Rzuć wszystko i jedź do Kotliny Kłodzkiej

Prędzej czy później odkryjesz jej największą tajemnicę, choć właściwie trudno nazywać sekretem coś, co da się tu odczuć praktycznie na każdym kroku. Czas teraźniejszy nie góruje tu nad przeszłym. Oba wciąż płyną harmonijnie obok siebie.

26.03.2024

Czyta się kilka minut

Bystrzyca Kłodzka / Fot. Adobe Stock
Bystrzyca Kłodzka / Fot. Adobe Stock

Co robić w Kotlinie Kłodzkiej, gdy pada? Google wyskakuje z tym pytaniem, gdy tylko wpisać mu nazwę krainy w okienko wyszukiwarki. Widocznie słyszy je dostatecznie często, by sporządzić na takie okazje gotowiec z szybkimi podpowiedziami. Jego rekomendacje są oczywiście do bólu przewidywalne, lecz nie o ich jakość chodzi, a o samo pytanie.

Wielkość średniorocznych opadów w Kotlinie Kłodzkiej to z małym hakiem 82 centymetry na metr kwadratowy, co nie czyni tego zakątka Polski krainą deszczowców, choć średnia krajowa na poziomie 53 centymetrów jest zauważalnie niższa. Dlaczego więc deszcz w Kotlinie Kłodzkiej stał się kwestią tak palącą, że musiał się nią zająć nawet najsłynniejszy algorytm tego świata?

Nie mam pojęcia. Wiem za to, że z kilkunastu moich pobytów w Kotlinie Kłodzkiej rzeczywiście nie pamiętam ani jednego, kiedy z nieba nie polałaby się ściana wody, a partie szczytowe masywu Śnieżnika czy Rudawca nie kryłyby się za kołdrą z chmur. Bez trudu, bo na bazie własnych doświadczeń, mogę więc odpowiedzieć na pytanie, co robić w Kotlinie Kłodzkiej, kiedy pada.

Najlepiej nie robić nic.

Mons Iulii

Gdyby rzymskie legiony, które w II wieku po Chrystusie zaczęły odważniej zapuszczać się na północ od Alp, poczyniły jeszcze jeden wysiłek i na dłużej przekroczyły linię Sudetów, losy tej części późniejszej Polski potoczyłyby się niemal na pewno inaczej. Bitni synowie Romulusa w swym marszu na północ zatrzymali się jednak gdzieś na wysokości środkowych Moraw, żeby stąd podejmować jedynie rajdy w kierunku Bałtyku rodzącego ich ukochane electrum, czyli bursztyn, i karcić dumnych Markomanów czy Swebów kolejnymi operacjami pacyfikacyjnymi. Obóz wojskowy Mons Iulii (łac. Góra Juliusza), założony około 165 roku po Chrystusie najpewniej przez żołnierzy Legio XII Fulminata, od południowego skraju Kotliny Kłodzkiej dzieliło w linii prostej ledwie 150 kilometrów, ale tego dystansu Pax Romana ostatecznie nigdy nie zdołała pokonać. Pozostały po niej tylko ślady rzymskich wypraw szlakiem bursztynowym, który Sudety przeskakiwał gdzieś w okolicy dzisiejszego przejścia granicznego Kudowa-Zdrój, oraz stara nazwa obozu Mons Julii, pobrzmiewająca dyskretnie w nazwie miasta Olomouc, które wyrosło w jego miejscu.

Skoro w tej opowieści nagle pojawili się starożytni Rzymianie, czas wyjaśnić, co tu robią. Nikt lepiej niż oni nie opanował sztuki otium, szlachetnej bezczynności, podczas której umysł bierze wolne od ciała i oddala się w tylko sobie znane zakątki jaźni. W czasach Marka Aureliusza, spod ręki którego naprzemiennie wychodziły to słynne „Rozmyślania”, to dekrety nakazujące legionom maszerować na północ przez morawskie błota, sztuka otium była luksusem zastrzeżonym dla elit. Gdy w Kotlinie Kłodzkiej pada deszcz – a uzgodniliśmy już, że pada tu często – rozsądnemu człowiekowi pozostaje pogodzić się z tą okolicznością i zanurzyć się w pierwszym luksusie, jaki wymyśliła zachodnia cywilizacja. Dopiero wtedy historia i charakter tego miejsca wyjdą na powierzchnię.

Poza trasą

W dekalogu świadomego turysty przykazanie zwiedzania poza uczęszczanymi trasami i w swoim własnym tempie jest dziś marzeniem niemożliwym do spełnienia. Niemal dwieście lat po stworzeniu przez Thomasa Cooka zrębów turystyki zorganizowanej wszyscy jesteśmy postturystami i czas najwyższy się z tym po prostu pogodzić. W Kotlinie o tę zgodę będzie o tyle łatwiej, że duża część tutejszych „atrakcji turystycznych” w swojej formie odwołuje się do stylistyki odpustu. Nieczynna kopalnia w Złotym Stoku to cel na jeden raz i raczej na wyprawę z dziećmi, o ile są w wieku, w którym jeszcze nie wstydzą się tanich zachwytów. Na wiecznie zatłoczonym Szczelińcu Wielkim zapewne byliście ze szkołą i większość z was też pewnie poprzysięgła sobie wówczas, że z własnej woli już tam nie wróci. Jaskinia Niedźwiedzia robi oczywiście wrażenie, ale idę o zakład, że wrażenia z pobytu nadszarpną wam przyciężkawe dowcipy przewodników. 

