Reporter

Kalina Błażejowska: Jak Pan pamięta powojenny Kraków?

Tadeusz Konwicki: Kraków pamiętam jako dwa niepełne lata najbardziej słoneczne w moim życiu. Czytam później, że Kraków ma nienadzwyczajny klimat, są narzekania, że mgły, że deszcze - dla mnie Kraków to jest wspaniałe miasto w słońcu. Opowiem okoliczności, w jakich tam się znalazłem. W maju 1945 roku przedostałem się do kraju wprost z partyzantki. Nie wiedziałem, gdzie się zaczepić, co z sobą zrobić; chwilę się pokręciłem po kraju, parę miesięcy posiedziałem na Śląsku.

Kiedy przyjechałem do Krakowa, zapisałem się najpierw na architekturę, ale przestraszony ciężkimi studiami przeniosłem się na polonistykę. Skromniutki rok, parę było na nim zakonnic, paru księży. W bursie profesora Pigonia brakowało miejsc, więc trochę na korytarzu spałem, trochę ktoś mnie poprzytulał na jakiś czas. Dzięki protekcji Wilhelma Macha wzięto mnie do redakcji "Odrodzenia", gdzie byłem korektorem, a później awansowałem nawet na redaktora technicznego. Tymczasem się usadowiłem w bursie, dostałem miejsce z dwoma kolegami, którzy pochodzili z terenów trzebionych ówcześnie przez UPA, więc nastrój był troszkę napięty.

Co ja robiłem jako student? Za bardzo się pilnie nie uczyłem, ale za to oglądałem Kraków. Po prostu chodziłem od kościoła do kościoła, od budynku do budynku, podziwiałem to wspaniałe miasto. Oczywiście polonistyka stanowiła domenę zawsze kobiet, dziewcząt. No, więc, wstyd powiedzieć, koleżanki - piękne dziewczęta, bardzo sympatyczne - i skromne bywanie gdzieś na jakiejś kawie, bo pieniędzy nie było. Chodziłem z kolegami do jakiejś knajpki, gdzie oni adorowali córkę właściciela - mieliśmy tam jakieś fory.

Mój redaktor naczelny Karol Kuryluk, wspaniały facet, upatrzył sobie mnie na swojego asystenta, dzięki czemu miałem bardzo ciekawe i sympatyczne życie. Pamiętam, jechaliśmy na przykład w styczniu ’46 do Katowic, gdzie nastąpiło otwarcie Teatru Śląskiego sztuką Szaniawskiego "Dwa teatry". Zima, jeszcze jakieś oddziały partyzanckie, niepewność. Ale wszystko przebiegło, bo musiało w słonecznym mieście Krakowie przebiec pozytywnie. No i też tak przyznam się z pewnym wstydem, że troszkę zaczynałem pisać.

To były Pana pierwsze próby literackie?

No, Boże, ja miałem dwadzieścia lat dopiero, a jak przyjechałem do Krakowa - dziewiętnaście, więc trudno żebym miał na koncie już jakieś epopeje napisane. Muszę powiedzieć z ogromnym wstydem, że ponieważ taka moda była wśród młodzieży, to i ja trochę poetyzowałem. Napisałem parę wierszy, i tu jest ciekawostka dotycząca "Tygodnika Powszechnego". Chyba pod jakimś pseudonimem, wstydliwie, wysłałem, nie wiem, trzy czy... parę wierszy do "Tygodnika". Oczywiście dumny "Tygodnik Powszechny", wspaniały tygodnik, odrzucił to. No, ale miałem kontakt. Potem te wiersze gdzieś wydrukowałem, w jakimś "Dzienniku Literackim". Zresztą w ogóle to sześć wierszy napisałem i dałem sobie z tym spokój; ale zacząłem troszkę pisać, jakiś reportaż w 1946 roku z wakacji, potem jakieś recenzyjki.

