Razem z aniołami

Kloszardzi, żebracy, mieszkańcy otchłani wystawiają na pokaz nasze istnienie, każą się pytać, kim jesteśmy.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

Paryż, nabrzeże Sekwany, kwiecień 2011 r. / SYLVAIN LESER / LE DESK / EAST NEWS
Paryż, nabrzeże Sekwany, kwiecień 2011 r. / SYLVAIN LESER / LE DESK / EAST NEWS

Tak mogłaby się zaczynać typowa opowieść wigilijna, tyle że tę scenę zobaczyłem wiosną. Na jakiejś pustej uliczce prowadzącej żmudnie pod górę, w pobliżu parku El Retiro. Z tyłu, na parkowych uliczkach pozostały sprężyste kroki biegaczy lub speed walkerów, i miękkie kroki spacerowiczów chłonących ciepło pierwszego po chłodach wieczora. Widać było, że to od stóp, od sposobu ich stawiania, zaczyna się poczucie szczęścia. Ale tutaj chodzeniu towarzyszył wysiłek, mozolne przesuwanie nóg.

To one najpierw przyciągnęły uwagę. Masywne, bez zaznaczonych łydek, kolumnowe. Powiada się o takich, że są jak kloce. Nogi starszych, tęgich najczęściej kobiet; często nogi ludzi Południa, Śródziemnomorza; nogi otyłej starości. Kobieta źle wyglądała i była bardzo nędznie ubrana. Na granicy kloszardztwa, w dziurawym swetrze, w podartych pończochach, nieumyta, przez chwilę obawiałem się, że zacznie prosić o jałmużnę. Człapała metr za metrem, z wielkim wysiłkiem, jakby wbrew sobie, co chwila przystawając.

Po chwili usłyszałem, że mówi. Ale do kogo? Do siebie czy ogólnie do świata, czyli do powszechnego niezidentyfikowanego odbiorcy, jak to się zdarza szaleńcom, których nędza wykluczyła z istnienia przy kimś i postawiła na wielkiej scenie przed anonimową, nieskończenie liczną publicznością. Dostrzegłem, że mówiła jednak przez komórkę. Mówiła i łkała; nie wiem, o czym opowiadała, lecz co jakiś czas, niczym głośniejszy, mocno akcentowany refren, magiczne powtórzenie, rozlegały się te słowa: „razem z aniołami”.

Razem z aniołami – lecz kto tak wspólnie z nimi? Ona sama, ktoś inny, kto właśnie umarł i kogo może opłakiwała, albo ona i jej niewidzialny rozmówca? Czy jednak na pewno po drugiej stronie był rozmówca? To nie było oczywiste, gdyż nie słuchała, a tylko mówiła. Więc mimo wszystko zwracała się przez elektroniczne medium wprost do świata, który powiadamiała o jakiejś nadchodzącej lub odchodzącej anielskiej drużynie?

Parę godzin wcześniej i kilkanaście przecznic dalej widziałem inną scenę; od dłuższego czasu męczę opowieścią o niej słuchaczy, nie wiedząc dokładnie, o co mi chodzi. Na chodniku, wprost na gołym bruku, jakiś nędzarz wyłożył na sprzedaż dwie pary podrobionych adidasów, żądał za każdą dwa euro, może trzy. Ktoś się pochylił i wówczas sprzedawca, chcąc pokazać jakość towaru – „dobre buty” – zaczął je w szczególny sposób macać. W tym dotyku było coś intrygującego; więcej – porażającego. Rodzaj specjalistycznego, profesjonalnego gestu, którym dociera się od razu i bezpośrednio do samej czystej materii, by pokazać jej prawdziwy, tu akurat ponoć nieskazitelny, stan.

