Obolały umysł

Opieka zdrowotna jest prawem człowieka – pisze Timothy Snyder ze szpitalnego łóżka, gdzie sam stoczył walkę o życie. Tej lekcji choroby i niemocy nie zapomni nigdy.

01.02.2021

Czyta się kilka minut

Protest pracowników lotniska domagających się rozszerzenia opieki zdrowotnej.  Lotnisko LAX, Los Angeles, 24 września 2020 r. / LUCY NICHOLSON / REUTERS / FORUM
Protest pracowników lotniska domagających się rozszerzenia opieki zdrowotnej. Lotnisko LAX, Los Angeles, 24 września 2020 r. / LUCY NICHOLSON / REUTERS / FORUM

Trudna końcówka drugiej dekady XXI wieku zaczęła się dla słynnego historyka i publicysty w grudniu 2019 r. W Monachium lekarze przeoczyli zapalenie wyrostka, powodujące zakażenie krwi. Na oddziale ratunkowym w New Haven, gdzie mieszka i wykłada na Uniwersytecie Yale, sądzono, że ma grypę i dramatyzuje. Towarzyszyła mu znajoma lekarka, ale z powodu koloru skóry nie traktowano jej alarmów poważnie. Sepsę ­zdiagnozowano w ostatnim momencie.

Na szczęście Snydera udało się uratować, i choć wciąż zmaga się z konsekwencjami choroby, powrócił do pracy historyka i publicysty. Właściwie ani na chwilę jej nie przerwał, zważywszy, jak powstawał jego esej „Amerykańska choroba. Szpitalne zapiski o wolności”, właśnie wydany po polsku.

Przez trzy miesiące, które spędził pod niezbyt czujnym okiem lekarzy, historyk notował przemyślenia. Zaczął od diagnozy swoich emocji: „tylko wściekłość, samotna wściekłość”. Można było sobie wiele obiecywać po jego złości na indolencję służby zdrowia, obnażającą hipokryzję każdej amerykańskiej władzy, która uważała się za strażnika konstytucji i słynnej frazy „We the People of the United States”, a tolerowała podział na ludzi zasługujących na leczenie i niegodnych leczenia.

Erudycja Snydera, jego talent do analizy historii, brak złudzeń wobec współczesności i charakterystyczna dla wytrawnego publicysty skłonność do ostrych diagnoz zapowiadały chłodne i zwalające z nóg rozliczenie amerykańskiego mitu równych szans. Dodając do tego jego osobisty dramat, prowokujący do bezkompromisowego bilansu, a nawet do refleksji eschatologicznej, można się było spodziewać tekstu na miarę „Śmiertelności” Christophera Hitchensa ­(1949–2011). Czyli dzieła uwierającego wielu, ale bardzo potrzebnego w epoce pandemii, która sprawia, że dotychczasowe nierówności rosną w tempie wykładniczym.

Esejoterapia

„W moim krwiobiegu krążyły bakterie, a ja wciąż myślałem o wolności” – podobnych zdań, konkurujących ze sobą w pretensjonalności, w „Amerykańskiej chorobie” można znaleźć sporo. Stan, w jakim trafił do szpitala w New Haven, Snyder określa na dwa sposoby: jako niemoc (malaise) i chorobę (malady). Sięga zwłaszcza po rozumienie choroby w publicystyce z czasów rewolucji amerykańskiej, kiedy tak nazywano zarówno fizyczną niemoc, jak i tyranię.

Ojcem chrzestnym tytułowej figury eseju Snydera jest James Madison, późniejszy czwarty prezydent Stanów Zjednoczonych, który w liście do Thomasa Jeffersona w kwietniu 1800 r. określił relacje między społeczeństwem Ameryki a młodym państwem jako „naszą powszechną chorobę”, przejawiającą się w podwójnej niemocy: cierpieniu słabszych oraz niesprawności lub braku woli państwa, by temu cierpieniu ulżyć.

„Częścią naszej choroby jest to, że w naszym kraju w żadnym obszarze życia, a nawet śmierci nie traktujemy poważnie postulatu, że »wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi«” – podkreśla Snyder. Wykorzystuje sprawdzony pomysł kompozycyjny i układa wywód w cztery lekcje. Pierwsza głosi, że opieka zdrowotna jest prawem człowieka, bez którego niemożliwa jest demokracja ani prawo dążenia do szczęścia, które chciał zapewnić Amerykanom już Jefferson, obok prawa do życia i wolności. Chorzy nie jesteśmy wolni i nie możemy zabiegać o własne szczęście. W drugiej lekcji Snyder pokłada nadzieję w dzieciach i ich edukacji. Trzecią lekcję poświęca rehabilitacji kategorii prawdy w epoce post-Trumpowej. W czwartej składa los Amerykanów w ręce lekarzy i nauki.

