Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pojawiające się od jakiegoś czasu hurraoptymistyczne doniesienia o wzroście dzietności dotyczyły końcówki roku 2016 (GUS podał, że w listopadzie i grudniu urodziło się 11 tys. dzieci więcej niż w analogicznym okresie 2015 r.), a ostatnio stycznia 2017 (dane NFZ mówią, że przyszło na świat ponad 2 tys. dzieci więcej niż w styczniu 2016 r.; media zauważyły, że to najlepszy styczniowy wynik od siedmiu lat).
Czy da się, zachowując chłodną głowę, wyrokować, iż sama zapowiedź wprowadzenia programu, a później jego przegłosowanie – bo przecież nie realne działanie, trwało ono wszak do okresu badanego przez GUS krócej niż ciąża w gatunku ludzkim – spowodowały zmianę? Na ile jest ona efektem reformy, a na ile innych czynników, na które zwracają uwagę eksperci: dobrej sytuacji na rynku pracy, odkładanych wcześniej decyzji prokreacyjnych przedstawicieli dobiegającego czterdziestki pokolenia fali wyżu z przełomu lat 70. i 80. czy też innych niż 500 plus mechanizmów prodemograficznych, jak wydłużenie urlopów rodzicielskich?
Odpowiedzialna za wdrażanie programu minister Elżbieta Rafalska zachowuje ostrożność – mówi, że we wzroście dzietności „jest cegiełka 500 plus”. Co innego prawicowe media. „W Polsce mamy baby boom” – informuje strona tygodnika „Do Rzeczy”, dodając, że o tym boomie „mówią same matki, które miały problem z dostaniem się na wybrane porodówki”. I popada w sprzeczność: sztandarowy projekt PiS był przecież od początku zapowiadany jako narzędzie mające trwale wpływać na dzietność. A skoro tak, to podobnie – tzn. długofalowo, a nie wedle kryterium „rekordowego stycznia” – musi być oceniany.
Niewątpliwie program 500 plus jest wielkim sukcesem, ale na razie politycznym i propagandowym. Demograficznym – być może – będzie. ©℗