Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wyrok
Nigeryjski sąd apelacyjny orzekł w środę, że zaskarżając wynik lutowej elekcji prezydenckiej i domagając się odebrania Boli Tinubu prezydentury, opozycja nie przedstawiła żadnych dowodów potwierdzających jej podejrzenia i zarzuty. Sędziowie jednomyślnie odrzucili skargi opozycji, że podczas wyborów doszło do fałszerstw i błędów, które wypaczyły wynik. Za niepoważne uznali też zarzuty opozycji, że Tinubu w ogóle nie powinien zostać dopuszczony do walki o prezydenturę, ponieważ tak naprawdę jest obywatelem Gwinei, sfałszował swój akademicki dyplom, a w Stanach Zjednoczonych oskarżono go o kontrabandę narkotyków i powiązania z narkobiznesem.
Nazwisko Tinubu, owszem, pojawiło się w dokumentach amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości badającego działalność narkotykowych karteli z Nigerii, ale choć w 1993 roku dzisiejszy prezydent „poszedł na ugodę” i zapłacił prawie pół miliarda dolarów, to nigdy o nic nie został oficjalnie oskarżony, a co dopiero skazany.
Opozycja może jeszcze złożyć odwołanie w Sądzie Najwyższym, ale jednomyślny wyrok i jego kategoryczny ton sprawiły, że znawcy nigeryjskiej polityki nie spodziewają się już niespodzianek i sądzą, że Tinubu może czuć się prawowitym prezydentem i nikt nie będzie już podważał jego wygranej w lutowych wyborach.
Rewolucja
Tinubu chyba się tym jakoś szczególnie nie przejmował, bo nie czekając na orzeczenie sądu, złożywszy pod koniec maja prezydencką przysięgę zabrał się za rządzenie z zapałem, jakiego nie widziano u żadnego z jego poprzedników, panujących, odkąd w 1999 roku, po dziesięcioleciach wojskowych dyktatur, w Nigerii zapanowała demokracja.
Ledwie minął pierwszy tydzień jego prezydentury, a Tinubu, który jako gubernator Lagos (najludniejszy stan i jedno z największych miast świata) z przełomu stuleci zyskał sławę ojca tamtejszego cudu gospodarczego, postanowił podważyć filary, na których opierał się dotychczasowy porządek rzeczy w nigeryjskim państwie. Już w pierwszej prezydenckiej mowie, podczas inauguracji, odchodząc od przygotowanego przemówienia, ogłosił, że zamierza położyć kres dotacjom do cen paliw. Niedługo potem zapowiedział, że skończy z praktyką rozmaitych oficjalnych kursów nigeryjskiej waluty (naira) i odtąd jej wartość wobec innych walut określać będzie wyłącznie rynek.
Nigeria to jedno z największych na świecie naftowych zagłębi. Zamiast jednak przynieść Nigeryjczykom dostatek, „czarne złoto” stało się ich przekleństwem. Na przełomie lat 60. i 70. roponośne złoża były jedną z przyczyn secesji prowincji Biafra, ludobójczej wojny i śmierci miliona ludzi. W późniejszych latach ropa naftowa stała się zaś źródłem korupcyjnej zarazy, na jaką zapadła Nigeria, do dziś uznawana za jedno z najbardziej skorumpowanych państw świata.
W latach 70., aby zaskarbić sobie poparcie cywilów, wojskowi dyktatorzy postanowili dopłacać do cen paliw. Dotacje miały ulżyć doli Nigeryjczyków, ale być jedynie środkiem zaradczym, tymczasowym. Władze nie wycofały się jednak z nich nigdy w obawie przed gniewem i buntem biedoty, szybko przywykłej do jedynej korzyści z „czarnego złota”, zawłaszczonego bez reszty przez rządzące elity.
Co dalej z afrykańskim imperium Prigożyna
Dotacje do cen paliw, choć kosztowały nigeryjskie państwo 10 miliardów dolarów rocznie, stały się podstawowym filarem gospodarki. Z niskich cen korzystała biedota, ale zarabiali na tym głównie najbogatsi (tanie paliwa z Nigerii szmuglowali także przemytnicy zza miedzy, z Beninu i Kamerunu). Nigeria pompuje swoją ropę naftową, ale nie przerabia jej u siebie na paliwa, lecz wywozi w świat, do zagranicznych rafinerii, z których potem sprowadza ją jako benzynę czy olej napędowy. Na importowych licencjach i dotacjach do cen paliw wyrosły bajeczne majątki setek dygnitarzy. Tylko raz, w 2012 roku prezydent Goodluck Jonathan (2010-15) próbował zerwać z tym zwyczajem, ale wycofał się wobec groźby ulicznej rewolucji, którą zagrozili mu związkowcy.
Mało kto w Nigerii spodziewał się, że 71-letni Tinubu pod koniec zwieńczonej prezydenturą kariery politycznej wykaże się taką odwagą i zdecydowaniem. Kiedy stawał w wyborcze szranki, wytykano mu wiek i kiepskie zdrowie, przepowiadano, że będzie przywódcą tak samo powolnym, niezdecydowanym i nieobecnym (leczenie za granicą), jak jego poprzednik Mohammadu Buhari (2015-23; wcześniej w latach 1983-85 rządził jako wojskowy dyktator). W porównaniu z Buharim, którego przezywano „powolniakiem”, Tinubu okazał się jednak pędziwiatrem.
