Pojechali. Uchodźcy z Syrii w polskim domu

REPORTAŻ ANDRZEJA MUSZYŃSKIEGO | Nie byłem gotów na takie spotkanie. Na przyjaźń z Syryjczykami. Byli żywi, a wcześniej widziałem głównie martwych. Inni uchodźcy. Niechciani.

11.04.2022

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ
/ KASIA KOZAKIEWICZ

No i pojechali. Pociągiem. Jak ludzie, a nie przez białoruskie bagna. Z Warszawy do Berlina, a potem dalej na zachód. Byłem przekonany, że skontrolują ich na granicy polsko-niemieckiej i znów będzie to samo: do suki, mundury, przesłuchania, niekończąca się seria upokorzeń każdego człowieka, dla którego nie ma miejsca we własnym kraju. Wyczuwałem ich stres, kiedy pociąg zbliżał się do tej granicy, bo pisaliśmy do siebie. Nagle zamilkli, spodziewałem się najgorszego, ale w końcu przysłali wiadomość: „Melduję, że dotarliśmy bezpiecznie do Berlina! To było niezwykłe, przejechać z kraju do kraju bez kontroli! Chciałabym powtórzyć to tysiąc razy!”. Parę dni później euforia minęła. On napisał: „Tak bardzo bym chciał być w Polsce. Zrobię wszystko, żeby jak najszybciej tam wrócić. W Tatry. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu”.

POZNALIŚMY SIĘ W LISTOPADZIE, w ośrodku dla cudzoziemców Fundacji Dialog w Białymstoku. Przyjechałem na granicę pierwszy raz, kiedy w rozgwieżdżone niebo biły łuny znad cmentarzy. Od dziesięciu lat obsesyjnie śledziłem wydarzenia w Syrii, największy kryzys humanitarny po II wojnie światowej. Trudno było przestać o tym myśleć po obejrzeniu takich filmów jak „Aleppo. Notatki z ciemności” Wojciecha Szumowskiego czy „Dla Samy” Waad al-Kateab. Na mapie nocnego globu Syria z każdym miesiącem coraz bardziej znikała. Pozbawiona prądu stawała się czarną plamą. Z tej plamy uciekali ludzie i wsiadali na gumowe pontony.


Zobacz nasz serwis specjalny poświęcony sytuacji na pograniczu polsko-białoruskim


Przez kilka lat próbowałem tam wjechać, bez powodzenia. W mojej wsi zorganizowałem zbiórkę pieniędzy dla Aleppo, pomagał ksiądz – wieś była niezwykle hojna. Więc kiedy jesienią 2021 Syryjczycy przyszli niemal pod mój dom, pomyślałem, że powinienem tam być. Spędziłem trochę czasu w lesie, ale spotykałem tylko Kurdów. Do ośrodka Fundacji Dialog nie wpuszczano już dziennikarzy, bo w Białymstoku było wtedy kilkaset ekip z całego świata, a straumatyzowani uchodźcy po wydarzeniach w lesie potrzebowali spokoju. Kiedy jednak opowiedziałem dyrektorowi Fundacji Michałowi Gawłowi o swoich intencjach, zaproponował mi kilkudniowy wolontariat. Poznałem Syryjczyków.

Siedzieli stłoczeni w jednym pokoju. Otworzyłem drzwi, przywitałem się i poczułem, jak coś chwyta mnie za gardło, bo ich widok urealnił grozę, która na ekranie telewizora przypominała fikcyjną wojenną opowieść. Przybyli z miejsca, w którym wojna wybuchła tak dawno (2011), że o niej prawie zapomniano. Wypytywałem czasem znajomych, czy oglądali jeden z tych filmów, które wspomniałem, albo czy czytali nową ważną książkę o Syrii. Odpowiadali zwykle: „Nie mam na to siły...”. Znajoma redaktorka znanego wydawnictwa powiedziała, że książki o Syrii wybitnych autorów nie wzbudziły u nas żadnego zainteresowania. Ludzie są zmęczeni Polską i nie mają już siły na inną biedę.