Czyli ten Kraków był miejscem moich nieśmiałych, ostrożnych poczynań. Jeszcze o mojej sytuacji: Kraków był w takim ukrytym konflikcie z warszawiakami, myśmy w Wilnie nazywali ich warszawiści. To był jakiś psychologiczny konflikt wynikający z doświadczeń wojennych. Ja byłem czysty, niewinny jak anioł, przyjechałem z zupełnie innego obszaru, z innej geografii, tak zwanych Kresów. Nie miałem żadnych urazów w stosunku do Krakowa, ani Kraków w stosunku do tej populacji, która się pojawiła ze Wschodu, wobec tego byłem lubiany przez krakowiaków, i to do tego stopnia, że zapraszano mnie na obiadki, na kolacje. Bywałem u krakowiaków i, wstyd powiedzieć, lubili mnie. Później, jak wyjechałem z Krakowa, trochę się pogorszyło, zacząłem pisać powieści, które nie wszystkim krakowiakom się podobały, więc miałem od czasu do czasu sygnały nieżyczliwe. Ale to nie zmieniło mojego stosunku do Krakowa. Moja żona umarła jedenaście lat temu, ale przed jej śmiercią zdążyliśmy pojechać do Krakowa. Czy jest dalej Hotel pod Różą?

Jest.

Dano nam tam miejsce: po prostu umieraliśmy z zachwytu i szczęścia. Nawet winda była wytapetowana, chyba XIX-wiecz­nymi tapetami z różyczkami, wszędzie były te różyczki. Zetknęliśmy się z jakąś strasznie sympatyczną, przejmującą tradycją. Odwiedziliśmy parę restauracji z krakowskim, wspaniałym jedzeniem. Czyli utwierdziłem w sobie ten obraz Krakowa, Krakowa, któremu strasznie dużo zawdzięczam. Kraków mnie przyjął jako rodzaj sieroty. I przypuszczam, że swoją emanacją psychologiczno-społeczną gdzieś mnie uzbroił na dalsze życie. Po niepełnych dwóch latach wyjechałem do Warszawy, ale z jakimś psychologicznym bagażem krakowskim. W związku z tym: Kraków to w mojej pamięci cudowne, cudowne, pełne tajemnych uroków miasto. I właściwie, powiem coś jeszcze innego, że nawet tych krakowiaków, którzy nie przepadają za mną, za literaturę mnie kąsają, też lubię. Mają jakąś rację.

Gdzie wypadało wtedy bywać w Krakowie?

Kochana Pani: mój Kraków to przede wszystkim zderzenie wyposzczonego chłopaka z teatrem. Wtedy w teatrze Słowackiego oprócz sztuk dramatycznych wystawiano opery. Oczywiście ja mogłem to oglądać spod nieba, z dziesiątego balkonu, czy z miejsc stojących. To była taka szkoła czy raczej przedszkole kulturalne. Teatr był wtedy wielkim wydarzeniem, to znaczy jak się szło do teatru, to się szło z poczuciem, że wchodzimy na jakieś wyższe piętro, że znajdziemy się w jakiejś, wstyd powiedzieć, świątyni kultury. I ja pamiętam to czekanie na podniesienie czy otworzenie kurtyny, ten gong czy stukanie o podłogę - serce zaczynało bić niespokojnie.

Zawdzięczam to zresztą redaktorowi Kurylukowi, który uważał, że ta szkoła teatralna mi się przyda. Właściwie latałem na wszystkie przedstawienia i na wszystkie ówcześnie wystawiane opery. Oczywiście, pracując w redakcji, nawet na niziutkim szczeblu jako korektor, miałem okazję poznawać ówczesne środowisko. Na uniwersytecie wtedy późniejszy profesor Wyka, wielka postać w literaturze, był adiunktem, drugim adiunktem był Wacław Kubacki. Między nimi była taka mała, taka elegancka, koleżeńska rywalizacja.

