Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Organizacje identyfikujące się z programem zrównoważonego rozwoju, ekologii i wrażliwości na biedę, operujące antyestablishmentowym językiem i pokoleniowym antagonizmem, skutecznie zawalczyły w ostatnich wyborach. Choć szczególnie warte uwagi są mniejsze miasta, z Gorzowem na czele, najwięcej hałasu powstało wokół warszawskiego stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, które wprowadziło aż czworo ludzi do rady Śródmieścia. Tyle że nie minął miesiąc, a troje jego radnych uległo banalnej korupcji politycznej, zawierając koalicję z PO w zamian za stołki. Nic w sumie dziwnego: warszawskie dzielnice to obszar bezpardonowej partyjnej rozgrywki, ale rzecz boli z uwagi na szybkość, z jaką życie zweryfikowało deklaracje o technokratycznej alternatywie wolnej od partyjnictwa.
Szef MJN Jan Śpiewak o jednym ze „zdrajców” mówi z żalem w wywiadzie: „chodziłem z nim do jednej szkoły, tak że nie jest to człowiek znikąd”. Zdradzonych liderów i ich kolegów z innych miast czeka więc teraz „długi marsz”, czyli konsolidowanie struktur wyrastających poza towarzysko-środowiskowe więzi, bardziej sformalizowanych i proceduralnych – a więc po prostu politycznych w klasycznym sensie tego słowa. Od tego, czy po drodze nie ulegną pokusie sekciarskiej dyscypliny, czy uda im się zachować ów „świeży powiew”, o którym pisał ostatnio w „TP” starszy o pokolenie Paweł Śpiewak, zależy, czy zdążymy jeszcze za naszego życia odetchnąć od PO-PiS-owego duopolu.