Prawdziwy problem, fałszywy wstyd

Kapłaństwo to samotność. Picie i kapłaństwo to samotność podwójna – mówi uzależniony ksiądz.

01.06.2015

Czyta się kilka minut

 / Rys. Tomasz Wawer / FORUM
/ Rys. Tomasz Wawer / FORUM

Księża, których pytam o uzależnienie, długo się wzbraniają. – Ludziom z chorobą alkoholową należy się spokój, wyciszenie – mówi jeden z nich. – To było 20 lat temu i dzięki Bogu się skończyło – mówi inny. – Nie chciałbym, żeby przez taką rozmowę jakiś demon się we mnie obudził.

„Jeszcze nie tak dawno jeden z biskupów miał taki pomysł na uleczenie swojego księdza z nałogu: chciał go posłać do kamieniołomu, żeby obarczony ciężką pracą nie myślał więcej o wódce. Na szczęście takie rzeczy zdarzają się coraz rzadziej. Choć w polskim Kościele do zrobienia na tym polu jest wciąż wiele” – pisał w książce „Wyznania księży alkoholików” Stanisław Zasada.

Ogólne statystyki mówią, że 7–10 proc. ludzi jest uzależnionych lub zagrożonych uzależnieniem od alkoholu. Według księży zaangażowanych w profilaktykę uzależnieniową tę skalę z powodzeniem można stosować wobec duchownych.

– Pije się jak w każdym innym zawodzie – mówią.

Księża borykający się z uzależnieniem mogą korzystać z pomocy Diecezjalnego Ośrodka Duszpasterstwa Trzeźwości w Kowalewie, prowadzonego przez ks. Wiesława Kondratowicza, trzeźwego alkoholika, lub ośrodka ks. Henryka Korży w Nałęczowie. Mogą także zaangażować się w życie kilku wspólnot i organizacji, takich jak Centrum Psychologiczno-Pastoralne „Metanoia” w Płocku, Diecezjalny Ośrodek Duszpasterstwa Trzeźwości Diecezji Kaliskiej im. św. Józefa Opiekuna czy Fundacja „Światło-Życie” im. ks. Franciszka Blachnickiego. Jednak to ośrodki w Kowalewie i Nałęczowie przeznaczone są wyłącznie dla osób duchownych. „Cała nadzieja w Kościele. I w trzeźwiejących alkoholikach – mówi „Newsweekowi” ks. Kondratowicz. – Jeszcze nie spotkałem uzależnionego od alkoholu, który nie chciałby przestać pić. Niektórym udaje się to za życia. Mnie się udało”.

Mimo tych działań okazuje się, że alkoholizm kapłanów to dla kościelnej wspólnoty ciągle temat tabu, a dla samych księży – powód do obezwładniającego wstydu.

Lepszy świat
– Możesz pisać o mnie „Tomasz” – mówi wikary jednej z dużych miejskich parafii. Tak jak ten niewierny. Bo ja nie wierzę, że można tak sobie z tego wyjść. Z tego się nie wychodzi, nigdy.

W parku niedaleko plebanii słońce i zieleń aż rażą w oczy. Ks. Tomasz, 30-letni brunet, w ciemnych okularach, wierci się na drewnianej ławce. Mówi niechętnie. Paraliżuje go nieśmiałość i wstyd. Nie przed obcym. Przed trzeźwym. Rozpogadza się dopiero na wspomnienie rodzinnej wsi, cała reszta brzmi przejmująco smutno. Urywane zdania, szybki oddech, spocone dłonie. – Na przykład teraz – mówi i od razu zagryza wargi – jakąś „małpką” bym nie pogardził.
Urodził się „po tej gorszej stronie kraju”, na wsi na wschodzie Polski. Tam, gdzie w mróz czy upał zamiast piwka – jak wszędzie – ojcowie i dziadkowie strzelali lufę samogonu. Pamięta: ojciec siedzi na progu domu, zmęczony po dniu roboty. Mówi: „Skocz no, mały, po flaszkę do garażu. Wiesz, gdzie stoi”. Mały Tomek wie, więc idzie. Butelka nie jest jeszcze dla niego sygnałem, że zaraz zacznie się stres, krzyki, rzucanie się z pięściami na matkę. Ojciec jeszcze się kontroluje. Jeszcze miewa kace, po których nie pije przez tydzień. Dopiero później kaców nie będzie. Będą tylko awantury, ciężkie picie, rzeka wódki.