W tym przypadku materii buta, lecz od razu ten but stawał się – tak bardzo dotyk był pewny, rutynowy, brutalny, lekarski – powszechnym przedstawicielstwem cielesności tego, co tutaj jest niezbicie i naocznie. Przez chwilę odnosiło się wrażenie, że nędzarz, jak by tu rzec, zanurza dłonie w bruzdy ziemi, w gęstwinę bytu, i że nikt inny by tego lepiej nie uczynił. I że dotknąć bytu, tak prawdziwie, namacalnie, można tylko w ten sposób, miętosząc go ruchem stanowczym, niedelikatnym, bez ceregieli, lecz zarazem jakoś uważnym i interesownym.

No a wczoraj ten kompletny kloszard (kloszard stał się poprawnie politycznym określeniem na menela) żebrzący pod Pałacem Staszica o papierosa. I życzący, po podanym już ogniu, „miłości i zdrowia”. Tak od razu, z grubej rury, nie dobrego dnia, nie miłego popołudnia, lecz wprost tego, co w życiu najważniejsze – niech kto spróbuje zaprzeczyć.

Więc może jest to jednak opowieść wigilijna, gdyż kogo, jak nie ich, powinno zaprosić się do stołu, dla kogo, jak nie dla nich, dla kobiety „razem z aniołami”, mężczyzny „dobre buty”, mężczyzny „miłość i zdrowie”, wystawić dodatkowy talerz? A jeśli nie do stołu, to zaprosić chociaż do grudniowego tekstu?

Dotkliwość

Kondycja żebracza, nędzarska to dla piszących kopalnia skojarzeń i alegorii. Myślę, że osoby, o których mówimy, nie widzą siebie tak, jak o nich mówimy. To dwie różne rzeczy. Bardzo ładnie wyjaśnił to Proust w „Poszukiwaniu straconego czasu”, pisząc, że żebrak nie cierpi dlatego, że jest żebrakiem. To przechodzień cierpi za żebraka; a żebrak jako żebrak jest z nędzą za pan brat. Podobnie dzieje się ze sławą. „Kiedy się w niej tkwi, człowiek nie zdaje już sobie z niej sprawy” – to słowa Carly Bruni, żony Nicolasa Sarkozy’ego, wypowiedziane za jego prezydentury w jednym z wywiadów.

Same gafy: powoływać się filozoficznie na przykład żebraków, by rozprawiać o własnym odczuciu sławy, mówić, że z biedą są oni „za pan brat”, wmieszać w to Prousta, w którego powieści, co gorsza, żadnego podobnego wywodu po prostu nie ma.

Jeśli już się powoływać na kogoś, to na Jeana Paula Sartre’a (lecz czy żonie Sarkozy’ego wypada?), na jego stare egzystencjalne analizy, dziś już ograne, pokazujące, że budujemy czy organizujemy siebie przez oczy innych, spojrzeniami spadającymi na nas z zewnątrz. Jest w tym oczywiście sporo racji; również aktywna żebranina polega jakże często na tym, że żebrak przyjmuje pozy, które są w wyobrażeniu przechodniów zachowaniami naturalnymi, należącymi do istoty żebraczej czy nędzarskiej kondycji.

Ale kondycja ta dla patrzącego z zewnątrz pozostaje całkowicie nieprzejrzysta. Stąd różne przebieranki, próby – literackie, reporterskie, socjologiczne – przejścia na drugą stronę, zobaczenia „jak to naprawdę jest”, chwilowego przywdziania „ich”, żebraków, nędzarzy, bezdomnych, tożsamości. I stąd, na małą skalę tego tekstu, zaczarowanie, zahipnotyzowanie czy zaczadzanie tamtymi aniołami i butami z madryckiej ulicy; nieodparta potrzeba mówienia o nich. Czyli zapewne przerzucania na ich stronę własnych fantazmatów.

Było jednak w obu tych scenach coś dla widza przemożnie magicznego i zarazem niepowstrzymanie smętnego; nazwijmy to pięknem dotkliwym. Nie na romantyczną modłę pięknem ciemnym, czarnym, przez co fascynującym, lecz doznaniem bolesnym, otchłannym, otwierającym świat, jak nóż otwiera skórę. Wysoko i nisko, z aniołami i z butami, lecz w końcu podobnie: powierzchnia rzeczy się rozwierała, bliżej było do nieba i ziemi. Nieba melancholijnego, widzianego przez łzy, i ziemi smutnej, tak zwykłej, ograniczonej, głupio cielesnej i konkretnej, ujawnianej w geście szorstkim i dokładnym, jak gest medyka macającego wątrobę.

