Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Można było odnieść wrażenie, że Jarosław Kaczyński na przesłuchanie sejmowej komisji śledczej ds. Pegasusa przyszedł świetnie przygotowany. Pokazał to już na wstępie, odmawiając przyrzeczenia, że będzie mówił „szczerą prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co mu jest wiadome”. Argumentował, że miał dostęp do informacji tajnych i ściśle tajnych, a z takiej tajemnicy zwolnić go może wyłącznie premier. Przewodniczącą komisji Magdalenę Srokę tak zbiło to z pantałyku, że nie tylko nie zapytała ekspertów komisji o opinię, ale pozwoliła na niepełne ślubowanie. W efekcie to, czy zeznania mają wartość prawną, pozostaje dyskusyjne.
Przez wiele godzin przesłuchania Kaczyński w zasadzie nie dawał się wyprowadzić z równowagi i sam rozdawał ciosy. Witoldowi Zembaczyńskiemu powiedział, że „obraża go samą swoją obecnością”, Pawłowi Ślizowi, że nie uznaje go za członka komisji, a Tomaszowi Treli, gdy nalegał na odpowiedź, rzucił: „A to może se pan prosić”. Usiłował też ich pouczać, powołując się na swój wiek i doświadczenie na stanowiskach państwowych. Prawicowi komentatorzy pieją, że „zaorał komisję”. Był to jednak raczej gorszący pokaz tego, jak bardzo Kaczyński odwykł od tłumaczenia się ze swoich działań i jak wielkie jest jego poczucie wyższości.
Lecz w kluczowych momentach przesłuchania prezes PiS nie był już tak pewny siebie. Zasłaniał się niepamięcią i przekonywał, że sprawą Pegasusa w zasadzie się nie zajmował. Sęk w tym, że nawet w tej wersji są luki. Kaczyński przyznał bowiem, że był informowany, iż „są kłopoty ze sfinansowaniem zakupu” Pegasusa „albo innego takiego oprogramowania”. Tyle że jesienią 2017 r. żadnej funkcji w rządzie nie pełnił.
Jako szeregowy poseł Kaczyński nie powinien być informowany o planowanych przez służby zakupach narzędzi operacyjnych. Kto mu tę tajemnicę zdradził i dlaczego?
Innym ciekawym wątkiem jest to, jak obszedł się z informacjami o podsłuchiwaniu ówczesnej opozycji. Gdy wybuchł ten skandal, Jarosław Kaczyński był wicepremierem ds. bezpieczeństwa i publicznie zapowiedział zbadanie sprawy. Podczas przesłuchania okazało się jednak, że na słowo uwierzył ówczesnemu ministrowi koordynatorowi ds. służb Mariuszowi Kamińskiemu. Bez względu na to, jak mu ufał, może to oznaczać co najmniej niedopełnienie obowiązków.