Kobiety z Khorog

Droga M41 prowadzi przez środek Pamiru. Jechaliśmy nią latem. Z Murghab do Khorog. Czasami mijaliśmy chińskie ciężarówki. Jechały w konwojach po trzy, cztery pojazdy. Za szybami kabin widać było niewyraźnie twarze kierowców.

27.12.2014

Czyta się kilka minut

Prawie każdy palił cienkiego, białego papierosa. Innego ruchu nie było. Z szutrowej nawierzchni podnosił się kurz. Żółty albo czerwony. Nie dało się jechać szybciej niż 60 na godzinę. Mamazair, Alichur, Jolondy to były parterowe osady zbudowane z kamienia i suszonej na słońcu cegły. Gdzieś na pustkowiu stał płaski, sześcienny, biały budynek z napisem „Stołowaja”. Mieli rybę i piwo. Dnem doliny płynęła rzeka. Tam było trochę zieleni, ale wokół jak okiem sięgnąć ciągnęło się kamieniste pustkowie. Na szczytach leżał śnieg.

Jechaliśmy do Khorog dwa dni. Rozbijaliśmy namiot z dala od drogi nad lodowatymi strumieniami. Wokół nie było żywej duszy. Tylko czasem odnajdowaliśmy grobowce z gliny. Wiatry i deszcze nadały im płynne, organiczne formy. Gdy przestawało wiać, cisza stawała się absolutna. Czasem widzieliśmy kirgiskich pasterzy ze stadami owiec.

Za przełęczą Koitezek na wysokości 4200 m ciągnęła się prawdziwa pustynia.

A potem zjechaliśmy w dolinę rzeki Gurt i wszystko się zmieniło. Pojawiły się wsie, uprawne pola i ogrody. Zmieniły się też twarze. Byliśmy już wśród Persów. To były oblicza przypominające wizerunki ze starożytnych monet, malowideł albo ilustracji z książek o historii starożytnej. Wciśnięte w ciasną dolinę, Khorog wyglądało jak bazar. Po bezludnych przestrzeniach sprawiało klaustrofobiczne wrażenie. Trzeba było uważać i przyzwyczaić się do nieustannego trąbienia. Samochody ocierały się o siebie. Nie dało się zjechać, bo po obu stronach głównej ulicy ciągnęły się wybetonowane kanały. Niczego starego nie było w tym mieście. Podniszczony sześcienny beton, zasnute kurzem okna i obowiązkowy pomnik bohatera na wyliniałym skwerku. Żadnej Samarkandy ani Buchary. Upał i pył Azji wyznaczyły sobie spotkanie w tym dawnym rosyjskim mieście garnizonowym. Główna arteria wciąż nazywała się Lenina.

Tylko kobiety były inne. Nie dało się od nich oderwać wzroku. Wysokie, posągowe, piękne. Unosiły się nad ziemią. Szły, ale jakby płynęły w powietrzu. Jakby nie dotykały stopami betonowej ruiny trotuaru, śmieci, wyrw i rynsztoków. Ubrane w długie, zwiewne suknie, wyprostowane, z dumnie podniesionymi głowami. I wszystkie piękne z tym migdałowym kształtem oczu, doskonałym owalem twarzy i czarnym, wzniesionym rysunkiem brwi. Jakby przyszły z odległych czasów, z legendy przedwiecznej, z czasów Cyrusa i Dariusza. Nietknięte, niedotykalne szły przez to gruzowisko męskiego świata, przez to cementowe obozowisko, targ chińskiego badziewia i klaksony. W barwach z tysiąca i jednej nocy, z ciężkim złotem na przegubach dłoni, z ikrami kolczyków. Były muzułmankami, ale patrzyły śmiało w oczy i po prostu się uśmiechały.

Faceci wyglądali przy nich nieco pętakowato. Nie, przepraszam: wyglądali normalnie. Jak wszyscy. Młodzi w koszulkach do ciałka, wąskich spodniach i sportowych butach. Jakby zjawili się znikąd albo z telewizji. Starsi trochę wymięci, marynarkowi, workowaci, w roboczych, handlarskich dresach. Niewykluczone, że w pocie czoła zarabiali na piękne stroje i biżuterię swoich kobiet. Niemniej jednak mężczyźni przypominali plankton unoszący się wokół tropikalnych ryb.

Spaliśmy w hotelu Delhi Darbar. Na ścianach wisiały plakaty informujące, jak się zachować podczas trzęsienia ziemi. Po prostu trzeba było wejść pod stół. Jagnięcina nie miała jakiegoś specjalnie indyjskiego smaku. Ani tadżyckiego. No ale był prysznic i głośna klimatyzacja tłocząca do pokoju powietrze wprost z ulicy.

Zbudził nas gwar i muzyka. W parku nad rzeką trwał festyn. Nad zgiełkiem dominował puls bębnów. Wzmagał się, cichł, ale nie milkł nawet na chwilę ani nie gubił rytmu. Musiało być ich kilkanaście. Od niskich, basowych, po terkotliwe, grzechotliwe maleństwa. Dudniło to i synkopowało, i chwilami zagłuszało jarmarczny rejwach. Poszliśmy posłuchać. Pomiędzy straganami, rożnami, grillami, smażalniami mięs i słodyczy, w cieniu wysokich topól stała gromada kobiet w bajecznych strojach. Dyskretnie, z dystynkcją poruszały się w takt perkusyjnego pulsu. To one grały.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2015