Sfrustrowany kontynent

Jak zmieni się Europa, jak zmieni się Wielka Brytania po Brexicie? Tego nie wie nikt. Ale można pozgadywać.

18.07.2016

Czyta się kilka minut

W pierwszy weekend lipca tysiące ludzi przyszły do centrum Londynu, by protestować przeciw opuszczeniu Unii przez Wielką Brytanię. W okularach tej demonstrantki fotograf uchwycił odbicie brytyjskiego parlamentu. Londyn, 2 lipca 2016 r. / Fot. Chris J. Ratcliffe / AFP / EAST NEWS
W pierwszy weekend lipca tysiące ludzi przyszły do centrum Londynu, by protestować przeciw opuszczeniu Unii przez Wielką Brytanię. W okularach tej demonstrantki fotograf uchwycił odbicie brytyjskiego parlamentu. Londyn, 2 lipca 2016 r. / Fot. Chris J. Ratcliffe / AFP / EAST NEWS

„Brexit znaczy Brexit i to będzie nasz sukces” – tak brzmi najnowszy slogan polityczny na Wyspach. Jest idealny: chwytliwy, z przytupem i nie wiadomo, o co w nim chodzi. Bo też nikt nie ma pojęcia, co konkretnie oznacza Brexit dla Wielkiej Brytanii – i dla reszty świata. Ani na czym, zdaniem autorki tych słów, nowej premier Theresy May – powołanej w minionym tygodniu – miałby ów sukces polegać.

Końca brytyjskiej potęgi nie będzie, a w każdym razie nie nastąpi on w najbliższych latach.

Zjednoczone Królestwo jest piątą pod względem wielkości gospodarką świata, stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ i – mimo posiadania armii mniejszej liczebnie niż kilka innych państw – nadal jedną z niewielu potęg militarnych zdolnych prowadzić samodzielne operacje w różnych miejscach na świecie. Wielka Brytania zachowa ten status w najbliższym czasie, choć nikt dziś nie potrafi przewidzieć sensownie, jak będą wyglądały polityczne i gospodarcze „wstrząsy wtórne” po referendum z 23 czerwca – zwłaszcza w Europie.

Paradoks Brexitu

Największym paradoksem całej sytuacji jest fakt, że z Unii Europejskiej występuje państwo, które w zasadzie nie ma powodu, aby mieć do niej o cokolwiek pretensje.

Owszem, w ostatnich latach Komisja Europejska ma na sumieniu mnóstwo grzechów, w tym ciężkie. Okrutny szantaż polityczny zastosowany wobec Grecji, jawne zastraszanie wyborców w Grecji czy Włoszech, wykręcanie rąk krajom takim jak Węgry czy Polska w sprawie rozwiązania kryzysu migracyjnego – to przyczyny utraty zaufania mieszkańców Europy do brukselskich instytucji oraz podejrzeń, a czasem niechęci wobec głównej siły napędowej Unii, czyli Niemiec. Jednak Grecja nie chciała i nie chce występować z Unii. W Hiszpanii – sponiewieranej przez kryzys i brukselskie wytyczne w sprawie jego rozwiązania – nawet antysystemowa lewica nie proponuje wyjścia ze Wspólnoty. W Polsce 80 proc. ludzi popiera Unię, a wbrew surrealistycznym zaklęciom opozycji PiS nie zamierza nas z niej wyprowadzać. Nie, to nie Grecja, Węgry, Włochy, Hiszpania, Irlandia ani Łotwa – kraje, które poznały, na czym polegają uciążliwości związane z członkostwem w europejskim sojuszu gospodarczym i politycznym – postanowiły go opuścić. Zrobiła to Wielka Brytania, której żaden z dwóch najważniejszych obecnie kryzysów Europy – grecki i migracyjny – nie dotknął w dramatyczny sposób.

Za to ona sama sprowokowała trzeci – jak się okazało, nierozwiązywalny.

Kryzys inny niż wszystkie

Eurosceptycy w Londynie uważali tradycyjnie, że Wielka Brytania ma tak niewielki wpływ na to, co dzieje się w Unii, że jej odejście w istocie niewiele zmienia – i dla jednej, i dla drugiej strony.

Radykałowie cieszą się na Brexit, mając nadzieję, że przy okazji wyjścia Brytyjczyków cała Unia się rozleci. Optymiści sądząnatomiast, że wreszcie zreformuje się w racjonalny sposób.