Czwarty świat

„Dziady uczyniły ulicę od głównych drzwi aż hen na drogę, a każden na swój sposób się wydzierał, a krzyczał, a modlił w głos i dopraszał wspomożenia, a jak niektórzy to i na skrzypkach pogrywali, i pieśnie wyciągali jękliwymi głosami, a drugie na piszczałkach libo i harmonikach, że wrzask się rozległ, aż w uszach wierciło...” – tak ich opisywał Reymont w „Chłopach”.

Każdy z nas ich widywał; w dzieciństwie ich sylwetki przemierzające podwórka budziły strach czy niepokój, nawet jeśli zakryte ochronnym, obronnym rechotem zgrai, z którą biegaliśmy: ujawniały, że istnieje druga, niewypowiedziana, straszna strona, gdzieś tu blisko, za rogiem, za trzepakiem, za śmietnikiem. Dziady, kloszardzi, menele, żebracy zawsze tu byli. Nie wyróżniam ich kategorii w tej chwili, za tytułem powieści Jacka Londona nazywam wszystkich „mieszkańcami otchłani” („The People of the Abyss”) czy, jak mówią elegancko Francuzi: „czwartym światem”. Zawsze tu byli. Tyle jest świadectw w Piśmie Świętym, jeszcze więcej u Greków; badacze średniowiecza w figurze żebraka znaleźli jeden z najważniejszych kluczy do analiz ówczesnego społeczeństwa, pisząc o nich grube tomy; pisarze, jak Hugo, oparli na nich wielkie powieści.

Więc tamten dzielnicowy dziad z czasów dzieciństwa. W długim chałacie, z mycką na głowie, budził respekt. Pojawiał się w różnych miejscach, niekiedy niósł pod pachą jakieś szpargały, niekiedy ciągnął wózek z makulaturą. Przemawiał; dziwnie, niezrozumiale, zawodząc na początku długie „aaa”. Dziad, mówiło się o nim; może tajniak albo filozof – dogadywało. Naśladowaliśmy teatralnie jego przemówienia, niewiele pamiętam. Coś takiego, tylko inaczej: „Aaa, ja, dziad, jestem początkiem wszystkiego, wiem, w której piwnicy najlepiej spędzić tu zimę i w którym barze mlecznym dają najlepsze resztki. Bo to ja jestem dzielnicy big-bangiem, źródłem jej rzeki, piaskiem pod budowlami. Ciałem, na którym stawia swoje domy, warzywniaki i delikatesy. Zabierzcie mnie stąd, a wszystko się rozkruszy i będzie wielkie żałowanie. Wiem, gdzie bruk wystaje spod starego asfaltu, gdzie łamie się resory, na rogu której ulicy baba sprzedaje najbielsze konwalie, przy której rurze w ziemi śnieg szybciej topnieje, gdzie na parterze ktoś mówi do kogoś: »Ty stara wiedźmo, zaraz cię zabiję«. Widzę wszystko z góry, latam z czarną wroną i każdą grudkę czuję od dołu wraz z siostrą dżdżownicą. Taka jest tutaj na dzielnicy trójca święta”.

Nasz dziad mieścił się w toposie Diogenesa z Synopy, mędrca-żebraka, tego, kto zwracał się o jałmużnę do pomników i statui, by przyzwyczaić się do odmowy. Tego, kto miał nazywać siebie Psem, chodzić boso i nie być właścicielem żadnej rzeczy. Tego, kto (jak pisze jego biograf i imiennik Diogenes Laertios): „gdy raz zobaczył dzieciątko, które piło wodę z ręki, wyrzucił z torby kubek, mówiąc: »Dziecko prześcignęło mnie w sztuce ograniczania potrzeb życiowych«”. Lecz tego przede wszystkim, kto z obrzeży miasta, z marginesów życia rzucał ludziom w twarz bon moty, maksymy i myśli, które wytrącały ich z rutyny, zaburzały poczucie równowagi i słuszności własnych działań, dawały nieprzyjemnie odczuć, że to oni istnieją na nieistotnych peryferiach, on zaś w samym środku, w samej prawdzie życia.