Może dlatego Tomek uciekał do lepszego świata, w którym pachniało kadzidłem i wodą kolońską. Z tym kojarzą mu się zakrystia i msze, do których służył. Co dzisiaj jest lepszym światem Tomasza? Odpowiedzi nie będzie, bo takiego świata nie ma. Jest kac.

Bezpowrotnie utracona kontrola
Cisza. Tylko pies zaszczeka gdzieś w zagrodzie. Droga do miasta, zgiełku, chaosu jest daleko stąd. Życie w Działyniu (woj. kujawsko-pomorskie) toczy się trochę wolniej. A do tego wiosna, nowy początek, dobry czas na odrodzenie.
Ks. Stanisław Kowalski swoją wiosnę miał 22 lata temu. – W uzależnieniu księży zazwyczaj szuka się sensacji – mówi na początek. – Ale nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. W naszej „branży”, jak w każdej innej, uzależnia się jeden na pięciu pijących.

Ks. Kowalski zgodził się na rozmowę pod warunkiem, że nie będziemy w niej poruszać jego osobistych doświadczeń. Ale w końcu okaże się, że bez tego o ogólnym problemie rozmawiać się nie da. Choć kiedy w końcu padną te niechciane słowa, będą miały swoją chronologię, zamysł i wewnętrzny porządek. Jakby układane długo wcześniej.
– To nie jest tak, że dla Kościoła ten problem nie istnieje – mówi. – Mamy grupy rekolekcyjne. W 2000 r. odbyły się pierwsze diecezjalne spotkania rekolekcyjne dla księży uzależnionych. Od tamtej pory odbywają się co roku, w różnych diecezjach. Zawsze w pierwszych dniach po Wielkanocy. Na takim spotkaniu jest zawsze 40–50 osób.
Spotkania przynoszą efekt. Ks. Kowalski twierdzi, że wielu księży udało się dzięki nim wyciągnąć z nałogu. Ale nie wszystkich. – To choroba bardzo wstydliwa. Trzeba mieć w sobie wiele pokory i odwagi, żeby zdobyć się na wyjście do innych – mówi. – Istotą choroby alkoholowej jest utrata kontroli. Normalny człowiek, jak przeholuje, to na drugi dzień się nie napije, bo go odrzuca. Alkoholik nie. U niego utrata kontroli nad sobą jest bezpowrotna. Tylko od niego zależy, czy po miesiącach, latach abstynencji chwyci za kieliszek, czy nie. Od tego wszystko zależy. Bo alkoholik jest jak zakiszony ogórek. Zakisić go można raz. Ale w drugą stronę już nie da rady.

Bardzo wielka wina
Ławka w parku, słońce, zieleń. Urywane zdania, właściwie strzępy. – Ojciec śmierdział jeszcze siwuchą, jak przyjeżdżał z matką w odwiedziny do seminarium. Tam, musisz wiedzieć, alkohol jest zabroniony pod szczególnym rygorem. Musiał się chłop męczyć przez te kilka godzin. Widziałem tę jego mękę i powtarzałem sobie w myślach, że nigdy, ale to nigdy nie doprowadzę się do takiego stanu.

Udało mu się. Ks. Tomasz nie miewa tego uczucia o poranku, że za chwilę niebo zawali mu się na głowę. Nie wstaje w nocy, żeby rozrzedzić krew kolejnym pół litra. Nigdy nie miał w ustach denaturatu, nie wymiotował po lub z braku alkoholu. Nie musiał. Jego picie to raczej ciągły rausz. Nie zataczanie się, ale luźny, sprężysty krok, jakby centymetr nad chodnikiem.

