Państwo z defektami, czyli koniec III RP

Na taką książkę czekaliśmy od lat. Demokracja peryferii Zdzisława Krasnodębskiego to najważniejsza praca na temat współczesnej Polski. Gdyby ta przenikliwa analiza słabości III Rzeczypospolitej ukazała się parę lat wcześniej, mogła zainicjować debatę publiczną, która stworzyłaby szansę uratowania porządku wyłonionego w roku 1989. Dziś jest bilansem klęski III RP. Ale jest też czymś więcej: wykładem zasad nowego ładu demokratycznego, który powinniśmy zacząć tworzyć.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Po upadku muru berlińskiego wielu zachodnich politologów (i polityków) sceptycznie oceniało szanse równoczesnej budowy w krajach postkomunistycznych demokracji i wolnego rynku. Rzeczywistość dowiodła - twierdzi Krasnodębski - że dylemat równoczesności nie istnieje. Najbardziej demokratyczne okazały się te państwa, w których gospodarka wolnorynkowa rozwija się najszybciej.

Pułapka imitacji

Zarazem jednak w coraz liczniejszych krajach postkomunistycznych - w tym i w Polsce - demokracja przybiera postać nieliberalną: zachowane są podstawowe instytucje i procedury demokratyczne, ale narusza się wolności jednostki, państwo prawa staje się atrapą, bo w istocie decydują partykularne interesy oligarchiczne, obywatele odsuwają się od aktywnego udziału w życiu publicznym, alarmująco szybko rośnie warstwa ludzi “zbytecznych", trwale pozbawionych szans na pracę - tę listę można by ciągnąć jeszcze długo.

Przyczyny powstania “demokracji z defektami" są, rzecz jasna, różnorodne i złożone. Ale za najważniejszy powód słabości liberalnej demokracji w Polsce Zdzisław Krasnodębski uważa... liberalizm. A ściślej: upowszechnienie się swoistego rozumienia demokracji, które przez jego zwolenników definiowane jest jako “liberalne", choć w istocie na Zachodzie uchodzi za radykalnie lewicowe. Autor książki wielokrotnie podkreśla zasadnicze różnice dzielące “polski liberalizm" nie tylko od liberalizmu klasycznego (który był nastawiony zdecydowanie antyrelatywistycznie, a pluralizm traktował jako fakt, nie zaś wzór, do którego należy dążyć), ale i od współczesnego liberalizmu zachodniego w wydaniu np. Johna Rawlsa czy Jürgena Habermasa. Gruntowne omówienie poglądów tych ostatnich myślicieli pozwala Krasnodębskiemu udowodnić, jak odbiegają one od teorii określanych u nas jako liberalne.

Autor “Demokracji peryferii" nie odmawia “polskim liberałom" ani dobrej woli, ani minionych zasług (warto odnotować podziw, z jakim pisze o postawie Adama Michnika sprzed roku 1989). Wytyka im jednak podstawowy błąd, polegający na programowym i bezrefleksyjnym naśladowaniu rozwiązań uchodzących za sprawdzone na Zachodzie. “Uchodzących" - bo to, co biorą za rzeczywistość, w istocie jest odbiciem selektywnie dobranych i wyrwanych z kontekstu teorii (w dodatku dość marginalnych). Głosząc program społecznej i kulturowej modernizacji Polski, środowiska lewicowo-liberalne skazują nas na tytułową peryferyjność, trwoniąc równocześnie to, co w polskiej tradycji (nie tylko tej odległej, ale również np. w dziedzictwie “Solidarności" czy - szerzej - opozycji demokratycznej epoki PRL) oryginalne i twórcze.

Wbrew temu, co uważają “polscy liberałowie", społeczeństwa zachodnie - twierdzi Krasnodębski - są o wiele bardziej tradycyjne niż polskie, w instytucjach demokratycznych zakumulowana jest mądrość pokoleń, w polityce obowiązują surowe zasady moralne (nie brak oczywiście takich, którzy je łamią, ale przyłapani na tym momentalnie znikają z powierzchni życia politycznego), w wielu krajach - ze Stanami Zjednoczonymi na czele - religia odgrywa w życiu społecznym rolę większą niż w Polsce itd.