W Fundacji poznałem T&T – tak będę ich nazywał ze względów bezpieczeństwa. Rodzeństwo z Syrii, ona 28 lat, on 24. Ona późnym wieczorem stała na zewnątrz w czerwonej kurtce. Ktoś szepnął mi, że jest artystką. Zaczepiłem ją, zdjęła kaptur i przywitała się płynną angielszczyzną. Chwilę później dołączył jej brat, młody fan techniki. Wyglądali dobrze, bo mieli na granicy sporo szczęścia – nikt ich nie złapał i nie wyrzucił na Białoruś. Spędzili w lesie nie więcej niż tydzień, zmarznięci i głodni, ale w porównaniu z innymi Syryjczykami w ośrodku, którzy ledwo uszli z życiem, byli w niezłej formie. Uśmiechali się. Nie chcieli stawiać się w roli ofiar. W zasadzie rozmawialiśmy, jakbyśmy właśnie poznali się w pubie. Przez to zupełnie zniknęła relacja tutejszy–uchodźca; po prostu spotkałem bratnie dusze i przegadaliśmy pół nocy. O sztuce – bo ona jest świetną artystką-ilustratorką, absolwentką sztuk pięknych; o górach – bo jej młodszy brat opracował jako samouk system ratowania ludzi z lawin, który, jak twierdzi, pozwala natychmiast zlokalizować ofiarę pod śniegiem.

– Dlaczego nawialiście dopiero teraz? – zapytałem. – Stary, jak ci przystawiają lufę do głowy, to już nie ma wyjścia – powiedział chłopak. Przed decyzją o ucieczce pracował w bibliotece. Nagle usłyszał huk i wyszedł przed budynek. W jego samochód uderzyło inne auto, policjanta, jak się okazało. Zaproponował gliniarzowi ugodę. Policjant miał jednak inne zdanie na ten temat. Jego wrzask mógł doprowadzić do linczu na chłopaku. Wtedy pomyślał, że tak dłużej się nie da.

Mimo że regularna wojna w tej części kraju przygasła, to społeczeństwo jest nieprzewidywalne. Strzelanie z karabinów w powietrze, mówił, to codzienność. Czasem ktoś ni stąd, ni zowąd rzuci na ulicę granat. Głowy szwankują. Jego siostra pokazała mi krótkometrażowe filmy ilustrujące życie miasta, które kochali ponad wszystko. Wyjechali jako ostatni, ich przyjaciele zrobili to dużo wcześniej. Ale zostawili mamę, tatę, rodzeństwo – siostrę, która niedługo będzie rodzić. Nie uprzedzili ich. Sprzedali wszystkie cenne rzeczy. Wykupili wycieczkę u pośrednika.

– Skąd się o tym dowiedzieliście? – zapytałem. – Wszyscy o tym gadali, w mediach społecznościowych. – Ale nie wiedzieliście, że tu w lesie jest taki hardcore? – Wiedzieliśmy, ale nie że aż tak – odpowiedziała. Pomyślałem, jak trudno wyobrazić sobie odległe miejsce, nawet mając do dyspozycji internet.

No bo jak my przygotowalibyśmy się do forsowania granicy, powiedzmy, iracko-irańskiej? Zupełna abstrakcja, jak dla nich Puszcza Białowieska. Obca wilgoć i mrok, którego się bali, bo nawykli do światła pustyni. Tylko jedno się zgadzało – pomyślałem pewnej nocy, wędrując przez las w kierunku grupy migrantów – gwiazdy, na Podlasiu widoczne niemal jak na pustyni.

Młody wynalazca z Syrii zabrał ze sobą kompas, i dobrze, bo telefony im padły, a karta SIM się zniszczyła. Jeszcze zdążyli wysłać do matki informację, gdzie są. Rodzice wpadli w szał. Przez dziesięć lat patrzyli, jak dzieci dorastają w czas wojny, i gdy wydawało się, że ta zmierza ku końcowi, one zniknęły. To rodzina architektów, w żaden sposób niepowiązana z reżimem, w której ceniło się solidną edukację. Chłopak mówi płynnie w trzech językach. O takich mówi się, że pochodzą z „dobrego domu”, choć nie mam pewności, czy spodobałoby im się to określenie.

