Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Oczywiście, to świetny film ze znakomitymi rolami Michaela Keatona i Edwarda Nortona, efektowny i dowcipny, w lekkiej formie stawiający poważne pytania o to, co dzieje się z kulturą. Słyszę głosy (i czytam), że nie ma w nim prawdziwego tragizmu, że zbyt wiele tam cudzysłowów i można się pogubić, że nie wiadomo, kiedy reżyser puszcza do nas oko, a kiedy mówi coś na serio. Ale jako film o szamotaninie współczesnego twórcy „Birdman” się sprawdza.
Dziś nie wystarczy już chcieć wystawić sztukę; najlepsza nawet sztuka, dobrze napisana i obsadzona, może zrobić klapę ze stu różnych powodów. Konstrukcja naszego świata jest taka, że trzeba wystawić siebie. Wiedzą to performerzy wszystkich krajów, wystawiający samych siebie w galeriach i poza nimi, wiedzieli to reżyserzy filmowi już dawno, pokazując siebie w pracy i czyniąc ową pracę tematem filmów. „Birdman” może niewiele tu dodaje, ale też zwraca się do innej publiczności, która filmy dostaje nie jako autonomiczne dzieła, ale w całym zestawie, z internetem i popcornem, a wystawienie siebie jest dla niej po prostu sposobem życia. Czy ta publiczność jest jeszcze zdolna do refleksji? Czy „Birdman” psuje jej zabawę? Chyba nie. Ale przynajmniej testuje jej inteligencję i coś niecoś do przetrawienia podrzuca.
Jest „Birdmana” za co chwalić, mnie jednak najbardziej ucieszyło, że film zwraca uwagę na twórczość Raymonda Carvera. Ten znakomity amerykański pisarz, zmarły w 1988 r. w wieku 50 lat, jest symbolem… no właśnie, czego? Chciałem napisać: tego, co nieefektowne a wartościowe. Ale się zawahałem. Może należałoby być bardziej precyzyjnym? Zwykle przy okazji Carvera pisze się o jego minimalizmie, rzeczowości, powściągliwości. Albo o pesymizmie, powikłanych losach, mroku, który rozjaśnia czasem (z rzadka, z rzadka) gest spontanicznej czułości. Opowiadania Carvera czyta się trudno, bo chyba nic nie wprawia w większe zakłopotanie niż zwyczajne życie widziane z bardzo bliska. Dwa akapity wystarczają mu, żeby umieścić nas w środku historii, usadzić z bohaterami przy stole. Patrzymy, jak leniwie i smutno toczy się codzienne życie, jak wybuchają tłumione emocje, jak rozmowy urywają się, nie dobrnąwszy do puenty.
Bycie poza głównym nurtem – oto czego symbolem jest Carver. Dotyczy to zarówno sytuacji jego spuścizny, jak i tego, co można w niej znaleźć. Nie jest pisarzem zapomnianym, to na pewno nie. Ale gdy rozmawia się o współczesnej prozie, jego nazwisko nie jest, jak to się mówi, nazwiskiem „pierwszego wyboru”. Ja cenię Carvera wysoko, szczególnie tego nieco mniej minimalistycznego, z tomów „Katedra” i „Słoń”. Sprawozdawczy język wcześniejszych opowiadań to efekt działań redaktora. Jerzy Jarniewicz, jeden z polskich tłumaczy Carvera, pisze w posłowiu do „Katedry”, że redaktor „nie tylko okrawał Carverowi zdania i wykreślał przymiotniki, skracając teksty o połowę, ale też pozwalał sobie na ingerencje własne, na radykalną modyfikację składni, przeróbki obrazowania i narzucanie nowych tytułów, prowadzące do znacznych zmian w wymowie tej prozy”. Pisarz zgadzał się na zmiany, bo chciał publikować. Odzyskał własny styl dopiero w ostatnich książkach, pisanych w okresie, kiedy już wyszedł z ciężkiej choroby alkoholowej. Język tych opowiadań jest nieco bardziej rozlewny, niewolny od sentymentalnych akcentów, pojawia się w nich też więcej intrygującej symboliki, poszerzającej pole interpretacji.
Carver nigdy nie porzucił krótkiej formy. Prócz opowiadań pisał też wiersze. Ostatnio dla zabawy przetłumaczyłem sobie jego wiersz „Reaching” („Sięgnięcie”):
Zrozumiał że ma
kłopot kiedy
w środku
wiersza
zdał sobie sprawę
że sięga
po tezaurus
a potem
słownik Webstera
w tej kolejności.
Niezłe, prawda? Błysk inteligencji. Światło w ponurym świecie. ©