Europa ma chyba jednak poczucie, że nie jest to kryzys jak wszystkie inne. Owszem – tu i ówdzie pojawiają się nawet głosy radości z zaistniałej sytuacji. Ale czy którykolwiek europejski lider może cieszyć się, że Unię Europejską opuszcza kraj, którego armia stanowi jedną czwartą siły obronnej kontynentu, a gospodarka dostarcza Unii 20 proc. jej łącznego PKB? Zadowoleni z Brexitu podkreślają rzekomo antyeuropejski charakter Brytyjczyków, co ma stanowić filozoficzny fundament ich obecnego sprzeciwu wobec Europy. Ale to duże uproszczenie. Do Europy trafia połowa brytyjskiej wymiany handlowej, prawie 2 mln Brytyjczyków mieszka i pracuje w Unii. Całe regiony kraju (zwłaszcza Walia i północna Anglia, które zresztą głosowały za Brexitem) korzystają z subsydiów i programów pomocy Unii Europejskiej. Nawiasem mówiąc, po Brexicie będzie je musiał finansować brytyjski rząd – chyba że odetnie fundusze, narażając te regiony na zapaść gospodarczą i społeczną. Dalej: od 40 lat Wielka Brytania jest jednym z kluczowych krajów tworzących politykę Wspólnoty Europejskiej. Zarazem w tym czasie – dzięki sile politycznej i gospodarczej – wynegocjowała dla siebie status kraju odrębnego w praktycznie wszystkich wybranych dziedzinach: nie jest członkiem strefy euro, nie należy do strefy Schengen, nie jest pełnym partnerem w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych.

Prowadzenie polityki zdystansowanej bardziej niż Brytyjczycy wobec „głównego nurtu” Unii nie było możliwe. Większy dystans dawało wyłącznie wyjście z tej instytucji – co właśnie nastąpiło.

Między Londynem a Brukselą

Paradoks polega więc dziś także na tym, że – mimo dystansu wobec Brukseli – Brytyjczycy mieli istotny wpływ na niemal każdy aspekt europejskiej polityki. Od czasu premier Margaret Thatcher, która rządziła krajem w latach 1979-90, to Wielka Brytania była głównym państwem forsującym wolny rynek we Wspólnocie i wspierającym rynkowe reformy.

Niedawno, przy okazji greckiego kryzysu, wiele się mówiło o przepaści dzielącej rzekomo kraje europejskiego Południa i Północy, określając jedne jako „roszczeniowe” i „centralnie sterowane” (z Francją na czele), a drugie jako „odpowiedzialne” i „wolnorynkowe” – tu z państwami skandynawskimi, bałtyckimi, Polską (do pewnego stopnia: polski liberalizm kończy się tam, gdzie zaczyna się Wspólna Polityka Rolna i unijne programy pomocy finansowej) oraz właśnie z Wielką Brytanią. Brexit osłabi ten drugi blok, ale niekoniecznie musi osłabić tendencje liberalne w Unii. Faktycznie bowiem unijny liberalizm, zwłaszcza surowa polityka finansowa w strefie euro, jest jej narzucana przez Niemcy. Należy też pamiętać, że Wielka Brytania od lat nie jest już takim czempionem liberalizmu, na jakiego się kreuje. Nie wspiera rozszerzenia Unii, ponieważ boi się, że przy każdym kolejnym rozszerzeniu Wyspy będą zalewane tanią siłą roboczą. Od czasu ogłoszenia referendum rząd Davida Camerona tracił również wpływy w Brukseli, a symbolicznym szczytem politycznego i osobistego poniżenia było wyproszenie premiera Wielkiej Brytanii z pierwszych po referendum obrad Rady Europejskiej. Unia bez Wielkiej Brytanii nie będzie centralnie zarządzanym antyliberalnym molochem, ale na pewno okaże się trudnym partnerem Londynu w negocjacjach okołobrexitowych. Pierwsze przekazy z Berlina i Brukseli nie mogły być bardziej jednoznaczne: Londyn nie dostanie tego, co obiecali Brytyjczykom zwolennicy wyjścia z Unii. Nie będzie dostępu do wolnego rynku bez zachowania swobody przepływu siły roboczej i płacenia składek do budżetu Unii. Rzecz w tym, że nadmierna imigracja z krajów unijnych oraz rzekome drenowanie brytyjskiego budżetu przez Brukselę były głównymi powodami, dla których Brytyjczycy Unię opuszczają. Być może będą próbowali wynegocjować umowę podobną do porozumienia Unii z Kanadą, w ramach której praktycznie nie obowiązują cła na wyroby przemysłowe.