– Ojciec umarł rok po moich święceniach. Na wylew. Oczywiście, że z przepicia – opowiada. – No i się zaczęło. Klapki spadły mi z oczu. Alkohol przestał być życiowym problemem, ciągłą opresją, a stał się przyjemną odskocznią. Tak, smakował mi, chyba mam to w genach. Szczególnie wino. Wino to najlepszy trunek.

Miał świeckich znajomych, zapraszali go na „kolacyjki”. Regularne imprezy przy piwie, winie i chipsach. „Księżulo” nie odmawiał, żeby nie wyjść na mięczaka. A oni pili z księdzem, traktując go jak atrakcję turystyczną: „księdza, co lubi golnąć”.

Potem do obiadu na plebanii nalewał sobie lampkę, dwie. Wieczorem piwo, potem kilka. Tak jest do dziś. Do sklepu chodzi bez koloratki. Zawsze przed zamknięciem, kiedy pobożne babcie kładą się spać. Zdarza mu się odprawiać mszę na tym swoim lekkim rauszu. Ma do siebie wtedy takie pretensje, że nie może spojrzeć w lustro. Ale lampka białego półwytrawnego rozluźnia mięśnie i rozwiązuje język.

Spowiada się u kolegi z seminarium. Do swojego proboszcza nie poszedłby za nic na świecie. Chciałby przestać. Ale zawsze kiedy przychodzi ta myśl, za chwilę pojawia się następna: jak spojrzy w oczy tym młodym ludziom, którzy angażują się w życie parafii? Jak spojrzy w oczy proboszczowi? – Czy rozmawiałem z kimś o tym? Tylko ze spowiednikiem. Powinieneś wiedzieć, że kapłaństwo to samotność. A picie i kapłaństwo to samotność podwójna.
Nie ma pretensji, że to „ktoś”, „ludzie”, „społeczeństwo” go rozpiło. – To tylko moja wina – mówi. – Bardzo wielka wina.

Podpuszczali i mieli ubaw
– To wstydliwa choroba – powtarza ks. Kowalski. Ale skąd wstyd księdza w społeczeństwie, w którym wypija się średnio 12,5 litra czystego alkoholu na głowę?

Wystarczy zapytać, rzucić myśl, sprowokować. – Chodzi do kasyna, żeby odrobić długi, które zaciągnął na wódkę – mówi z przejęciem mieszkanka W. w województwie kujawsko-pomorskim. Ma pretensje do księdza nie dlatego, że pije. Przecież w tym kraju pije „każdy”. Oburza się, bo ksiądz zawyża ceny za udzielenie sakramentów, a pieniądze wydaje na alkohol.

W artykule Edmunda Beltera z 2005 r. wypowiada się ks. Robert, alkoholik: „Parafia była niewielka, ale stosunkowo bogata. Byłem sam, bez wikariusza. Na tym moim pierwszym i jak na razie ostatnim probostwie zaczął się horror. Niemal każdy dzień zaczynałem od setki. Spóźniałem się na poranną Mszę św., coraz częściej pijanego widzieli mnie świeccy. Chętnie uczestniczyłem w uroczystościach rodzinnych moich parafian. Przez pierwszą godzinę »oszczędzałem się«, później różnie bywało. Najczęściej odwozili mnie nieprzytomnego na plebanię. Z miesiąca na miesiąc się staczałem. Oczywiście, uważałem, że parafianie mnie lubią i szanują. Rzeczywistość była inna. Byłem dla nich pośmiewiskiem, takim pajacem. Celowo mnie podpuszczali, a potem mieli ubaw”.

– Pamięta pan tę reklamę piwa bezalkoholowego z okiem puszczanym do widza? – pyta ks. Stanisław. – To wiele o nas wszystkich mówi. A także o państwie. Rządzący tym krajem powinni robić dużo więcej, żeby ta reklama przestała być w końcu aktualna.

Fałszywy wstyd
Wiosna 22 lata temu. Spotkanie Anonimowych Alkoholików w Częstochowie. Trzysta, może pięćset osób. Później będą dziesiątki tysięcy. Każdy przyciągnie za sobą swoją historię. Każda tak samo smakuje, tak samo boli. Bez względu na posadę, kolor munduru czy habitu.