Takich braci w toposie, zapisanych w dziejach kultury, jest legion. Jeśli nie filozofów wykluczonych czy wykluczających się ze społeczności jak Diogenes, jeśli nie poetów z otchłani społecznych jak Villon, to banitów i nędzarzy, tych, którzy nie mają nic, lecz z tego ogołocenia czerpią życiową mądrość, rozbijającą kokony przyzwyczajeń i aspirującą do powszechności. Mieszkańców otchłani, nędzarzy czy, jak przełożono tytuł powieści Viktora Hugo, „nędzników”, heroicznych antybohaterów, zakał społeczeństwa. Jak wieczny uciekinier, skazany za kradzież kawałka chleba Jean Valjean, o którym jeszcze dzisiaj pisze się we Francji płomienne teksty i manifesty, uznające „nędznika” za brata, za nowego człowieka, który odrodzi ludzkość. Podobnie jak o innym „nędzniku”, Bartlebym ze słynnego opowiadania Melville’a, pisał Gilles Deleuze, nazywając go wprost „nowym Chrystusem”.

Wracam do ulicznych nędzarzy, tylu się ich zapamiętało. Człowiek widywany przez dwadzieścia lat w tym samym miejscu, na tej samej paryskiej ulicy, tak samo ubrany, z tym samym brudnym kubkiem na datki w dłoni, z jakimiś papierami pod pachą i z jednym nieodmiennie zdaniem w ustach: „Czy lubi pan poezję?”. Ta staruszka od dawna krążąca przy metrze „Politechnika”, drobna, z buzią aniołka i tak uroczym uśmiechem, że nie sposób się powstrzymać, by nie mówić do niej „babciu”. Nigdy nie wiedziałem, dając im jałmużnę, czy mnie poznają. Skoro czyniłem to po raz dziesiąty, dwudziesty, rok w rok, to chyba powinni? Łudziłem się, chciałem być kimś w ich oczach, podmiotem rozpoznanym i utożsamionym, tym-kto-wspaniałomyślnie-daje-jałmużnę. Nic z tego, to ja ich identyfikowałem, a sam pozostawałem nikim w otaczającej ich masie ludzkiej.

Wiadomo, że wobec ludzi otchłani stajemy przed podwójnym szantażem wstydu: wstyd nie dawać (czyli wstyd wobec siebie) i wstyd dawać (czyli wstyd wobec tych obok, co nie dają). Lecz przede wszystkim wstyd przed wejściem na scenę. Kloszardzi, żebracy, mieszkańcy otchłani wystawiają na pokaz nasze istnienie, każą się pytać, kim jesteśmy, na tym polega ich diogenesowskie działanie. Czasem wystawiają dosłownie. Trudno mi zapomnieć (a przecież o tym, co widziałem na wystawach, zapomniałem) tamtego kloszarda w Nowym Jorku. Potrąciłem go na chodniku – być może nadstawił się z premedytacją – i z ręki wypadły mu frytki. „My dinner! – zawołał teatralnie – straciłem moją kolację”. Zażądał rekompensaty, dałem mu dolara. „Ludzie! – pomyślałem przez chwilę, że był aktorem, tak donośnie i wyraźnie niczym lektor angielskiego mówił. – Ludzie, spójrzcie, ten człowiek zmarnował mi kolację i teraz, can you believe it, ma czelność wykpić się jednym dolarem! Jeden dolar! Jeden dolar za moją kolację! One stupid dollar”. Stałem przez chwilę sam w kole gapiów, sam na scenie miasta, wyszydzony, wyzuty z tego wszystkiego, czym byłem dotychczas.