Jednak umowa ta nie daje Kanadzie pełnego dostępu do europejskiego rynku usług. Tymczasem gospodarka brytyjska w 80 proc. opiera się na usługach, w tym na potężnym sektorze finansowym. Rząd Theresy May wcześniej czy później stanie wobec dylematu: albo słynne londyńskie City przestaje istnieć jako europejskie centrum finansowe, albo akceptujemy zasadę swobodnego dostępu do rynku pracy dla Europejczyków, wpłacamy składki do budżetu Unii i pozostawiamy resztę acquis communautaire. Czyli: nie będąc członkiem Unii, wypełniamy wszystkie obowiązki wynikające z członkostwa. Takie rozwiązanie na Wyspach określa się już mianem „Brexit light” i niektórzy podejrzewają, że nowa pani premier, która przecież głosowała za pozostaniem w Unii, będzie próbowała je forsować.

Lekcje dla Warszawy

Polityczną i gospodarczą pozycję Wielkiej Brytanii w Unii wyznaczał od lat 90. XX w. jej stosunek do wspólnej unijnej waluty, euro. Jednym z kluczowych elementów planu Camerona było zresztą wynegocjowanie takich warunków dalszego członkostwa, które nie dyskryminowałyby, również w sprawach finansowych, krajów spoza strefy euro. Brytyjczycy byli w istocie liderami tych krajów – na co liczył rząd polski, ogłaszając strategiczny sojusz z Londynem. Wraz z wyjściem Brytyjczyków marzenia o wzmocnieniu państw spoza strefy euro tracą podstawy. Od tej pory polityka gospodarcza i finansowa Unii będzie jeszcze bardziej niż dotąd podporządkowana interesom państw strefy euro.

To ogromne wyzwanie dla polskiego rządu. PiS nie wyprowadzi Polski z Unii, ale równie pewne jest, że nie wprowadzi jej do strefy euro. Chcąc zachować swą pozycję we Wspólnocie, Polska jest skazana na napięcia z takimi krajami jak Francja i być może Niemcy, które będą próbowały wzmacniać siłę instytucjonalną państw strefy euro, nawet jeśli miałoby to spowodować trwały podział w Unii na państwa – by użyć klasycznego sformułowania – „lepszego i gorszego sortu”. Bez Wielkiej Brytanii Polsce i jej ewentualnym sojusznikom będzie ciężej. Ale jest też wiele innych spraw, w których Polska i inne kraje regionu stracą ważnego sojusznika. Londyn był jednym z najbardziej aktywnych zwolenników eksponowania politycznej i militarnej siły Unii na zewnątrz. To on zabiegał o sankcje wobec takich krajów jak Birma, Kuba czy Zimbabwe. Był też zwolennikiem utrzymania presji na Rosję po jej agresji na Ukrainę. Bez Londynu państwa takie jak Węgry czy Włochy, dążące do zniesienia sankcji, uzyskają większe wpływy. Nie wiadomo też, czy kanclerz Merkel – pozostająca w sporze w sprawie sankcji ze swym partnerem koalicyjnym, SPD – utrzyma determinację wobec Rosji. Zwłaszcza że ceną za zniesienie sankcji może być aktywniejsza współpraca z Berlinem krajów południa Europy i Węgier w opanowaniu kryzysu migracyjnego.

Wobec Rosji i terroryzmu

Inną dziedziną, w której brak Brytyjczyków będzie mocno odczuwany, jest walka z przestępczością i terroryzmem.