PRZYBYWALI Z PIEKŁA. Nie byłem gotów na takie spotkanie. Na przyjaźń z Syryjczykami. Byli żywi, a wcześniej widziałem głównie martwych. Przez dziesięć lat Syria stała się moją intymną kwestią. Dziwną obsesją. Powtórki filmów dokumentalnych. Nagrania na YouTubie, gdy w domu wszyscy już śpią. Syria powracająca w snach. Pełna bohaterów na pograniczu jawy, którego, pozbawiony możliwości wyjazdu, nie mogłem przekroczyć, ale oni, półzjawy, zrobili to za mnie. Nigdy nie czułem tak mocno zmarnowanego ludzkiego losu jak tam, w mrozie Białegostoku, kiedy rozmawialiśmy, trzęsąc się z zimna. Oni też nie mogli tam spać, w wieloosobowych pokojach. Wysłałem jej zdjęcie Krakowa. Odpisała: „O Boże, jak w bajce”. „To zostańcie” – odpowiedziałem. Następnego dnia znów byłem z nimi.

10 dni obowiązkowej kwarantanny w ośrodku minęło dość szybko. Było co robić, T&T tłumaczyli dla rodaków. Ona nagrywała mi się niemal codziennie na telefonie. Raz powiedziała: „Znów słyszę swoje imię. Ktoś mnie znów woła, sorry. Nie ma chwili wytchnienia, ale co my tu możemy zrobić lepszego niż pomagać?”. Potem zabrała się za gotowanie dla wszystkich podopiecznych ośrodka. Kolejne nagranie: „Eh, ci arabscy mężczyźni. Właśnie przyjechali tu jacyś nowi i próbują mi udowodnić, że tylko faceci potrafią przyrządzić kurczaka”. Dodała: „Nie potrzebuję opieki mężczyzny, jestem samodzielna”.

Ośrodek był pełen ludzi. Wszyscy spacerowali po korytarzu do późnej nocy, zupełnie jak na Bliskim Wschodzie. Dzieci kładły się spać o pierwszej w nocy. Byli tam tacy, których historie znalazły się na pierwszych stronach gazet, i tacy, którzy łaknęli, żeby ktoś ich wysłuchał. Wulkanizator spod Aleppo, którego wieś bomby zamieniły pewnej nocy w ruinę. Lajus, budowlaniec, który po ucieczce z Homs miał całkiem dobrą robotę w Libanie, ale tam gospodarka się załamała i stracił pracę. Nie zapomnę Syryjczyka w średnim wieku, do którego nigdy nie zagaiłem, jakbym podświadomie nie chciał zakłócić mu rytualnej wędrówki z jednego krańca korytarza w drugi. Trzymał tacę daktyli, którymi wszystkich częstował.

Wyobrażałem sobie, jak upokarzające dla rodzeństwa było to, co ich spotkało w lesie na granicy, kiedy nocowali pod lichym białoruskim namiotem kupionym w Mińsku. Oni – zdolni, ambitni, wykształceni. Zaszczuci jak psy. Zebrani potem w jednym budynku z ludźmi, z którymi w normalnych warunkach pewnie nie mieliby wielu wspólnych tematów. Dziennikarka Olga Goździewska, która czasem odbierała uchodźców od Straży Granicznej, opowiadała mi, że został jej na zawsze jeden obraz. Rodzina Kurdów z dziećmi złapana przez pograniczników. Mężczyzna był w Iraku dyrektorem szkoły. Spotkała go w starannie zawiązanym krawacie i marynarce. Ten krawat był ostatnią rzeczą, która przypominała mu o własnej godności. Rodzeństwu z Syrii pomagał ją zachować szkicownik i dziennik, w którym siostra zaczęła spisywać swoje przeżycia.

Mieli więcej szczęścia niż inni. Komunikatywni, wybitnie inteligentni. Od początku opiekowała się nimi aktywistka Beata Siemaszko z Siemiatycz, która była dla nich pierwszym kontaktem w Polsce. Od razu otrzymali niezbędną pomoc, prawników. Fundacja Dialog objęła ich opieką instytucjonalną, zapewniając środki na wynajem mieszkania, jedzenie, transport. W końcu, będąc ze mną w regularnym kontakcie, przenieśli się do Warszawy, gdzie pojawiły się opcje zatrudnienia. Ona, z profesjonalnym warsztatem artystki, przeszła pomyślnie testy w dużej firmie i otrzymała propozycję pracy, na szczęście zdalnej, bo dzięki temu mogli ruszyć na południe, czyli do mnie.