Krasnodębski najdalszy jest od postulatu jakiejś cywilizacyjno-politycznej autarkii, nie kwestionuje potrzeby czerpania z dorobku społeczeństw Zachodu (aczkolwiek widać, że bliższy mu jest model amerykański niż zachodnioeuropejski), nie idealizuje polskiego społeczeństwa ani naszej przeszłości. Szansę dla Polski upatruje natomiast w szukaniu ostrożnej, rozumnej syntezy rozwiązań kopiowanych od innych z najcenniejszymi elementami polskiej tradycji. Takimi elementami, jak znacząca publiczna rola religii, silna więź narodowa, tradycja szlacheckiego republikanizmu, a najbardziej może - doświadczenie i etos “Solidarności". Ta pozytywna warstwa książki jest równie inspirująca jak warstwa krytyczna.

Dyktatura prawdy?

Niechęć do tradycji, partykularności, religii, kultur narodowych, historycznie ugruntowanych wspólnot czy niedobrowolnych wobec nich zobowiązań “polscy liberałowie" uzasadniają szeregiem idei. Jedną z nich jest zasada światopoglądowego pluralizmu, według której społeczeństwo otwarte nie tylko jest zróżnicowane kulturowo, ale i wystrzegać się powinno normatywnej dominacji kultury reprezentowanej przez większość. W przypadku Polski tą “kulturą dominującą" jest katolicyzm. Dlatego zwolennicy pluralizmu dużą część swych wysiłków po roku 1989 poświęcili ograniczaniu wpływów Kościoła i religii. Innym składnikiem postawy lewicowo-liberalnej jest traktowanie polityki jako dziedziny oderwanego od moralności ścierania się partykularnych interesów: polityka to “gra sił" i szukanie kompromisu, a nie uzgadnianie racji, dążenie do dobra wspólnego czy prawdy.

Prawda (jak i - szerzej - oceny moralne) obowiązuje w życiu prywatnym, jednak rozstrzyganie na płaszczyźnie politycznej (a więc przez państwo), co jest prawdą, a co fałszem, oznaczać ma ideologiczny dyktat. Tak jak - wedle “polskich liberałów" - “każdy ma swoją prawdę", tak demokracja jest instytucjonalizacją relatywizmu, równoprawnością cnót i występku. To swoiste rozumienie demokracji sprawiło, że za swych wrogów liberałowie uznali zwolenników rygoryzmu moralnego, czyli wszystkich tych, którzy uważają, że demokracja ma opierać się na obiektywnych wartościach, że państwo powinno kultywować narodową tradycję, że religia jest podstawą trwałych więzi społecznych czy że dygnitarze komunistyczni powinni ponieść odpowiedzialność za to, co robili w czasach PRL. Skoro postulat prawdy niszczy tolerancję i sprzeczny jest z logiką demokratycznej polityki, to konsekwencją jest szukanie przez “polskich liberałów" sojuszników w kręgach “pragmatycznych" postkomunistów. Cynizm tych ostatnich obniża bowiem jakość demokracji, ale “fanatyzm" rygorystów burzy jej fundamenty.

Granice neutralności

Książka Krasnodębskiego porusza tak szeroką gamę problemów, że stawia to recenzenta przed trudnym zadaniem selekcji. Miejmy nadzieję, że dyskusja nad “Demokracją peryferii" odda sprawiedliwość bogactwu jej wątków i argumentów. W tym miejscu ograniczmy się do niektórych z nich, rozpoczynając od sporu na temat światopoglądowej neutralności państwa.

Za postulatem neutralności przemawiają poważne racje. “Polscy liberałowie" wierzyli, że “w zbudowanym na liberalnych zasadach ustroju jest miejsce dla wszystkich (oczywiście z wyjątkiem wojujących wrogów demokracji). Dzięki zasadom liberalnym można ustanowić wspólne ramy życia publicznego i politycznego - ramy światopoglądowo neutralne, nie kontrowersyjne i nikogo nie dyskryminujące. (...) Głosząc wolność przekonań i wolność wyboru, lewicujący liberałowie byli przekonani, że jest to oferta dla wszystkich racjonalnie działających i myślących". Problem w tym - zauważa Krasnodębski, analizując zarówno filozoficzne debaty, jak i praktykę społeczeństw zachodnich - że liberalne państwo zmuszone jest, chcąc nie chcąc, do rozstrzygania wielu podstawowych sporów światopoglądowych. Musi zajmować jakieś stanowisko w tak kontrowersyjnych kwestiach jak dopuszczalność aborcji czy legalizacja eutanazji, a - wbrew temu, co twierdzą liberałowie - pozostawienie decyzji jednostkowemu sumieniu, czyli przyzwolenie, jest również wyborem światopoglądowym. Państwo nie może też uchylać się od przesądzania ważnych społecznie prawd, np. prawd o zbrodniach Holocaustu czy zbrodniach komunistycznych. Innymi słowy, także w społeczeństwie demokratycznym nieuniknione są fundamentalne konflikty wartości. “Neutralność państwa nie może więc po prostu polegać na tym, że zrezygnuje ono z prawdy, z rozstrzygnięć, zakazów, zaleceń, nawet takich, które w pewnej mierze dotyczą światopoglądu, tożsamości zbiorowej, wizji historii i tak dalej. Należy zatem raczej odpowiedzieć na pytanie, w jakich zakresach i w jakiej formie nie powinno ono tego czynić, aby nie naruszyć podstawowej zasady - zasady wolności obywateli, zdając sobie przy tym sprawę, że wolność ta nie jest i nie może być nieograniczona".