Mówią: Jestem Jan, jestem alkoholikiem. Albo: Jestem Stanisław, jestem alkoholikiem. Bez tytułów, stanowisk. Po prostu. – Wtedy, w marcu ’93 r., zacząłem trzeźwieć – opowiada niechętnie ks. Stanisław. Ale wcześniej było picie: – Wszędzie byłem mile widziany. Byłem „swój chłop”.

Według niego, codzienność pijącego księdza wygląda tak samo, jak każdego innego. Kiedy jest głód, szuka się alkoholu. Okazje są różne: kolęda, luźne spotkanie, obiad, kolacja. Najpierw jest się świetnym gościem, duszą towarzystwa. Później zaczyna się bełkotać. Ludzie się dziwią: „Ksiądz tyle pije, a się nie upija”. Bo na razie trwa etap mocnej głowy. Na razie nawet rodzina niczego nie zauważa albo nie chce zauważyć; ogarnia życie syna, opłaca zaległe rachunki za prąd. Dopiero kiedy kapłan dotknie dna, zaczyna się problem. Otoczenie zaczyna się go wstydzić, unikać jego towarzystwa. Jak unikać towarzystwa księdza? Nie przychodzić do kościoła? Nie przyjmować po kolędzie?

Bardzo szybko i bardzo łatwo ksiądz staje się persona non grata. Tak łatwo, jak kiedyś stał się dobrym kompanem. – Najpierw myślałem, że jako pijący ksiądz jestem wybrykiem natury – mówi ks. Stanisław. – Ale kiedy zagłębiłem się w temat, odkryłem, że już dziesięć lat wcześniej mówił o tym głośno ks. Kondratowicz. Ważną rolę odegrał wtedy mój biskup. Powiedział: albo, albo. Kazał napisać oświadczenie, że nie będę pił. Oczywiście napisałem je z myślą, że nie będę go przestrzegał. Kiedy biskup to zauważył, wysłał mnie na terapię. I dzięki Bogu. Ja, proszę pana, chcę jeszcze pożyć.

W pierwszym etapie trzeźwienia przeszedł ciężką próbę. Znowu kolęda, znowu kolacja za kolacją. Jedna z gospodyń zaprasza do stołu. Na kredensie butelka koniaku. Gospodyni proponuje: na rozluźnienie. „Ksiądz przecież taki zmęczony”. Proboszcz musi się niezręcznie tłumaczyć, bo kobieta wali prosto z mostu: „A może ksiądz ma zaszyte?”.

Te słowa bolą, tkwią gdzieś głęboko. – Wtedy się jakoś wykpiłem, nie przyznałem się odważnie do wszystkiego – opowiada dzisiaj ks. Stanisław. – Po latach zacząłem myśleć, co bym zrobił w takiej sytuacji dzisiaj? I doszedłem do wniosku, że chyba bym powiedział: „No, może mam zaszyte”. Potrzebowałem wielu lat, żeby pozbyć się tego fałszywego wstydu.

Prawda o mnie
Ks. Robert z artykułu Edmunda Beltera: „Dojrzałość chrześcijańska nie polega na bezkrytycznym stosunku do kleru. Dopóki problem księży alkoholików uważany będzie za temat tabu, dopóty kolejni księża będą zapijać się w samotności, będąc żerem dla dewotek i ludzi żądnych sensacji. Ci dobrzy katolicy, którzy (…) stanęli »w obronie Kościoła«, stanęliby w pierwszym rzędzie kamienujących chorego na chorobę alkoholową kapłana”.

Biskup Piotr Jarecki w rozmowie z ks. Adamem Bonieckim („TP” nr 17/2015): „Czasem ludzie się dziwią, że po tym, co o mnie napisano: »alkoholik«, »uciekł w sutannie«, »schował się w klasztorze, gdzie wyrabiają mocne piwo« (nieprawda, mnisi w Genesee zajmują się produkcją pieczywa), mam w sobie tyle radości. Tak: jestem radosny, bo wiem, że opinia o mnie jest gorsza niż prawda o mnie”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2015