Krwawa pompa Verdun

Sto lat temu, 21 lutego 1916 r., na froncie zachodnim zaczęła się jedna z najkrwawszych bitew I wojny światowej.

13.02.2016

Czyta się kilka minut

Francuscy żołnierze w okopach pod Verdun, 1916 r. / Fot. GETTY IMAGES
Francuscy żołnierze w okopach pod Verdun, 1916 r. / Fot. GETTY IMAGES

Okolice Verdun, niewielkiego francuskiego miasta w Lotaryngii, blisko granicy z Niemcami, Belgią i Luksemburgiem, są dziś jednym wielkim żołnierskim cmentarzem. Niekończące się rzędy grobów, liczne pomniki, a także widoczne nadal ślady w ziemi, przeoranej przez ogień artyleryjski, przypominają o najdłuższej bitwie z czasów I wojny światowej, która po obu stronach pochłonęła 700 tys. ofiar – i pod tym względem „ustępuje” tylko batalii nad Sommą z milionem zabitych na koncie. Ale Verdun to więcej niż bitwa – to mit i legenda. Straszliwe miejsce, symbolizujące śmierć i bezsensowne cierpienia.

W minionym stuleciu tą bitwą zajmowała się niezliczona rzesza historyków różnych narodowości. W setkach (jeśli nie więcej) książek usiłowali oni zinterpretować obrazy okrucieństw, które od lutego do grudnia 1916 r. wstrząsały stosunkowo niewielką przestrzenią wokół miasta nad rzeką Mozą – i światem. Gdy więc mowa dziś o I wojnie światowej, o masowym umieraniu, zwykle przywołuje się to słowo-klucz, które wryło się w świadomość Europejczyków, zwłaszcza Francuzów i Niemców.

Co się stało 100 lat temu? I dlaczego akurat pod Verdun?

Wyniszczyć Francuzów

Gdy w sierpniu 1914 r. zaczynała się wojna, we wszystkich przystępujących do niej krajach dominowało wyjątkowo zgodne przekonanie, iż zmagania militarne skończą się szybko (i zwycięsko). Jedni powiadali, że zmobilizowane miliony wrócą do domów, „gdy tylko liście opadną z drzew”. Inni, jak niemiecki cesarz Wilhelm II, mówili o Bożym Narodzeniu. Tymczasem minęło półtora roku, nadeszła zima 1915/16, a wojna trwała, na coraz liczniejszych frontach: wschodnim i zachodnim, bałkańskim i włoskim (tu od maja 1915 r.), a także w Afryce i na Bliskim Wschodzie...

Liczba ofiar – zabitych, rannych, chorych, jeńców – przewyższała wszystko, co dotąd widziano. Wysiłek wojenny przygniatał gospodarki walczących państw i coraz bardziej dawał się odczuć cywilom; powszechne było niedożywienie, a nawet głód.

Wojnę prowadzi się, by ją wygrać. To banał. Tymczasem zimą 1915/16 sytuacja na frontach była patowa, „zabetonowana”. Obie strony – sprzymierzeni (jak ich wtedy nazywano, tj. państwa centralne, na czele z Niemcami i Austro-Węgrami) i tzw. ententa (Francja, Anglia, Rosja, Włochy i sojusznicy) byli zbyt słabi, by pokonać drugą stronę, ale dość silni, by bronić swych pozycji, militarnego status quo. Tymczasem czynnik czasu nie był obojętny, zwłaszcza dla Niemiec, ekonomicznie będących w gorszym położeniu.

Dlatego pod koniec 1915 r. niemieckie dowództwo – Oberste Heeresleitung, kierowane przez szefa sztabu generalnego Ericha von Falkenhayna – postanowiło podjąć decydującą, jak sądzono, ofensywę na froncie zachodnim, właśnie w okolicy Verdun. Liczące wtedy 15 tys. mieszkańców, leżało ono w sercu pogranicznej twierdzy, typowej dla tamtych czasów: miasto otaczało kilka pierścieni fortów, nowoczesnych i wyposażonych w artylerię.

Fakt, że w tym miejscu, tak dobrze bronionym, miała ruszyć niemiecka ofensywa, był świadomą kalkulacją Falkenhayna: chciał on wciągnąć Francuzów w bitwę na wyniszczenie, w sensie materialnym i ludzkim, aby wykrwawić armię francuską i zmusić Paryż, by poprosił o pokój. Verdun miało stać się, jak ujął to Falkenhayn, „krwawą pompą”. W symulacjach jego sztabowcy wyliczali, w jakiej proporcji powinny kształtować się straty obu stron, aby na koniec Francuzi wykorzystali wszystkie rezerwy i nie byli zdolni do dalszego oporu.

Jednak plan Falkenhayna okazał się kalkulacją fatalną. Francuzi mieli stawić większy opór, niż sądzono. A ofensywa, która miała zakończyć wojnę na froncie zachodnim, zamieniła się w „wojnę pozycyjną”, gdzie za sukces zaczęto uważać zdobycie kilkudziesięciu metrów terenu.

Piekło okopów

Pierwszy pocisk artyleryjski spadł na Verdun 21 lutego 1916 r. o godz. 7.12 rano i był to dopiero początek: tylko ta pierwsza „nawała ogniowa” (niem. Trommelfeuer), ćwiczona wcześniej na froncie wschodnim, np. pod Gorlicami, trwała tutaj aż dziewięć godzin. Oddziały francuskie były „pod wrażeniem”, ale były „dobrze przygotowane”, jak pisano w jednym z raportów. Naprzeciw 75 francuskich dywizji, wspieranych przez 1300 dział, stanęło 50 dywizji niemieckich i 1225 dział. Początkowo atakujący posunęli się naprzód i wdarli w pierścień fortyfikacji, zajmując słynny potem fort Douaumont. Ale potem atak stanął w miejscu. Zaczęły się zmagania o każdy kawałek gruntu, liczony w metrach, nie kilometrach. Pozycje bez strategicznej wartości, jak słynne wzgórze 295, przez żołnierzy zwane Toter Mann („Truposz”), wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk.