Od 1997 r. Wielka Brytania korzysta z klauzuli wyłączającej ją ze wspólnej polityki unijnej w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości i spraw wewnętrznych. Jednak w praktyce uczestniczy w takich przedsięwzięciach jak Europol czy Europejski Nakaz Aresztowania. Jest też jednym z najbardziej aktywnych twórców europejskich działań antyterrorystycznych. Być może po Brexicie uda się poszczególnym sojusznikom Wielkiej Brytanii utrzymać ograniczony dostęp do brytyjskiej sieci wywiadu i struktur bezpieczeństwa, ale w miejsce systemowego powiązania w ramach Unii pojawią się dwustronne umowy, w ramach których współpraca będzie trudniejsza. Wielka Brytania opuści też Europol – instytucję, którą w dużej mierze tworzyła (na jej czele stoi obecnie Brytyjczyk). Co nie znaczy, że przestanie z nią współpracować; zapewne wynegocjuje tu jakąś formę porozumienia operacyjnego. W erze zagrożenia terrorystycznego w Europie, podobnie jak w USA, od lat ścierają się dwie tendencje: jedna dąży przede wszystkim do zachowania bezpieczeństwa, druga chce utrzymania prawa obywateli do prywatności. Odejście Wielkiej Brytanii, gdzie przepisy antyterrorystyczne ingerują w prawa obywateli bardziej niż w wielu innych krajach, zapewne przechyli szalę na korzyść zwolenników drugiej opcji – czyli takich państw jak Niemcy czy Beneluks. Zasadne jest pytanie, jak wpłynie to na współpracę z USA – nie tylko w dziedzinie zwalczania terroryzmu. Ciekawa będzie też przyszłość związków transatlantyckich po Brexicie. Zapewne niektóre ich elementy pozostaną: w praktyce od lat to Niemcy są głównym europejskim partnerem Waszyngtonu, co widać np. po sposobie rozwiązywania kryzysu finansowego czy konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Natomiast Paryż wydaje się obecnie głównym europejskim sojusznikiem Ameryki na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Wielka Brytania zapewne utrzyma symboliczny special relationship ze Stanami, ale bez instytucjonalnych związków z Europą może okazać się dla Amerykanów partnerem mniej użytecznym.

Śmiech i płacz

W trakcie kampanii przed referendum pytania o skutki Brexitu gasły pod jazgotem politycznej manipulacji i wzajemnego zastraszania się zwolenników obozów „Leave” i „Remain”. Owszem, think tanki i emerytowani politycy snuli przewidywania, BBC organizowała wielowątkowe debaty. Ale dla autorów kampanii po obu stronach najważniejsze okazało się obezwładnienie przeciwnika przy użyciu wszelkich możliwych metod. Bulwarowa prasa i media społecznościowe doskonale wpisały się w ten klimat.

Jednym z niewielu pozytywnych skutków tego referendum jest fakt, że po ogłoszeniu wyników Brytyjczycy zaniemówili. Urwał się, jak ręką odjął, zalew bredni wygłaszanych przez obie strony (z wyraźnym jednak wskazaniem na zwolenników Brexitu), Partia Konserwatywna przeżyła kolejną w swej historii „noc długich noży” (tym razem zdrada i mord polityczny niedoszłego lidera Borisa Johnsona nastąpił rankiem, kilka dni po Brexicie), a w Partii Pracy nieubłaganie tyka zegarowa bomba samozagłady. Można by się zastanowić, dlaczego nikt się nie cieszy. Ponoć wynik referendum jest zwycięstwem demokracji. Być może dlatego, że Brytyjczycy zdali sobie sprawę, że nie chodziło w nim o Unię, lecz o nich samych. Unia nie jest instytucją idealną (tak, to typowe angielskie niedomówienie) i należy ją zmieniać w wielu wymiarach. Ale nie to było tematem głosowania. Z Unią Brytyjczycy mieli tak luźny związek, jak tylko można mieć w małżeństwie z rozsądku, gdzie każdy prowadzi odrębne życie. Ale okazała się ona znakomitym celem zastępczym dla tych, których bolą oczy od patrzenia na własnych polityków, i którzy stracili wiarę, że jakakolwiek polityka może mieć sens. Tę frustrację wykorzystali polityczni klauni – jak Nigel Farage, który po Brexicie zachował się jak Joker w słynnej scenie szpitalnej w „Batmanie”: wysadził kraj w powietrze i wyszedł. Albo jak oportuniści w rodzaju Borisa Johnsona, wcielenia angielskiego public schoolboy, który niedzielę po referendum spędził na grze w krykieta. Powołany teraz na stanowisko nowego szefa spraw zagranicznych Johnson to – jak dotąd – ostatni paradoks dramatycznych wydarzeń, które mają dziś miejsce w Londynie. Na wieść o tej nominacji niektórzy nie mogą powstrzymać śmiechu, inni płaczu. Być może to jest jednak dobry pomysł, w końcu Johnson od lat zajmuje się sprzedawaniem: własnej osoby i karykatury Unii, którą sam tworzył. Teraz będzie sprzedawał światu postbrexitową Brytanię. Ciekawe, do kogo będą mieli pretensje zwykli Brytyjczycy, jeśli mu nie wyjdzie. ©

DARIUSZ ROSIAK prowadzi w radiowej „Trójce” program „Raport o stanie świata”. Przez wiele lat był dziennikarzem BBC. Autor książki „Oblicza Wielkiej Brytanii”. Ostatnio wydał „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2016