Twierdza Kłodzka, owszem, arcydzieło europejskiej sztuki fortyfikacyjnej, lecz serwowane zgodnie ze starą polską szkołą muzealnictwa spod znaku „nie dotykać eksponatów”. W muzeum filumenistycznym w Bystrzycy Kłodzkiej większości dorosłym cierpliwości starczy z kolei tylko na zorientowanie się, że chodzi w istocie o muzeum zapałek. Odpoczniecie dopiero, kontemplując wodospad Wilczki w Międzygórzu i samą zabudowę zabytkowej części tej miejscowości (zwłaszcza XIX-wieczny budynek sanatorium Gigant). Porównania do Baden-Baden, które można wyczytać w niektórych bedekerach, są jednak czystą uzurpacją. Na to miano prędzej zasługuje lądecki zakład kąpielowy „Zdrój Wojciech” z klasycystycznym basenem, którego nie powstydziłyby się łaźnie Gellérta w Budapeszcie – ale tu z kolei lepiej nie zapuszczać się bez grubego portfela.

Buszując w borówkach

Dlatego po Kotlinie najlepiej włóczyć się bez celu. Ewentualnie – w poszukiwaniu celu równie abstrakcyjnego jak wystawiona swego czasu na sprzedaż wieś-widmo Wrzosówka, położona na zboczach górującej nad Lądkiem-Zdrojem Borówkowej. Na przedwojennej fotografii widać jeszcze miejscowość opisaną, być może z błędem, jako Heildelberberg (sic!). Nieliczne, ale solidnie zbudowane, kryte dachówką domy z pobielonymi ścianami, ogrodzenia z kamienia, drzewa owocowe i polna droga. Pierwsi mieszkańcy pojawili się w niej już w XVI stuleciu. Wieś szczęśliwie przetrwała wojnę trzydziestoletnią, wojny śląskie, epokę napoleońską, a zawierucha I wojny światowej nawet jej nie tknęła. Katastrofę przyniosła dopiero kolejna. W 1945 roku porzuconą przez autochtonów miejscowość przemianowano na Wrzosówkę i oddano polskim osadnikom zza Buga. Niemal za płotem rozciągała się jednak czechosłowacka granica, dlatego ogarnięte szpiegowską obsesją władze PRL rychło doszły do wniosku, że wieś musi zniknąć. Zaczęło się kuszenie mieszkańców domami w innych miejscowościach, aż wreszcie w latach 70. XX wieku ostatni z osadników zdał gospodarstwo państwu w zamian za emeryturę. Budynki popadły w ruinę. W jako takim stanie przetrwał jedynie miejscowy kościółek.

Kilkanaście lat temu lądecki samorząd, nie chcąc parcelować działki, zaczął szukać kupca na całą wieś. W prasie pojawiły się nawet rozważania, co mogłoby stanąć w tym miejscu. Wrzosówkę przymierzano na lokalizację luksusowego ośrodka dla myśliwych. Był też pomysł, żeby za pieniądze NATO otworzyć tu centrum rehabilitacji dla weteranów operacji w Iraku i Afganistanie. I jedno, i drugie ostatecznie nie wypaliło, ku rozpaczy lądeckich radnych i ku radości miłośników przyrody, którzy ciszy panującej na łące wyrosłej w miejscu dawnej Wrzosówki i rozciągającego się stąd widoku na Kotlinę nie oddaliby i za 6 mln zł, jakich żądano od potencjalnego kupca. Jedyną atrakcją turystyczną okolicy pozostał unikat, jakim jest pomnik ku czci psów myśliwskich, ufundowany w lesie przez tutejszych synów św. Huberta.

Po podwójnej powierzchni

Kręcąc się bez planu po Kotlinie, prędzej czy później odkryjecie jej największą tajemnicę, choć właściwie trudno nazywać sekretem coś, co da się tu odczuć praktycznie na każdym kroku. Czas teraźniejszy nie góruje tu nad przeszłym. Oba wciąż płyną harmonijnie obok siebie. Modna i nietania restauracja opodal Lądku-Zdroju zaserwuje wam dania prosto z książki kucharskiej niemieckiej gospodyni, która w tym samym miejscu prowadziła przed wojną gasthaus, ale podane w formie, do jakiej nie przyczepiliby się jurorzy przewodnika kulinarnego Michelin. Jadąc rowerem, zatrzymawszy się przy drodze i poprosiwszy miejscowych o szklankę wody, możecie odkryć, że podano ją wam w wyszczerbionym kubku, który pamięta początki XX wieku. W wielu domach zachowało się sporo śladów po poprzednich właścicielach wyproszonych stamtąd z dnia na dzień przez historię. Ich współcześni lokatorzy na 1 listopada zapalają znicze na grobach, które tamci musieli zostawić bez opieki.