Kłopot z postulatem neutralności, pojmowanej na modłę lewicowo-liberalną, jest wszakże poważniejszy. Po pierwsze, postulatem sam jest ideałem opartym na pewnych rozstrzygnięciach filozoficznych (choćby na sceptycznym przeświadczeniu, że brak nam racjonalnego sposobu ustalenia, które poglądy moralne są prawdziwe), a więc już w swych założeniach jest... nieneutralny. Co więcej, liberalizm nie jest neutralny również w swych skutkach. Dostrzegają to nawet sami jego czołowi twórcy, jak np. Rawls, który “stwierdza nie tylko, że liberalizm popiera pewne moralne cnoty oraz preferuje pewne formy moralnego charakteru, szczególny ideał obywatela, lecz także, że nie wszystkie filozofie i światopoglądy mogą przetrwać w sprawiedliwym państwie konstytucyjnym, wynikającym z zasad liberalizmu politycznego - nawet nie wszystkie takie, które nie występują explicité przeciwko takiemu ustrojowi". Radykalnie pojęty postulat neutralności tylko pozornie oferuje równe i sprawiedliwe ramy dla wszystkich. W istocie promuje on ewolucję społeczeństwa w kierunku neutralności, spychając na margines postawy tradycyjne. Mówiąc krótko, państwo zaprojektowane przez “polskich liberałów" przypomina sędziego, który pozwala obu drużynom rozgrywać mecz, ale pilnuje zarazem, by tylko jedna mogła strzelać bramki...

Demokracja elitarno-wychowawcza

Krasnodębski pokazuje liczne przykłady stronniczości lewicowych liberałów i konkluduje: “Gdy czytamy wnikliwiej teksty wielu polskich publicystów, często okazuje się, że bronią oni zasady nieingerencji polityki w sytuacjach, w których ich własne przekonania mogłyby zostać zagrożone przez tę politykę. Jeśli natomiast sprzyja ona ich celom i poglądom, nie wydają się zatroskani o neutralność. Okazuje się wtedy, że istnieje tylko »jedna prawda«, którą można obwarować sankcjami". Najbardziej spektakularną tego ilustracją jest różnica podejścia do zbrodni w Jedwabnem (liberałowie domagają się jednoznacznego jej potępienia nie tylko przez państwo, ale i przez Kościół, którego głos w innych sprawach publicznych traktowany jest jako uzurpacja i zamach na światopoglądową neutralność) i wobec zbrodni komunistycznych (tu z kolei słyszymy o złożoności historii, trudnych wyborach, podzielonych racjach itp.).

Autor “Demokracji peryferii" wnikliwie odnotowuje paradoksalną sprzeczność w zapatrywaniach “polskich liberałów". Z jednej strony, głoszą oni postulat neutralności państwa. Z drugiej wszakże - przeświadczeni o nieprzygotowaniu polskiego społeczeństwa do życia w demokracji - domagają się od instytucji państwowych wychowywania Polaków, by dojrzeli do standardów liberalnych. Innymi słowy, liberalna mniejszość dyskwalifikuje poglądy większości. “Jeśli więc liberalizm zachodnioeuropejski zrodził się z nieufności wobec tych, którzy posiadali władzę, to liberalizm w Polsce po roku 1989 kształtował się pod wpływem głębokiej nieufności wobec obywateli, o których sądzono, że do niego nie dorośli".