Zniesienie dotacji, zgodnie z oczekiwaniami, poskutkowało kilkakrotnym wzrostem cen paliw, ale także transportu i żywności, a podwyżki najboleśniej, jak zwykle, ugodziły najbiedniejszych. Tinubu nie wycofał się jednak z reform – choć badacze nigeryjskiej polityki i gospodarki twierdzą, że jeszcze za wcześnie, by odtrąbić ich sukces – i tłumaczy rodakom, że muszą uzbroić się w cierpliwość, bo tylko tak radykalnymi posunięciami da się uzdrowić i uratować kraj przed bankructwem (prawie cały zarobek państwa idzie ostatnio na spłatę odsetek od pozaciąganych wcześniej długów). Wkrótce zaordynował im zresztą nowy wstrząs i urynkowił walutę, wywołując nową falę podwyżek.
Pucz u sąsiadów
Jakby ratowanie gospodarki było niewystarczająco trudnym zadaniem Tinubu, jako 16. prezydent Nigerii musi poradzić sobie z jednym z najpoważniejszych w ostatnich latach kryzysów w Afryce Zachodniej. Objął prezydenturę, gdy ponad 200-milionowa Nigeria, regionalne mocarstwo i żandarm, objęła przewodnictwo Zachodnioafrykańskiej Wspólnoty Gospodarczej (ECOWAS). Przejmując je, w obecności kilkunastu przywódców państw oznajmił, że „nie dopuści, by w Afryce Zachodniej miało dojść do kolejnych wojskowych przewrotów”. Trzy tygodnie później w sąsiednim Nigrze wojsko obaliło prezydenta.
Tinubu zwołał naradę przywódców ECOWAS i wspólnie – choć to on miał najwięcej do powiedzenia – zagrozili puczystom z Nigru zbrojną inwazją, jeśli nie zwrócą władzy prawowitemu prezydentowi. Na polecenie prezydentów ich generałowie opracowali już ponoć plan całej operacji, ale choć od puczu w Nigrze minęło półtora miesiąca, a prezydent Bazoum wciąż przetrzymywany jest w domowym areszcie, zachodnioafrykański korpus z bronią u nogi czeka na rozkaz.
Pomysł inwazji, położenia kresu zamachom i powstrzymania ekspansji dżihadystów w Sahelu spodobał się przywódcom Ghany, Senegalu czy Beninu, ale inni sąsiedzi wcale nie palą się do wojaczki. Wojnie z sąsiadami i rodakami sprzeciwiają się przede wszystkim ludy Hausa i Fulani, stanowiące większość na nigeryjskiej północy, a także w Nigrze. Jedyną udaną próbą mediacji i pokojowego rozstrzygnięcia kryzysu była na razie wizyta w Nigrze byłego emira Kano, uznawanego za duchowego przywódcę przez Hausańczyków i Fulan z obu stron granicy.
Kryzys w Nigrze, niespodziewanie dla Tinubu, zjednał mu jednak uznanie nieufnych państw Zachodu, zwłaszcza Ameryki i Francji, utrzymujących w Nigrze swoje wojenne bazy i uważających ten kraj za najważniejszego sojusznika w wojnie z dżihadystami w Sahelu. Unia Europejska, która kwestionowała uczciwość wyboru Tinubu na prezydenta, ceni go dziś jako najważniejszego sprzymierzeńca w Afryce Zachodniej.
Skrępowane ręce
Nigeryjscy ekonomiści biją prawo prezydentowi i przepowiadają, że zniesienie dotacji do cen paliw oraz urynkowienie narodowej waluty przyciągnie wreszcie zagranicznych inwestorów i gospodarka ruszy z miejsca. Zwłaszcza że Tinubu planuje podobno prywatyzację przynajmniej części państwowego koncernu naftowego, molocha od lat nie przynoszącego już zysków, lecz straty i kłopoty. Reformom Nigeryjczyka przyglądają się uważnie także władze w Angoli, innym naftowym mocarstwie, również dopłacającym od lat do niskich cen paliw i żywności. W Nigerii jednak nie wszyscy pogodzili się z reformami, a związkowcy zapowiadają jesień strajków.
Niger na rozdrożu: wojskowi tworzą rząd, a Zachód szuka na nich sposobu
Odkąd w Nigerii zapanowała demokracja, żaden z poprzedników Tinubu nie wykazał się taką odwagą w reformach, ale żaden też nie sięgnął po prezydenturę po równie nieprzekonywającym wyborczym zwycięstwie. W lutym Tinubu zdobył zaledwie 37 proc. głosów. Jego dwaj najpoważniejsi rywale zdobyli 29 proc. i 25 proc. głosów. Co gorsza, wyborcza frekwencja wyniosła zaledwie 29 proc.
Czarnowidze twierdzą, że mając tak nikłe poparcie wśród rodaków, Tinubu, jak poprzednicy, wycofa się z rewolucyjnych reform i wybierze święty spokój. Optymiści uważają zaś, że właśnie to, iż Tinubu nie ma nic do stracenia, stało się źródłem jego reformatorskiego zapału.