W każdym razie: moi profesorowie, profesor Nitsch, profesor Klemensiewicz, to byli kardynałowie polonistyki. Pewna dwuznaczność: jako korektor poprawiłem w artykule profesora Nitscha sześć błędów. Oczywiście ja byłem, tak jak przystoi w tym wieku, strasznie zbuntowany, prace seminaryjne pisało się przeciwko. Pamiętam, jak zbeształem wspaniałą, kochaną panią Zofię Nałkowską, jakbym był i za, i przeciw.

Za co się jej dostało?

Za epikę. Wtedy miałem maniakalną chęć skrótu, lapidarności. Pamiętam, że napisałem powieść, która miała coś trzy i pół strony maszynopisu. Ale to wszystko wynikało z sytuacji ogólnej, społecznej, narodowej, z katastrof, z nieszczęść. Ja wyszedłem z wojny nie prześladowany, tylko... w jakiś sposób okaleczony, zniszczony. Nie mogę powiedzieć, że byłem prześladowany, bo właściwie ja troszkę wtedy władzę radziecką prześladowałem, w partyzantce. Także nie mogę tu narzekać, spotkałem się w kraju jednak z ogromną życzliwością ludzi. Ale kiedy coś jest za dobrze, to ma też złe strony: nie wszystkie te gesty życzliwości dla mnie wyszły mi na dobre, być może gdybym miał trudniejszą biografię, trudniejsze życie, to bym się bardziej zahartował. W każdym razie, droga Pani, Kraków... Kraków to jest słoneczny obłok nad moją wyobraźnią.

Pisał Pan w "Nowym świecie i okolicach", że Kraków pamięta jak kadry z barwnego filmu. A czy chodził Pan w Krakowie do kina?

Zadała Pani bardzo kłopotliwe pytanie. Musiałem chodzić, bo wszyscy chodzili, ale teatr był najważniejszy, teatr był powrotem do życia kulturalnego, o jakim się marzyło przez cały czas wojny.

Jak Pan poznał Wilhelma Macha?

Poznałem go w bursie profesora Pigonia. Wylegiwałem się po nocach na podłodze, rozkosznie śpiąc... Mach się widocznie wzruszył i mnie, takiego ciemnego faceta, chłopaka gdzieś z dalekiej litewskiej prowincji, zaprotegował do jednego ze swoich kolegów, który mnie przyjął do swojego pokoju. Też oczywiście na podłogę, ale to był luksus, bo sypiałem w pewnym zamkniętym obszarze. Wilek Mach miał jakiś instynkt opiekuńczy, on wszędzie dookoła starał się pomagać, i myślę, że jemu właśnie przede wszystkim zawdzięczam to dostanie się do "Odrodzenia". Już dobrze nie pamiętam, ale "Odrodzenie" miało redakcję razem z "Twórczością", w tym samym lokalu na Basztowej. Wilek pracował w "Twórczości", ale miał kontakty z "Odrodzeniem", z Kurylukiem, mógł mnie wsadzić do tego "Odrodzenia". Później też zawdzięczałem Machowi wiele wsparcia koleżeńskiego. To było trochę zabawne, bo on - najbardziej utalentowany młody człowiek w Krakowie, gwiazda polonistyki - był już luminarzem, a ja byłem mówiący z wileńska chłopak wprost z lasu. Jakiś taki sympatyczny protekcjonizm między nami się począł. Wtedy Mach był strasznie rozrywany, pamiętam - wiele panienek z polonistyki podrywało go, wisiało jakieś małżeństwo w powietrzu. Potem wyjechałem, nie skończyło się to jakąś puentą.

A Pańska pierwsza miłość z polonistyki?

No, wstyd powiedzieć... wstyd powiedzieć, podkochiwałem się w pewnej ślicznej, inteligentnej panience, ale ona wybrała innego.

Pamięta Pan, jak miała na imię?