Snyder podkreśla, że pisanie „Amerykańskiej choroby” było częścią jego terapii – sposobem, by wygonić niemoc nie tylko z ciała, ale także umysłu intelektualisty, który swój los w świecie wolnych ludzi brał do tej pory za pewnik. Rewizja wartości oraz osobisty, wręcz intymny ton tego rozrachunku prowokują, by umieścić go na półce wraz z innymi dziennikami choroby, esejami będącymi pokłosiem choroby i zapiskami rozczarowania autorskim credo.

To własne zmagania z rakiem piersi, a wiele lat później z białaczką zainspirowały Susan Sontag (1933–2004) do napisania „Choroby jako metafory”, „AIDS i jego metafor”, „Widoku cudzego cierpienia” oraz do skomponowania zbioru pism rozproszonych „Where the Stress Falls”. To nie są testamenty, Sontag nie rozlicza w nich własnego doświadczenia, ale raczej chce je ocalić przed kulturą, która obróci je w dramat i banał jednocześnie. Pierwsze dwie książki napisała, by rozbroić stygmat choroby: „Tak więc napisałam książkę, napisałam ją bardzo szybko, pod wpływem ewangelicznego zapału, a także niepokoju o to, jak wiele czasu zostało mi na życie i na pisanie. Moim celem było ulżenie w zbytecznych cierpieniach (...) uspokojenie wyobraźni, a nie jej rozbudzanie” – wspominała okoliczności powstania „Choroby jako metafory”.

Ta motywacja nie jest obca Snyderowi, choć w przeciwieństwie do subtelnej krytyki u Sontag, w „Amerykańskiej chorobie” aktywistyczny apel o zmianę nie tylko świadomości, ale i rzeczywistości wybrzmiewa od pierwszych akapitów, a pod koniec eseju jest już wybijany na werblach. Odsłania też kulisy tego, co w trakcie choroby działo się z jego słabnącym ciałem i niespokojnym umysłem. Przypomina w tym geście Hitchensa, który w „Śmiertelności” dokumentował kroczące zwycięstwo raka przełyku nad jego organizmem, nie tracąc nic z ostrości i sarkastycznego tonu oskarżeń rzucanych pod adresem kultury i polityki.

Dobrym duchem książki Snydera wydaje się zmarły w 2010 r. jego przyjaciel, historyk Tony Judt, chorujący na stwardnienie zanikowe boczne, ale do końca aktywny intelektualnie. Spektrum ważkich kwestii, fundamentalnych dla przyszłego dobrostanu świata, które Judt porusza w swojej ostatniej książce, „Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach”, jest jednak znacznie szersze niż wymierzony w relację wolności i ochrony zdrowia esej Snydera. Także za zapisem jego rozmów z Judtem, prowadzonych rok przed śmiercią przyjaciela i zatytułowanych „Rozważania o wieku XX”, stoi inny zamiar: wpisania złożonej biografii odchodzącego intelektualisty w historię Ameryki i Europy oraz zostawienia potomnym przestrogi o kruchości ładu uchodzącego za pewnik.

Książka Snydera jest jednak inna. Nie pisze wszak diariusza umierania ani pamiętników zmagań z własną psychiką. Działa niczym sygnalista, który donosi o moralnym przestępstwie zadowolonej z siebie władzy. Rozkłada na kawałki rozczarowanie Ameryką, drąży je i przebija na wylot. Stawia się w roli rzecznika nieubezpieczonych Amerykanów, choć tak naprawdę więcej go od nich dzieli, niż z nimi łączy.

Oburzony intelektualista

„Gdybym zmarł, moja śmierć byłaby aż nazbyt typowa – trafiłbym do ponurych statystyk” – twierdzi i po części ma rację. Obrazki z amerykańskich szpitali wydają się dziwnie znajome. To notoryczne przepełnienie oddziałów, łóżka na korytarzach albo we wnękach za zasłonką, za którą pielęgniarka zagląda z rzadka, a lekarz jeszcze rzadziej. Amerykanie umierają zbyt młodo, częściej niż Europejczycy popełniają samobójstwa, i to w USA koronawirus zebrał tragiczniejsze żniwo niż w innych rozwiniętych państwach. Miliony nie mają ubezpieczenia zdrowotnego lub ich świadczenia nie obejmują terapii trudnych chorób.

Jednocześnie Snyder miał zdecydowanie większe niż przeciętny Amerykanin szanse, by przeżyć – jako ubezpieczony profesor uniwersytetu z Ligi Bluszczowej, którego niepokoi głównie to, że sąsiednie łóżko zajął alkoholik, pieniacz albo… ktoś powracający z Chin w momencie, gdy Pekin potwierdził już istnienie nowego wirusa. Podkreśla, że nie pociągał za sznurki znajomości z wpływowymi nazwiskami, aby otrzymać lepszą opiekę. Był po prostu typem człowieka, któremu koniec końców służba zdrowia w USA pomoże, bo jest wypłacalny (z goryczą wspomina zresztą o tym, że mimo niezłego ubezpieczenia otrzymał niespodziewany i słony rachunek za dodatkowe procedury).