Miłości i zdrowia

Oczywiście Diogenes tkwi przede wszystkim w naszej głowie, jest projekcją, którą przez chwilę inaczej porządkujemy świat, perwersyjną tęsknotą za niedościgłą mądrością przeniesioną na bardzo konkretny, outsiderski sposób życia. Diogenes mieszka po trochu w każdym z nas, to inna, eksperymentalna postać nas samych.

Przeglądam książkę profesora Patricka Declercka, filozofa, etnologa, psychoanalityka, zatytułowaną „Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach” (przeł. A. Głowacki, J. Kaczmarek) owoc piętnastoletnich badań środowiska kloszardów; profesor wielokrotnie przebierał się za kloszarda, by skuteczniej prowadzić swoje naukowe inwestygacje. Wyznaje on: „Pierwszym zdziwieniem było to, że nie natknąłem się na żadną zwartą populację kloszardów. Zamiast niej zbiór jednostek niebywale zniszczonych, oddających się krzykowi lub milczeniu. Tkwiących w poruszeniu, rodzaju rozwibrowania, bądź w mutyzmie w psychiatrycznym sensie słowa, albo w milczeniu jeszcze bardziej niepokojącym, symbolicznym, to znaczy w wypowiedzeniu pustym, które pozornie jest echem języka i tworzy sens, a w istocie skrywa pustkę i nicość. Stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że moje wstępne koncepcje, z którymi tu przyszedłem, miały się nijak do tego, co napotkałem, że mit wolnościowego kloszarda, filozofa czy psychologa zrywającego z fałszywą świadomością nie dawał się do niczego zastosować. Obok bezwzględnej anomii odkrywałem niedocenianą kwestię cierpienia psychicznego i somatycznego”.

Więc należałoby, choćby z szacunku dla faktyczności, zawiesić diogenesowskie odniesienia, nieustannie mówić o cierpieniu i bólu, o głodzie i bezdomności. Nie bardzo umiałbym, więc mogę tylko zwrócić uwagę, że obszar otchłani, czyli syndrom desocjalizacji, obejmuje jeszcze inne kwestie. Nie tak dotkliwe, lecz znamienne dla życia na marginesie. Choćby to, że wykluczając siebie lub będąc wykluczonymi ze społeczeństw, mieszkańcy otchłani wypadają również poza żywy język. Wykluczenie dotyka mowy codziennej, tej, która wciąż się zmienia, faluje, przekształca, współtworzy aktualność, żyje jak organizm, infekując się składniowymi i semantycznymi „wirusami” (jak to określiła Dorota Masłowska). Czyli wyrażeniami, które nagle pojawiają się w ciele języka, zarażają jego użytkowników tak, że przez jakiś czas, póki zarazek działa, mówimy nimi w sposób naturalny i masowo. To małe manie, niekiedy niepoprawne językowo, niekiedy śmieszne lub irytujące, lecz świadczące, że jakaś siła rozpiera język, pcha go, nie pozwala zastygać w wiecznym teraz. Bo też żywa mowa to nic innego jak ucieleśnienie czasu biegnącego, ognistej energii w trwaniu.

„Miłości i zdrowia!” usłyszane tamtego dnia były – nieco ironicznym zapewne – cytatem ze zbioru prawd uniwersalnych, zbioru zastygłych wyrażeń. Coś się dostało, więc dziękuje się głęboko, czapkując do ziemi wyrażeniem odwiecznym, jak najbardziej poprawnym, sztywnym, raz na zawsze ustalonym. I czymś, co się powtarza za każdym razem, gdy się coś dostaje. Elias Canetti pisał o żebrakach jako „świętych powtórzenia”. Lecz powtarzają się nie tylko gesty proszące czy ujawniające ciało jako obiekt dla zlitowania się; powtarzają się też raz na zawsze utarte formuły językowe. Wypowiedzenia, mówiąc za Decler­ckiem, puste, które pozornie są echem języka i tworzą sens, a w istocie skrywają pustkę i nicość, lekcję martwego języka.