Odebrałem ich z dworca w Zawierciu. Musiałem się pilnować, żeby ich nie zgnieść z radości. Wiedząc o mojej pasji do kultury arabskiej, wyznali mi wcześniej, że w Syrii na czułość pozwalają sobie tylko krewni. Polacy, którzy chcieli im oddać serce, ściskali ich bez umiaru. No cóż, sam się zapomniałem. Jechaliśmy do Krakowa przez Jurę serpentynami w Dolinie Prądnika. Siostra zamilkła, wpatrzona w fantazyjne skały. Z bratem nawijaliśmy w kółko o lawinach. Zjedliśmy obiad i pokazałem im Kraków. – Zobacz, ta ulica wygląda jak nasze miasto – powiedziała siostra, a on jeszcze długo obracał się za siebie. Czułem, że mówią mniej niż zwykle – jak sami przyznali – zwyczajnie zmęczeni Warszawą i tysiącami nowych bodźców chwilę po wyjściu z lasu.

– Wiesz, Andrew, czasem czuję się tu taki mały – powiedział młodszy brat. – Wszystko jest zautomatyzowane. Czasem boję się ośmieszyć. Nie masz pojęcia, jak my jesteśmy do tyłu. – Stary, chrzań to. Ty myślisz, że ja wiem, jak wszystko działa? Nieraz patrzę w jakieś urządzenie jak szpak w dziuplę. Pytasz się ludzi i już – starałem się go pocieszyć, wcale nie kurtuazyjnie, ale chwilę po tym pomyślałem: gdzie my, technologicznie, byliśmy w 2011 roku? Jakie telefony były wtedy, a jakie są dziś? U nich czas się nie tyle zatrzymał, co zaczął biec w przeciwną stronę.

Pojechaliśmy w Tatry na chwilę przed świętami Bożego Narodzenia. Zarezerwowałem dwie noce w Murowańcu. Młody czekał na to od tygodni. Był mróz jak diabli. Odczuwali go silniej niż ja. Do schroniska dotarliśmy w śniegu po łydki, już po ciemku (ona: „jak następnym razem zapytasz, czy mam formę, to odpowiem, że mam, ale po mieście”). Dzień później wyszliśmy w góry. Złote światło przebiło szare chmury i zalało dolinę.

Czułem się z nimi szczęśliwy, nowi przyjaciele nie pojawiają się już często. Weszliśmy z młodym na Kasprowy, uczyłem go posługiwać się rakami i czekanem, potem podeszliśmy granią w kierunku Świnicy, a on chciał dalej i dalej. Popołudniami, leżąc w łóżkach, rozmawialiśmy do późnej nocy. Zwierzałem im się trochę. On podniósł się wtedy z piętrowego łóżka i powiedział: – Dopiero teraz, jak o tym opowiedziałeś, czuję, jak to ze mnie wszystko schodzi. Czuję się tu bezpiecznie.

Ten wyjazd był im potrzebny, żeby się odciąć od wydarzeń na granicy, z którą kojarzyło się wiele widoków. Na Hali Gąsienicowej mieli w końcu dużo ciszy i wszystko to, co dają góry. Pragnęli po prostu poczuć się jak kumple, a nie uchodźcy. Tam dostrzegłem, że teraz mają tylko siebie, choć potrafią na siebie naskoczyć. – Bez niego bym nie dała rady na granicy – powiedziała wprost siostra. – Kiedy doszliśmy do tego drutu, byłam przerażona. Chciałam natychmiast wracać, ale za nami byli Białorusini z bronią. Trzymałam się cały czas brata i błagałam w modlitwach Boga, żeby nas nie rozdzielili.

Przez długie lata religia była dla niej obojętna. – Tam, w lesie, coś się zaczęło zmieniać. Jeśli dobrze patrzysz, to w przyrodzie zawsze Go spotkasz – powiedziała przy kolacji w schronisku. Jej światopogląd nie pasował do żadnego popularnego pakietu oferowanego przez polską lewicę bądź prawicę. Była z innych wymiarów. Arabska feministka. Singielka, która za jazdę na rowerze po swoim mieście była wyśmiewana. Dwa razy ktoś ją specjalnie potrącił. Je mięso, ale tylko halal, z pewnego źródła i z humanitarnego uboju. Wierząca. To mnie przyciągało, ta odrębność przekonań. Ale oni też obserwowali nas, Polaków. Siostra opowiadała mi o osobach spotkanych w Warszawie, które usilnie próbowały przekonać ją do weganizmu, na co zwyczajnie nie miała ochoty. Albo pytanie pewnej dziewczyny, która na koniec długiej rozmowy zatrzymała ją i zapytała: „Słuchaj, ale czy ty naprawdę wierzysz w Boga? Tak na serio?”.