Nie będę mówił, nie chcę. W każdym razie po wielu latach napisała do mnie, ale ja nie odpowiedziałem. Już tam gdzieś o tym pisałem, w tym eseiku o Mickiewiczu, że wdanie się po 40 latach w korespondencję obniża rangę tego, co się stało, i zabrudza trochę pamięć. Wolę ją inaczej pamiętać, a pamiętam doskonale, do dzisiaj ją widzę w czapce studenckiej na jasnych włosach, chętnie się śmiejącą... Pamięć takiej miłości młodzieńczej wpływa na to, co się potem pisze, w jakiejś postaci takiej trochę romantycznej, trochę przesłodzonej. Daje jakieś impulsy, działa, dlatego bałem się wchodzić w korespondencję, w codzienność, która by to wszystko popsuła.

Czy postać Ani w "Z oblężonego miasta" była wzorowana na tej dziewczynie?

Proszę Pani: ja jestem może trochę nietypowym literatem. Ja w ogóle żadnej swojej książki nie pamiętam. Nigdy swojej książki po wydaniu nie otworzyłem, nawet nie sprawdziłem, czy się nie pomylili i pod moim nazwiskiem nie dali czegoś innego. Tak że mówi Pani "Z oblężonego miasta", a ja widzę czarną dziurę. Nie oglądałem nigdy na ekranie normalnym, kinowym swojego filmu. Mam mglisty jakiś uraz. Coś zrobiłem, odeszło ode mnie, nie mam z tym nic wspólnego. Tak że: nic nie pamiętam.

Teraz wyszła kolekcja moich książek, ona jest dziełem pana, który się nazywa Przemek Kaniecki - wspaniały facet, polonista, który wszędzie dotarł, wszystkie moje rękopisy powyciągał, posprawdzał, poprzywracał to, co skreślono, co cenzura zakwestionowała, co z jakichś względów wydawnictwo zniekształciło - tak że on wie, co ja napisałem. Ja nie bardzo. On wie o jakieś 80 proc. więcej o mnie, niż ja wiem. Wszyscy się powołują, szczególnie w takich dwuznacznych momentach, na brak pamięci. Ale ja biedny naprawdę nic nie pamiętam! Mnie ludzie przypominają moje zachowania, moje powiedzenia, moje teksty, a ja słucham tego w lęku, zdumiony.

Za to pamiętam doskonale wszystkie momenty, kiedy nie za bardzo się znalazłem, kiedy z punktu widzenia honoru troszkę było to nie tak jak trzeba. Te rzeczy pamiętam. Ale na przykład dobre rzeczy, które mi się zdarzyło zrobić, w ogóle natychmiast pamięć usunęła. Więc jestem taki indywidualny przypadek faceta z pokrętną pamięcią. Tylko pewne jakieś scenki zapamiętałem, pewne sytuacje, klimaty, szczególnie psychologiczne. Przecież ja jestem jednym z niewielu, który nie pisze dziennika. Ani nie pisałem wspomnień. Inna budowa psychiczna.

Ani fragmentu dziennika Pan nie napisał?

Ja się Pani, nie wiem, po co się Pani przyznam, ale przyznam: w pewnym momencie zacząłem pisać. Może to było wynikiem jakichś gwałtownych zamieszek psychicznych, politycznych w tym kraju, myślę, że to było gdzieś po październiku ’56. W takim zeszycie szkolnym może napisałem trochę więcej niż połowę. Ale potem doszedłem do wniosku, że coś mi to nie pasuje, taki nagle jeden moment w życiu ujęty, zapisywany bez kontekstu. Jakoś to mnie zraziło i ten dziennik zniszczyłem. Teraz nawet może trochę żałuję, może to w jakimś kontekście mojej biografii coś by znaczyło. Ale nie bardzo żałuję.

Wyrzucił Pan do śmieci?

Nawet powinienem powiedzieć poetycko "spaliłem", ale ja nie jestem pewien, czy miałem wtedy na czym spalić. Zniszczyłem. Wie Pani, co? Ja mam... może to jest związane z moją skromną karierą filmową, ja mam skłonność do lapidarności. Przecież nawet ludzie mi życzliwi często mnie atakowali, zarzucali mi, że te moje powieści są jak z "Expressu Wieczornego": krótkie opisy, szybkie dialogi.