Straty rosły i wtedy już zaczęto mówić o „piekle Verdun”. Francuzi krwawili, ale tak samo krwawili Niemcy. A „wojna pozycyjna” toczyła się dzień po dniu wedle identycznego schematu. Najpierw ostrzał artyleryjski, czasem przez wiele godzin, skoncentrowany na wąskim odcinku. Potem atak piechoty, biegnącej, czy raczej przedzierającej się przez księżycowy krajobraz, złożony z błota, zalanych wodą lejów po pociskach, drutu kolczastego i kikutów drzew. Atak, który rzadko docierał do okopów wroga, bo załamywał się w ogniu karabinów maszynowych lub w oparach gazów bojowych. Gdy zapadała ciemność, ściągano rannych, jeśli było to możliwe. Poległych często zostawiano.

Jaka była dynamika strat, pokazuje choćby los Królewskiego Bawarskiego 15. Pułku Piechoty. Gdy 23 maja 1916 r. objął swój odcinek frontu, liczył 3 tys. żołnierzy. Kronika pułkowa odnotowała, że pięć dni później ponad tysiąc z nich było już martwych, rannych lub zaginęło bez wieści (tj. zostali zasypani w okopach lub trafili do niewoli).

Ale nie tylko ataki i kontrataki przynosiły ofiary. Ludzie ginęli też od zwykłego, codziennego ognia artylerii. Dlatego wkopywano się coraz głębiej w wilgotną ziemię, budowano coraz solidniejsze schrony – i czekano, bo tylko to pozostawało zwykłemu żołnierzowi. Sitzkrieg (siedzącą wojną) – zaczęli ją nazywać niemieccy żołnierze. Dla obu stronach samo już trwanie na pozycjach stawało się torturą. A że pogoda była w tych miesiącach kiepska, deszczowa, woda zalewała okopy, eliminując kolejnych żołnierzy – „stopa okopowa”, jak ją zwano, skutek chodzenia w przemoczonych ciągle butach, często prowadziła do amputacji. W tej bitwie wojnę prowadzono w jej najbardziej bodaj brutalnej i bezsensownej formie.

Wojna materiałowa

Oficjalnie bitwa skończyła się 15 grudnia 1916 r., trwała 300 dni. W tym czasie na niewielkiej przestrzeni spadło 26 mln pocisków artyleryjskich i 100 tys. pocisków z gazem. „Kto wątpi w Unię Europejską, ten powinien odwiedzić europejskie cmentarze żołnierskie” – powiedział kiedyś Jean-Claude Juncker. Wokół Verdun są one w istocie niebywałe, a i tak nie oddają całości strat: wielu zabitych nie znaleziono, wielu rannych zmarło już w szpitalach. Szacuje się, że po stronie niemieckiej zginęło 340 tys. ludzi, a 360 tys. po francuskiej; liczba rannych, z których wielu pozostało kalekami (także psychicznymi), była jeszcze większa.

Verdun stało się przykładem bardzo szczególnej militarnej kalkulacji, w której człowiek traktowany był jedynie jako „materiał ludzki”, jedna z pozycji na liście różnych materiałów, koniecznych dla prowadzenia wojny. Takie „bitwy materiałowe” otworzyły nowy etap w konflikcie między krajami uprzemysłowionymi – również podczas II wojny światowej decydujące miało się okazać, kto jest w stanie zmobilizować więcej ludzi i wyprodukować więcej amunicji, benzyny i konserw. Zarazem bitwa pod Verdun pozostała nierozstrzygnięta. Mimo tylu ofiar, żadna strona nie zwyciężyła.

Podczas I wojny światowej było wiele bitew, w których padły setki tysięcy ludzi – w Szampanii, nad Sommą czy zimą 1914/15 r. w Karpatach na froncie wschodnim. Ale to Verdun stało się symbolem – najpierw, sto lat temu, żołnierskiego męstwa, a potem bezsensowności nowoczesnej wojny, cynizmu generałów i nieliczenia się z ofiarami (zwłaszcza po stronie niemieckiej). Do wykreowania tego miejsca na symbol walnie przyczynili się też sami Francuzi, którzy po 1918 r. uczynili z niego swoje narodowe sanktuarium, sławiące odwagę i ofiarność w obronie ojczyzny. Gigantyczne cmentarze, na których każdy poległy miał spocząć we własnej mogile, nie zaś zbiorowej, a także ossuarium, gdzie zgromadzono na widoku, za szkłem, czaszki i kości tysięcy anonimowych ofiar – wszystko to miało być źródłem narodowej dumy, Grande Nation. Z czasem stało się także symbolem antywojennym.

Dopiero po II wojnie światowej i po tym, jak Francja i Niemcy podjęły wysiłek pojednania, w Verdun powstało wspólne miejsce pamięci. Nad ruinami fortu Douaumont powiewa dziś nie tylko francuski tricolor, ale też flaga niemiecka – i flaga Unii Europejskiej. A gdy w 1984 r. kanclerz Helmut Kohl i prezydent François Mitterrand stanęli tu wśród grobów, trzymając się za ręce, był to świadomy gest – symbol relacji między narodami, których przedstawiciele przeszli tu kiedyś przez „krwawą pompę”. ©

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2016