Niedaleko stąd z mgły historii wyjechał też kilka lat temu Złoty Pociąg, a dzieci w Wałbrzychu w głosowaniu na patrona szkoły wybrały rezydentkę pobliskiego zamku Książ, która wygrała z Janem Pawłem II. Przeszłość Kotliny, przez stulecia pisana szwabachą, zniknęła wprawdzie z powierzchni, starta przez upływ czasu i zapobiegliwość komunistów, ale wciąż wraca bądź to w formie pojedynczych artefaktów, bądź pod postacią klechd i plotek. Będąc tu, jak niemal wszędzie na Ziemiach Odzyskanych, stąpa się więc niejako po podwójnej powierzchni, spod której dochodzą tajemnicze podszepty i krzyki.  

Zapewne dlatego tak bardzo kochają Kotlinę artyści. W Gniewoszowie, a obrazowo mówiąc: pośrodku niczego w masywie Gór Bystrzyckich, przycupnęło Monochrom Studio, nowoczesne studio nagraniowe założone przez Ignacego Gruszeckiego i Natalię Wakułę, którzy goszczą tu regularnie najgłośniejsze nazwiska polskiej sceny muzycznej, pracujące nad nowymi kompozycjami. Niespełna dwadzieścia kilometrów dzieli Gniewoszów od Bystrzycy Kłodzkiej. Miano „polskiego Carcassonne” przywłaszczył sobie wprawdzie pobliski Paczków, ale Bystrzyca mogłaby z powodzeniem ubiegać się o równie absurdalny tytuł „polskiego Hollywood”. Na tutejszym dworcu kolejowym Krzysztof Krauze nakręcił część scen z filmu „Nowy Jorku, czwarta rano”. Miejski rynek, dla niepoznaki zwany placem Wolności, wystąpił z kolei w „Nikt nie woła”, „Pierwszym dniu wolności”, „Pokocie” i „Czterech pancernych”. Specyficznemu urokowi ulicy Osiedlowej, która mogłaby zagrać każde polskie podwórko pamiętające PRL, nie oparł się nawet Bogusław Linda, umieszczając tu kilka kadrów „Sezonu na leszcza”.

Krauze skarżył się potem w wywiadach, że swój fabularny debiut, jakim był „Nowy Jork, czwarta rano”, uważał za porażkę. „Robiliśmy ten film we wspaniałych humorach. Wydawało mi się, że kopiujemy jakiś Hrabalowski temat: prowincja, prości ludzie, ciepłe klimaty… I nagle nie udało się. W dodatku nie rozumiałem dlaczego. Sądziłem, że może źle napisałem scenariusz, może była zła obsada… A błąd tkwił we mnie”.

Otóż niekoniecznie.

Jarmusch by tego nie wymyślił

Błąd mógł polegać na czymś, czego reżyser miał prawo nie dostrzec. Kotlina Kłodzka po prostu gardzi estetyką Hrabala. Nie chce mieć nic wspólnego nawet z Tomaszem Mannem, skoro nie sprawdziła się jako odpowiednik Davos, którym w „Empuzjonie” próbowała uczynić Kotlinę Olga Tokarczuk. A Kotlina ma dość bycia ersatzem. Czeka na wielką opowieść, ze sobą w roli głównej.

Jaka byłaby to historia? Z pewnością nic monumentalnego. Geografia po prostu narzuca tu kameralną formę. Mógłby pojawić się w niej na przykład świeżo upieczony lekarz na dyżurze w poniemieckim, rozpadającym się szpitalu w Bystrzycy Kłodzkiej, który na widok dziesięciolatka z paskudnie złamaną ręką przyznaje się do zawodowej bezsilności i ogranicza do pogłośnienia radia, w którym leci właśnie ulubiony kawałek małego pacjenta.

– „Under Pressure” – powiedziałby nagle chłopiec.

– Proszę? – odrzekłby zdziwiony medyk.

– No, w radiu leci „Under Pressure”. Ja bardzo lubię Freddiego Mercurego, proszę pana – wyjaśniłby chłopak, ewidentnie tracący z bólu kontakt z rzeczywistością.

– Ja ci na to złamanie nie pomogę, tu trzeba dobrego chirurga – odparłby lekarz z niespodziewaną czułością w glosie. – Ale jeśli od tej muzyki boli cię mniej, to… to spróbujmy zwiększyć dawkę.

Nie muszę zmyślać tej sceny. Wraz z żoną uczestniczyłem w niej parę lat temu w bystrzyckim szpitalu, do którego zawieźliśmy syna, który pierwszego dnia wakacji spadł po deszczu z mokrej huśtawki i złamał przedramię.

– Jarmusch by tego nie wymyślił – szepnęła wtedy do mnie żona. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Podszepty i krzyki