Dziś widzi Pani: sześćset stron, siedemset stron, tysiąc stron - to jest literatura. A w filmie sekunda jest dłużyzną. Tego Pani świadomie nie odczuwa, ale jak patrzy Pani na film, czuje Pani, że coś za długo - a za długo jest o jedną, o dwie sekundy. Nie powiem, żeby mi to weszło w krew, ja widocznie tak byłem dysponowany. Na przykład teraz na starość stwierdzam, że w ogóle mnie nie pociągała proza obyczajowo-rodzajowa. Dziś literaturę trochę zdominował model serialowy.

Mówię to zbyt drastycznie, ale chodzi o zakres obserwacji, tematyki... Może dlatego, że ja żyłem w bardzo burzliwych czasach: interesowały nas ostateczności, dlatego tak pisałem, jak pisałem. I teraz patrzę z podziwem, nie powiem, że z zazdrością, ale z podziwem, na te książki po pięćset stron, po tysiąc. A moje powieści miały po sto kilkadziesiąt.

Zofia Nałkowska ceniła Pana za tę lapidarność, umiejętność krótkiego, ale plastycznego opisu.

A propos mojej pamięci. Ja trochę obcuję z panią Zofią, mianowicie ja usiłowałem nawet doprowadzić do zekranizowania jej dziennika wojennego. Uważam, że film byłby wspaniały. I nie udało mi się. Ale też zawsze myślałem sobie: "To jest ciekawe, że ja nigdy nie poznałem pani Nałkowskiej, nie przywitałem się z nią". Tak zawsze z daleka ją widziałem, na proscenium... Biorę dzienniki, czytam: "Przyszedł na obiad dzisiaj młody literat Konwicki", i nagle pojmałem... Widzi Pani, co jest z moją pamięcią: zachowałem Nałkowską jako klasyka literatury, oddaloną o kilkadziesiąt metrów, na podwyższeniu, a tu okazuje się... Na szczęście przychodząc na ten obiad, nic tam nie wykonałem skandalicznego, więc z pewną ulgą przeszedłem do porządku dziennego. [Zofia Nałkowska tak opisywała Tadeusza Konwickiego w notatkach włączonych do wydania "Dzienników": "Inteligentny, poprawny, c a ł y jak trzeba. Młody, szczupły, szarawy" - przyp. KB].

Miał Pan w Krakowie niezwykły okres zaangażowania religijnego. Skąd to się wzięło?

Droga Pani. Czy Pani wie, kto to był brat Albert Chmielowski?

Wiem.

A czy Pani wie, kto to był Rafał Kalinowski?

Wiem.

No, kto to był Rafał Kalinowski?

Święty, inżynier, powstaniec styczniowy...

Brawo. Czy Pani nie zastanowiło, że ci rozczarowani powstańcy szukali rodzaju ulgi w religii? Czyli to jest jakiś syndrom psychologiczny, widocznie częsty. Ja po tych swoich przeżyciach, kiedy znalazłem się sam, samiutki, w tym kraju dla mnie obcym (Wileńszczyzna bardzo się różniła od reszty kraju), popadłem w dewocję. Byłem wspaniałym ministrantem jeszcze w Kolonii Wileńskiej, więc służyłem do mszy w kościele Mariackim, w Karmelickim. Nawet się zastanawiałem, czy nie pójść do seminarium duchownego. Ale ponieważ w dzieciństwie cierpiałem chyba na ADHD, Pani wie, co to jest ADHD, bardzo szybko mi się te życiowe rozdziały zmieniały. I przeszła mi ochota na seminarium. Opisałem to w "Kalendarzu i klepsydrze", i ponieważ mam też pewne rysy podłości w sobie, w charakterze, opisałem ówczesnego kierownika Wydziału Kultury w KC, jak ze mną razem służył...

A naprawdę służył?