Na tej priorytetowej liście nie ma czarno­skórych kobiet i ich nowo narodzonych dzieci, imigrantów pracujących bez zabezpieczeń socjalnych czy pogrążonych w marazmie i nałogach białych mieszkańców miasteczek i przedmieść w południowych stanach. Przyszłość jawi się też dramatycznie dla wchodzącego na rynek pracy młodego pokolenia, które albo będzie za chwilę wydawać krocie na prywatne leczenie, albo z niego w ogóle zrezygnuje. Snyder argumentuje, w duchu społecznego utylitaryzmu, że pandemia pokazała, dlaczego wszystkim Amerykanom należy zapewnić bezpłatny dostęp do podstawowej opieki zdrowotnej i do zasiłków chorobowych. Bez tego nieubezpieczeni nie zostali zdiagnozowani, chodzili do pracy, bojąc się ją stracić, i zakażali innych. Stanowili więc zagrożenie publiczne.

Dla wzmocnienia stanowiska, że opieka zdrowotna idzie w parze z wolnością i demokracją, Snyder przywołuje nieoczywistego mentora – Friedricha von Hayeka (1899–1992), ikonę (neo)liberalnej myśli wolnorynkowej, który w swej antysocjalistycznej „Drodze do zniewolenia” nie odrzucał argumentów za tworzeniem „szerokiego systemu ubezpieczeń społecznych”. Ale zagorzałym zwolennikiem tego rozwiązania też nie był i czynienie z niego poplecznika idei powszechnej opieki zdrowotnej jest co najmniej ryzykowne.

Liczne historyczne analogie w „Amerykańskiej chorobie” są naszkicowane grubą kreską, która być może znajduje uzasadnienie, jeśli celem ma być przekonanie do egalitarnych postulatów wielbicieli wolności obywatelskich. „Naziści traktowali opiekę zdrowotną jako sposób na oddzielenie ludzi od podludzi i nieludzi. Jeżeli uważamy innych za nosicieli schorzeń, a siebie samych za zdrowe ofiary, jesteśmy niewiele lepsi od nich. Jeżeli naprawdę sprzeciwiamy się nazistowskiemu złu, będziemy starali się myśleć o tym, jak osiągnąć jego przeciwieństwo, czyli dobro. Częścią tego jest zrozumienie, że wszyscy ludzie są narażeni na choroby i mają równe prawo do opieki” – dowodzi Snyder.

Moralnie ma rację, retorycznie jego ogólnikowe porównanie amerykańskiej polityki społecznej do ideologii III Rzeszy przypomina chwytanie się argumentum ad Hitlerum, kiedy mówcy brakuje bardziej subtelnych stwierdzeń. Odwołaniu do Hitlera depcze po piętach reductio ad Stalinum – analogia do stalinowskiego Gułagu, gdzie rządziła logika odwrotnej opieki zdrowotnej, a więc udzielania pomocy medycznej tylko tym, którzy rokowali, że będzie ich można nadal eksploatować w morderczej pracy.

Ameryka jawi się jako kraj, który z epoki totalitaryzmów nie wyciągnął żadnej lekcji, w przeciwieństwie do Niemiec, Japonii czy Austrii, w której Snyder widzi najlepszy wzór do naśladowania. Związany z Instytutem Nauk o Człowieku w Wiedniu, nie raz korzystał z tamtejszej służby zdrowia, gdzie – jak twierdzi – logika życia wygrywa z logiką zysku. W stolicy Austrii urodził się jego syn, zaopiekowany wraz z matką tak długo, jak długo potrzebowali. „Paradoks wolności polega na tym, że nikt nie jest wolny bez pomocy. Wolność nie może być samotna, ale wymaga solidarności” – tak broni modelu europejskiego.

Książka Snydera jest wzorowo odrobioną lekcją z bycia oburzonym w słusznej sprawie. Nie zostawia suchej nitki ani na publicznej opiece, ani na prywatnych klinikach, które wypychają trudnych albo ledwie zaleczonych pacjentów po to, by zwolnili miejsce kolejnym klientom: „Żadna propaganda nie jest w stanie ukryć podstawowego faktu o amerykańskim komercyjnym systemie opieki zdrowotnej: płacimy ogromne kwoty za przywilej umierania młodziej”.