Trudno więc sobie wyobrazić, by z tych samych ust padły wyrażenia-wirusy w tej właśnie chwili cyrkulujące po polszczyźnie, typu „zapraszam” (słyszane wszędzie, w sklepach, przychodniach, urzędach, w radiu) czy całkiem nowe „ooo-czywiście” (z akcentem na pierwszą sylabę – zarazek, który rozpowszechniają kelnerzy; „ooo-czywiście” jest odpowiedzią na prośbę o przyniesienie wody, chleba lub jakąkolwiek inną prośbę) albo starsze już, szalejące w dyskusjach polityków i publicystów oraz doradców bankowych, „powiem tak:”. Gdyby kloszard w podziękowaniu za papierosa i ogień rzekł „powiem tak: miłości i zdrowia”, jechalibyśmy na tym samym wózku języka i obcość, a wraz z nią różnica nagle by się zmniejszyła.

Oczy przeklęte

Powiem tak: dla spojrzeń na nich nie ma usprawiedliwienia i jest usprawiedliwienie. Biograf Diogenesa przytacza te słowa Platona na widok filozofa stojącego w ulewie i użalających się nad nim świadków: „Jeżeli chcecie się nad nim litować, odejdźcie”. Można to rozumieć dwojako. Patrząc i żałując go, będziecie w gruncie rzeczy uznawać jego pychę zbytecznego wystawiania się na deszcz. Ale też: nie patrząc, będziecie mieli prawo do współczucia, gdyż trzeba litować się nad kimś, kto tak strasznie i samotnie moknie, przez nikogo niewidziany i niepocieszany.

Platon dostrzega perwersyjność w postawie Diogenesa, ukrytą dumę. No ale to Diogenes; nie było przecież pychy tam, gdzie ktoś płakał do aniołów albo wystawiał na chodniku zdobycz do sprzedania. Była tylko nędza i cierpienie, i był – dla drugiej strony – poruszający obraz do oglądania, otwierający świat na przestrzał. „No, macie teraz, wy moje oczy przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem”.

To straszne słowa Leontiosa (w „Państwie” Platona), który zobaczył ciała przy domu kata: „Więc równocześnie i zobaczyć je chciał, i brzydził się, i odwracał, i tak jak długo walczył z sobą i zasłaniał się, aż go żądza przemogła i wytrzeszczywszy oczy przybiegł do tych trupów i powiada: »No, macie teraz, wy moje oczy przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem«”.

Mądra pruderia spuszczonych powiek i bezwstyd napiętych źrenic, pole widzenia jest polem etyki. Jakże zapomnieć o naszych oczach przeklętych? Tak szeroko otwartych; wystarczy przecież zasiąść przed telewizorem czy przed ekranem komputera. Lecz przypominają się również teraz, gdy znowu czytam słynny esej Virginii Woolf „Śmierć ćmy” („Ta ćma była niczym, prawie niczym, tylko życiem”). Nawet widzę jak na dłoni te jej oczy na pociągłej twarzy, oczy tak duże, krągłe i mocne, że twarz musiała się rozrosnąć, wydłużyć, aby być czymś więcej niż tylko spojrzeniem.

Więc oczy zafascynowane, wpatrzone w lot ćmy, „małą grudkę życia”, i chwilę później w jej powolne zamieranie. Nie ma dla nich usprawiedliwienia i jest usprawiedliwienie, napisany tekst. Zawsze tak było. Tekst z pewnością urzekający, lecz wolałbym powiedzieć: tekst nagły. Tekst nagły: kiedy wzrok – chciałbym pożyczyć oczom Woolf widok z aniołami i butami – spostrzega nagle w zwartym ciągu dni i nocy ów piękny i bolesny błysk, na który są one nanizane. ©

 

Cytaty z Diogenesa Laertiosa w przekładzie Ireny Krońskiej, z Platona w przekładzie Władysława Witwickiego, z Virginii Woolf w przekładzie Magdaleny Heydel.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019