Wbrew demokratycznej retoryce liberałowie starali się więc ograniczyć partycypację społeczeństwa w rządzeniu - obywatele potraktowani zostali raczej jako przedmiot modernizacji niż suweren państwa. Obowiązek wyprowadzenia Polaków z Egiptu do “ziemi obiecanej" liberalnej demokracji miał spaść na barki “oświeconych elit" (które mandat do rządzenia czerpały, w swoim mniemaniu, z zasług - rzeczywistych i ogromnych - w walce z “dawnym ustrojem"). Program powiódł się tylko połowicznie. Nowy porządek zdołano uchronić przed wybuchem populistycznego niezadowolenia. Tyle że miejsce “oświeconej elity" szybko zajęli cyniczni postkomunistyczni oligarchowie, pogrążając Polskę w korupcji, chaosie i stagnacji.

Dżuma czy cholera?

Zdzisław Krasnodębski zwraca uwagę na nietolerancję, z jaką “polscy liberałowie" zwalczają swych oponentów, na ich dążenie do monopolizacji dyskursu publicznego. Niestety, reakcje na “Demokrację peryferii" potwierdzają tę tezę. Nawet autor tak zazwyczaj elegancki jak Wojciech Sadurski swą recenzję na łamach “Rzeczpospolitej" zatytułował wymownie: “Młot na liberałów", argumenty Krasnodębskiego sprowadził do absurdu, by na koniec dojrzeć analogię między nimi a krytyką liberalizmu ze strony... komunistów. Doprawdy, choćby w imię tak drogiej liberałom wartości jak pluralizm warto podnieść poprzeczkę polemiki.

Tym bardziej że niektóre twierdzenia autora “Demokracji peryferii" istotnie wydają się dyskusyjne. Tytułem przykładu: można odnieść wrażenie, że w jednym szeregu stawia on liberalizm gospodarczy z kulturowym. A przecież wolnorynkowa modernizacja polskiej gospodarki była rzeczą niezbędną i zbawienną. Dokonanie jej rzetelnego bilansu jest o tyle trudne, iż załamała się ona mniej więcej w roku 1992, zaś cała następna dekada to okres stopniowego wzmacniania etatyzmu. Wydaje się jednak, że katastrofalne bezrobocie, pauperyzacja znacznej części społeczeństwa czy brak szans rozwoju dla młodzieży to wynik zablokowania reform wolnorynkowych. Jak dotąd nie widać też dla nich żadnej rozsądnej alternatywy.

Po drugie, sprawiedliwa ocena poglądów i działań “polskich liberałów" wymaga przyznania, że zagrożenia, na które wskazywali, nie były wyimaginowane. Autor “Demokracji peryferii" wspomina o tym parokrotnie, jednak nieco bagatelizuje np. negatywny wpływ politycznego katolicyzmu na jakość polskiej demokracji. Zjawisko to analizował wnikliwie i z pasją ks. Józef Tischner, którego Krasnodębski przywołuje często, pomijając wszakże surowe zarzuty, jakie części polskich katolików stawiał autor “Nieszczęsnego daru wolności".

To, że groźba populizmu, szowinizmu czy integryzmu nie spełniła się, jest po części zasługą “polskich liberałów". Tyle że oni z kolei zagrożenia te wyolbrzymili, a cholerę próbowali leczyć dżumą, wchodząc w podejrzane sojusze ze środowiskami postkomunistycznymi. I w ten sposób zniweczyli wielki dorobek początkowej fazy III RP. Dzisiaj w oczach szerokich kręgów opinii publicznej straciła ona moralną legitymizację. Trzeba więc budować nowy porządek państwowy - nie drogą deklaracji, lecz ciężkiej pracy, konkretnych zmian w konstytucji, ustaw, ordynacji wyborczej, odmłodzenia klasy politycznej, budowania rozmaitych form społeczeństwa obywatelskiego, wzmacniania demokratycznej partycypacji i moralnych fundamentów państwa. Książka Zdzisława Krasnodębskiego to najlepszy, jak dotąd, program naprawy Polski.

JAROSŁAW GOWIN (ur. 1961), dr politologii, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Tischnera, redaktor naczelny miesięcznika “Znak". Autor m.in. “Kościoła w czasach wolności", współutor wywiadów-rzek z ks. Józefem Tischnerem i abp Józefem Życińskim. Ostatnio opublikował “Religię i ludzkie biedy. Ks. Tischnera spory o Kościół".

Zdzisław Krasnodębski “Demokracja peryferii", Słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2003 [seria “Idee i polityka"].

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004