ROZSTALIŚMY SIĘ Z TAKĄ MYŚLĄ: ogarną sprawy w stolicy i poszukam dla nich mieszkania w Krakowie. Powiedzieli, że miasto oczarowało ich i dobrze się w nim czują. Przypomina im dom. Mijały tygodnie, byliśmy na łączach. T&T nie wyzbyli się arabskiego poczucia czasu, o którym wiele opowiadali. Pozwalali dziać się rzeczom, nie napierali. Już sama przeprawa z Syrii do Polski była dla nich brawurą. Mogli liczyć na wszelką moją pomoc poza jednym: radą, co zrobić. Zostać w Polsce czy wyjechać tam, gdzie zmykali wszyscy migranci?

W Polsce mieli „poduszkę”. Opiekę. Przyjaciół. Mogli złożyć wniosek o azyl, po roku z okładem otrzymać decyzję, a w razie powodzenia ruszyć potem legalnie na zachód. Teoretycznie. Bo wydarzenia na granicy pokazały, że procedury były u nas martwe, nieprzystosowane do skali kryzysu. Prawnicy gubili się, nadążali tylko nieliczni doświadczeni, a trzeba było nieraz działać natychmiast. Inni znali przepisy, ale nie wiedzieli, jak zadziałają w praktyce. Bo co powiedzieć takim ludziom? Tak, możecie liczyć na azyl w Polsce, czy wręcz przeciwnie?

Syryjczycy byli bombardowani sprzecznymi komunikatami. Zostańcie. Macie tu robotę. Przyjaciół. Przecież wy nikogo na zachodzie nie znacie – mówili jedni. Jedźcie. To najlepsze, co możecie zrobić. To nie jest kraj dla obcokrajowców – przekonywali drudzy. W końcu, ponagleni przez prawników, sami musieli podjąć decyzję. Posłuchali tych drugich. Trafili do obozu na prowincji w jednym z krajów zachodnich.

Dobrze wyczuwamy własne nastroje. Wiem, jak jest. Raczej nie za dobrze. Spotkali tam uchodźców, którzy spędzili w tym obozie nawet pięć lat bez szans na normalne życie. To może być też ich perspektywa. Wiem, że walczą z myślami, w szczególności brat, którego raz próbowałem telefonicznie, na jej prośbę, postawić do pionu, kiedy załamał się tuż po wyjeździe z Polski. Nie zdążyłem mu wręczyć książki o lawinach. Wyślę ją pocztą. Siostra napisała mi, że nie przepracowała jeszcze tego, co się wydarzyło. Samej ucieczki. Granicy. Potrzebuje czasu. Powinna teraz walczyć o siebie, a nie ma siły. Polska jest już daleko. Są znów sami.

Ostatnio rozmawialiśmy o wydarzeniach w Ukrainie. Napisałem: „Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie miałem śmiałości, żeby zapytać cię o wojnę w Syrii”. Odpowiedziała: „Nie mogę słuchać o wojnie ani oglądać wiadomości na ten temat. Ściska mnie wtedy w brzuchu”. Ale za chwilę sama dodaje: „Cały czas słyszę ten świst rakiety, drżenie w powietrzu, kiedy wszyscy uciekają, a ja stoję i nie mogę się ruszyć”.

Wyjechali z Polski jak wcześniej z Syrii, prawie nikomu o tym nie mówiąc. Byłem wściekły na tych, którzy obrzydzili im mój kraj, ale przecież sam pamiętam strach, gdy zostawiłem ich na noc w Krakowie. Moją znajomą z Jordanii ktoś opluł pod teatrem Bagatela. Bardzo nie chciałem, żeby to się powtórzyło.

Dlaczego nie mogli zostać w kraju, w którym otrzymali pomoc, na jaką nie mogą liczyć tam, w ośrodku nabitym migrantami? Czy w Polsce, z przyjaciółmi, nie byłoby lepiej? Dlaczego teraz czytam od rodzeństwa taką wiadomość: „Cholera, jak tęsknię! Ale wrócimy. Jak najszybciej się da. Może już latem. Pójdziemy znowu w Tatry? Mam nadzieję”. Jak nie przyjadą, to ja pojadę do nich, inszallah. ©

Autor jest pisarzem, reportażystą i podróżnikiem, ostatnio opublikował „Dom ojców” oraz „Bez. Balladę o Joannie i Władku z jurajskiej doliny”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2022