Trzeba nam Gandalfa

Dla kogo ten pamflet został napisany, poza tym, że stanowi część terapii autora? Europejczyków tylko utwierdzi w obiegowej opinii, że Ameryka to dziwny kraj. Nie dla lewicy, chyba że autor, robiąc wypisy z prospołecznych tez, miał zamiar przychodzić z drewnem do lasu. Być może książka kierowana jest do zatwardziałych konserwatywno-liberalnych inteligentów, którzy wciąż wierzą, że publiczny i komercyjny system opieki zdrowotnej doskonale się uzupełniają, i każdy może realnie wybrać, jak chce być leczony. To im Snyder wymachuje przez oczami swoim świadectwem: „patrzcie, ktoś taki jak ja prawie umarł, czyli z tym systemem coś jest nie tak”. „Sprzeciwianie się opiece zdrowotnej w przekonaniu, że daje ona korzyści tym, którzy na nią nie zasługują, przypomina zepchnięcie kogoś innego z urwiska, a następnie skok za nim w przekonaniu, że upadek zostanie zamortyzowany przez zwłoki zamordowanego przez nas człowieka” – ­puentuje.

Polskich czytelników połechce cytowanie „Pana Tadeusza”. Mickiewicz pisze wprawdzie o utracie zdrowia, ale lektura dosłowna jego słów bez kontekstu trąci banałem i zadziwia u autora, który w książce „Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569–1999” (pol. wyd. 2006) prześledził każdy niuans Mickiewiczowskiej inwokacji. Porusza za to dygresja o niewymienionym z nazwiska Jerzym Jedlickim, promotorze pracy doktorskiej Snydera. Polski historyk, do późnych lat wysportowany, padł ofiarą prywatnej służby zdrowia i po niedbałym wszczepieniu endoprotezy stawu biodrowego nigdy nie odzyskał sprawności i życia bez bólu.

W tej opowieści nie mogło zabraknąć wspomnienia o rodzinie autora i wersji amerykańskiego snu, która przypadła im w udziale. Obaj dziadkowie pracowali na roli, będąc w oczach małego chłopca mocarzami o umięśnionych ramionach, którzy wszystko potrafili zrobić, nigdy nie skarżąc się na ból. Jak tysiące innych amerykańskich mężczyzn wierzyli, że ich znój ma sens – dla przyszłości ich dzieci. Dziś ból jest nieskuteczny, nic nie gwarantuje, można go tylko sztucznie uśmierzać tabletkami (Snyder nawiązuje do dotykającego gros amerykańskiego społeczeństwa uzależnienia od opiatów) – a władzy w to graj. „Kiedyś amerykańscy politycy konkurowali o wizje lepszej przyszłości, natomiast dziś duża część naszej polityki polega na wywoływaniu bólu i manipulowaniu nim” – stawia diagnozę Snyder.

Przesileniem jest oczywiście pandemia COVID-19. Ucierpiała w niej też rodzina Snydera – jego teściowa, matka Marci Shore, doznała udaru będącego prawdopodobnie powikłaniem po tej chorobie. Autor „Amerykańskiej choroby” punktuje zarówno decyzje Donalda Trumpa oznaczające cięcia środków na zdrowie publiczne i międzynarodową walkę z koronawirusem, jak i retoryczne opakowanie tej nierozumnej strategii, opartej na magicznym zaklęciu, że niepoznanie prawdy o istocie i skali zagrożenia doprowadzi do nieurzeczywistnienia się tej prawdy.

Decyzję Trumpa, by separować Amerykanów od prawdy, Snyder porównuje do postawy Neville’a Chamberlaina, utrzymującego pod koniec lat 30. zeszłego wieku, że wojny z III Rzeszą można uniknąć. Historia już go osądziła, przeciwstawiając mu Winstona Churchilla. Zdaniem autora odpowiedzią na autokratów pokroju byłego prezydenta USA nie są współczesne kopie Churchilla, ale przywódca na miarę… czarodzieja Gandalfa z „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena (tę powieść Snyder czytał dzieciom, zanim zachorował). Ktoś taki zrobi wszystko, by zbudować światową koalicję przeciw pandemii, bo wie, że nie pokona jej sam.

Co robić? Autor „Skrwawionych ziem” chce po platońsku oddać władzę w służbie zdrowia i w walce z pandemią w ręce ekspertów. Wtedy Ameryka da sobie szansę na to, by społeczna rzeczywistość przypominała idee, z których powstała. „Opieka zdrowotna powinna być prawem, lekarze powinni decydować, należy dążyć do prawdy, a dzieci powinny zobaczyć lepszą Amerykę” – pisze. Serce chce, by tak się stało, rozum podpowiada, że to nie ma prawa się udać. Ale jeśli ta książka i jej lektura ma być częścią terapii, jakiej poddaje się autor wraz z czytelnikami, to potrzebuje ona obietnicy pomyślnego zakończenia. ©

Timothy Snyder, AMERYKAŃSKA CHOROBA. SZPITALNE ZAPISKI O WOLNOŚCI, przeł. Bartłomiej Pietrzyk, Znak Horyzont, Kraków 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2021