Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Moment na podwyżki dla władzy jest fatalny. Akurat GUS podał, że gospodarka skurczyła się w drugim kwartale o ponad 8 proc. Bezrobocie rośnie, a koronawirus naciera. Jarosław Kaczyński ma jednak inną perspektywę. Jest już po wyborach, więc może forsować niewygodne kwestie. Stąd też propozycja znacznych podwyżek dla najważniejszych urzędników w państwie – m.in. prezydenta, premiera, członków rządu i parlamentarzystów. Niektórzy dostaliby dwa razy więcej pieniędzy. Do tego pensję po raz pierwszy otrzymałaby pierwsza dama (18 tys. zł). A państwowe subwencje dla partii politycznych wzrosłyby o połowę, co w przypadku PiS znaczy 35 mln zł, a KO 30 mln zł rocznie.
To całkowite zaprzeczenie etosu finansowej ascezy, którym Kaczyński uwodził wyborców przez lata. Dwa lata temu nakazał obniżkę płac po tym, gdy okazało się, że ministrowie Beaty Szydło wypłacali sobie dziesiątki tysięcy złotych premii. Dziś Kaczyński zręcznie wmanewrował w podwyżki opozycję, która dwa lata temu zrobiła PiS piekło wokół ministerialnych nagród. Tym razem posłowie PO, PSL i Lewicy niemal w komplecie poparli podwyżki. Dopiero po ostrej krytyce ze strony wyborców w mediach społecznościowych, w obliczu buntu we własnych szeregach parlamentarnych, szef PO Borys Budka wycofał się z poparcia dla podwyżek. Nie bez znaczenia był upór Rafała Trzaskowskiego. Choć prezydent stolicy uważa, że politycy powinni zarabiać więcej, to uznał za strategiczny błąd to, że potajemnie negocjowano podwyżki z PiS. Ta historia pokazuje nie tylko brak wyczucia sytuacji nowych władz Platformy. Widać także, że wyborcy opozycji nie są wyznawcami PO i ich poparcie łatwo można stracić. ©
Autor jest dziennikarzem Onet.pl. Stale współpracuje z „TP”.