A naprawdę służył. To był mały skandal. On na to odpowiadał w jakimś piśmie, zwymyślał mnie, tak że uszło mu to na sucho.

Wasilewski?

Wolałbym nie mówić nazwisk, teraz jestem starszym panem, bardzo taktownym. Ja Pani coś powiem: moim szczęściem i nieszczęściem, moim życiem jest to, że ja nie umiem jednoznacznie widzieć zdarzeń i faktów. Widzę zawsze w wielu komplikacjach i w wielu możliwościach, i to też stworzyło mnie takim, jaki jestem, a więc nie zawsze do przyjęcia dla ludzi. I jeszcze jedna rzecz: ja nie lubię... nie lubię zabijać ludzi. Miałem z tym kłopoty w partyzantce, to znaczy nie byłem chętny do wykonywania wyroków. I to gdzieś we mnie siedzi. Na to Pani może powiedzieć: "dobrze, ale wielu ludzi nie lubi zabijać". Otóż to nieprawda. Jeśli nie mają możliwości zabijania fizycznego, to lubią psychicznie zabijać. I teraz przy tej okazji lustracyjnej miałem możliwość obserwować zniszczenie ludzi przez osaczenie ich, niszczenie takim podglądaniem, badaniem, wyciąganiem biografii.

Książką-symbolem tego, o czym mówię, jest "Oskarżona: Wiera Gran" Agaty Tuszyńskiej. Ona pokazuje, jak z takich pogłosek, uśmieszków dwuznacznych, spojrzeń krytycznych można stworzyć atmosferę zaszczucia. Więc chodzi mi o to - ja nie przesadzam, proszę mnie nie odczytać jako jakiegoś maniaka - że są różne sposoby zabijania ludzi, a ja... Ja jestem przeciw.

Syn Szpilmana chce wytoczyć Tuszyńskiej proces za tę książkę.

Wie Pani, nie wchodzę w te sprawy prawne, kryminalne, chodzi mi o samo symboliczne znaczenie. Że zawsze ma miejsce w społeczeństwie, boję się to nazwać brutalnie, taka atmosfera podejrzliwości. W ogóle jest ciężko żyć, a jeszcze w takiej atmosferze! Ale tak poza tym jest dobrze. Wydaje mi się, że idziemy do przodu, na tyle, na ile w ogóle można iść do przodu. A dokąd idziemy - nie bardzo wiemy. Osobiście nie czuję się odpowiedzialny za życie, jakie mamy teraz; w tym Peerelu trochę się czułem... czułem, że nabroiłem, że przyczyniłem się. Teraz jestem obok.

Dlatego już Pan nie pisze?

Dobrze Pani trafiła. Poza tym ja ze swoimi problemami nawet bym był nie bardzo zrozumiały. Moje życie to jest historia, bardzo skomplikowana, która nigdy chyba nie będzie opisana trafnie i szczegółowo. Było - minęło, teraz jest inne życie, które za jakiś czas też się stanie życiem minionym.

No, zwierzyłem się Pani ze wszystkiego. Prawie ze wszystkiego. Rzucę teraz Panią brutalnie i pójdę, bo się nagadałem, a nie spodziewałem się, myślałem, że zbędę Panią... Wy nic nie wiecie, młodzież... Jak dzwoni do mnie z jakiegoś medium dziewczyna, ja umieram ze strachu, że zaraz palnie jakieś głupstwo. Eeee, eee, eee... Tłumacz młody pochodzenia polskiego przyleciał do mnie z Ameryki, i przy śniadaniu "eeee" przed każdym słowem. Ja mówię: "Panie, czy musi Pan tak stękać?", on mówi: "Tak. Bo ja skończyłem Harvard". Więc, kochana, śliczna, jak mnie Pani skompromituje, to trudno. Idę, bo mi się śpieszy. Wszyscy wiedzą, że ja się śpieszę? ADHD!

Wywiad ukazał się w "Tygodniku Powszechnym" 52/2010

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej